Dobry omen - Neil Gaiman 11 стр.


— Doprawdy? - Crowley pogładził oksydowaną stal. — W takim razie wszystko się zgadza.Chodźmy stąd.

Niedbale rzucił karabin na nieprzytomnego Tompkinsa i ru­szył przez mokry trawnik.

Drzwi frontowe nie były zamknięte. Weszli do środka nie za­uważeni. W dawnym refektarzu kilku tłustawych jegomościów po­pijało kakao. Jeden machnął wesoło ręką na powitanie.

W holu stał mebel podobny do kontuaru w recepcji hotelo­wej. Wyglądał poważnie i kompetentnie. Azirafal przyjrzał się prze­nośnej tablicy informacyjnej na aluminiowym stelażu.

Plastikowe litery estetycznie wpięte w czarny blat tworzyły na­pis: 20 - 21 sierpnia, United Holdings PLC. Wstępny kurs walki.

Crowley wziął z kontuaru lśniącą broszurkę. Był to prospekt Tadfield Manor reklamujący ośrodek, a zwłaszcza wanny z wirówką do masażu wodnego i kryty basen z podgrzewaną wodą. Na okład-

ce wydrukowano mapkę okolicy. Wszystkie prospekty ośrodków szkoleniowych miały takie mapki. Były one jednakowo niedokład­ne, w nieodpowiedniej skali i sugerowały, że dojazd do ośrodka jest bardzo dogodny. Natomiast żadna mapka nie przedstawiała plątaniny dróg, dróżek i ścieżek ciągnących się kilometrami wo­kół posesji, które trzeba było przemierzyć, by dotrzeć do celu.

— Źle trafiliśmy? - zapytał Azirafal. Crowley zaprzeczył.

— Zatem jesteśmy nie w porę.

— Niestety tak - odparł Crowley.

Przeglądał broszurkę, mając nadzieję, że trafi na jakiś ślad. By­łoby jednak przesadą łudzić się, że zakon nie zamieni lokum. Sio­stry zrobiły, co do nich należało i odeszły. Prawdopodobnie prze­niosły się gdzieś na antypody i nawracają chrześcijan.

Czytał dalej, pogwizdując cicho. Czasem w broszurkach poda­wano rys historyczny miejsca, a to dlatego, że przedsiębiorstwa wy­najmujące ośrodek na sóbotnio-niedzielne szkolenia interakcji w grupie strategii dynamicznego marketingu, lubiły uczucie strate­gicznego wchodzenia w dynamiczną interakcję z samym budyn­kiem, w którym niezmiennie czuło się atmosferę elżbietańskiej prosperity. Nikt nie przejmował się tym, że budynek ów był wielo­krotnie przebudowywany, doszczętnie złupiony w czasie wojny do­mowej, a dwa razy spalił się do fundamentów.

Crowley nie oczekiwał, że znajdzie informację, iż przed jede­nastu laty budynek był siedzibą zakonu satanistek, które nawet ja­ko zakonnice były do niczego, ale któż to wie, a nuż...

Grubas w polowym mundurze pustynnym podszedł do nich, popijając kawę z plastikowego kubka.

— Kto wygrywa? - zapytał przyjaźnie.

Na zewnątrz wybuchła strzelanina. Tym razem nie było słychać Irzasku śrucin. W powietrzu zaroiło się od kawałków ołowiu o aero­dynamicznych kształtach poruszających się z dużą prędkością.

Z wnętrza odpowiedziano serią.

Zbędni dotychczas wojownicy spojrzeli po sobie. Następna se­ria zlikwidowała kiczowaty wiktoriański witraż i wydziobała malow­niczy rząd dziur w tynku nad głową Crowleya.

Azirafal chwycił go za rękę i zapytał:

— Co tu się dzieje, do diabła?

Crowley uśmiechnął się jadowicie.

* * *

Gdy Nigel Tompkins doszedł do siebie, odczuwał lekki ból głowy i bliżej nieokreśloną przerwę w życiorysie. Ludzki mózg ma to do siebie, że wypierając obraz prze­kraczający granice pojmowania, zostawia właścicielowi mgliste wspomnienie i przemożną chęć zrzucenia winy na nagłe bliskie spotkanie z betonową framugą albo garścią śrucin, z których jed­na okazała się pociskiem kumulacyjnym z czołgu Leopard II.

Poczuł także, że karabin jest jakby cięższy i ciemniejszy. Do­tarło to do niego z całą mocą, gdy wycelował w Normana Wethere-da z kontroli jakości i pociągnął za spust.

* * *

— Doprawdy, nie rozumiem, dlaczego masz tak zszokowa­ną minę - powiedział Crowley. — Przecież on naprawdę chciał prawdziwego karabinu. Całym swoim jestestwem, że tak powiem.

— Tyle że teraz garstka bezbronnych... hm... ma przed sobą zbira uzbrojonego po zęby - odparł Azirafal.

— Nie jest całkiem tak, jak myślisz. Przecież gramy fair.

* * *

Ekipa z sekcji budżetowej leżała plackiem na podłodze w bawialni, nie było nikomu do śmiechu. - A nie mówiłem? Tym łachmytom z zaopatrzenia nie wolno ufać - powiedział zastępca kierownika, gdy kula ze świstem wybiła dziurę w ścianie nad jego głową.

Szybko przeczołgał się do grupki wokół trafionego Wethe-reda.

—Jak to wygląda? - zapytał.

Zastępca kierownika działu płac spojrzał wściekle.

— Kiepsko. Kula przebiła wszystko. Przepustkę do biura, bilet miesięczny, talony do stołówki.

— Ale karta rowerowa wytrzymała[20]— odezwał się Wethered. Oszołomieni wpatrywali się w portfel z dokumentami przebi­ty niemal na wylot.

— Ale dlaczego to zrobili? - zapytał ktoś z finansowego.

Kierownik działu kontroli jakości otwierał usta, by udzielić rozsądnej odpowiedzi, ale szybko je zamknął. Każdy ma czułe punkty, jego trafiono w najczulszy. Chciał zostać projektantem wnętrz, lecz specjalista do spraw preorientacji zawodowej odra­dzał. Przepracował w jednej firmie okrągłe dwadzieścia lat. Dwa­dzieścia lat w sekcji rekontroli formularza BF. Dwadzieścia lat bębnienia w klawisze kalkulatora, aż palce puchły, a ci z zaopa-irzenia od dawna mieli komputery. A teraz z bliżej nie znanych powodów, prawdopodobnie w związku z reorganizacją systemu wcześniejszych emerytur, ktoś do niego strzela. Prawdziwymi ku-

Przed oczami widział maszerujące armie paranoi.

Spojrzał na swoją broń. Przezopary wściekłości i przerażenia dostrzegł, że karabin jest jakby większy i ciemniejszy niż ten, który wyfasował na początku szkolenia. I cięższy.

Wycelował i ujrzał, jak pod gradem kuł pobliski krzak prze-(hodzi w czas przeszły dokonany.

A więc to tak! Ale skoro gramy, to ktoś musi wygrać.

Spojrzał na swoich ludzi.

— Okay, chłopaki. Dokopiemy skurwielom.

* * *

— W moim odczuciu nikt nie musi pociągać za spust - powiedział Crowley, posyłając Azirafalowi koślawy uśmieszek. -Już dobrze. Rozejrzyjmy się, póki tamci są zajęci sobą.

* * *

Raz po raz smugi pocisków przecinały mrok. Jonathan Parker z zaopatrzenia chyłkiem torował so­bie drogę między splątanymi gałęziami krzewów, gdy nagle jedna z nich owinęła się wokół jego szyi w morderczym uścisku.

Nigel Tompkins wypluł maskowanie z liści rododendronu. - Gdzie nie dociera regulamin, tam jestem ja -wysyczały usta pokryte maskującym błotem.

* * *

— To poniżej pasa! — oświadczył Azirafal, gdy szli opusto­szałym korytarzem.

— A co ja takiego zrobiłem? - bełkotał Crowley, otwierając drzwi na chybił trafił.

— Tam ludzie strzelają do siebie!

— No to co? Tylko tyle? Przecież sami chcieli. Robią to, na co mają ochotę. Ja tylko trochę pomogłem. Spójrz na to jak należy. Wolna wola dla każdego. Każdy robi, co chce. W głowie się nie mieści, prawda?

Azirafal patrzył szeroko otwartymi oczami.

— Dobrze, już dobrze - powiedział Crowley, dając za wygraną.

—-Nikt nie zginie. Kule nie dosięgną nikogo. Nic się nikomu nie stanie. Przecież to ma być tylko zabawa.

Azirafal odetchnął z ulgą i rozpromieniony odparł:

— Wiesz co, Crowley... Wiedziałem, że w głębi duszy jesteś cał­kiem do rze...

— Daj spokój - uciął diabeł. - Albo idź, wywrzeszcz to ze szczytu góry, dobrze?

Wkrótce zaczęły się tworzyć luźne sojusze. Ci z podsekcji finansowych doszli do wniosku, że jednak więcej ich łą­czy niż dzieli, a usunięcie kilku barier zaowocowało unią przeciwko działowi planowania.

Pierwszy wóz policyjny został zatrzymany w połowie podjazdu.

Szesnaście celnych pocisków wystrzelonych z różnych miejsc zgruchotało chłodnicę. Dwa następne rozprawiły się z anteną, ale za późno, o wiele za późno.

* * *

Mary Hodges właśnie odkładała słuchawkę, gdy Crowley otworzył drzwi do jej biura.

— Zapewne terroryści - rzuciła w mikrofon - albo kon­kurencja. - Spojrzała na przybyszów. — Panowie z policji, prawda? Crowley zobaczył, że oczy Mary robią się coraz większe. Jak na diabła przystało, miał świetną pamięć do twarzy. Rozpo­znał ją mimo upływu czasu i ostrego makijażu. Pstryknął palcami. Mary wyprostowała się w fotelu, zaś jej twarz stała się sympa­tyczną maską bez wyrazu.

— To nie było konieczne — stwierdził Azirafal.

— Moje... — Crowley spojrzał na zegarek — uszanowanie — do­kończył melodyjnie. -Jesteśmy dwiema istotami nie z tej ziemi i chcielibyśmy prosić o kilka szczegółów dotyczących powszechnie znanych satanistów. - Uśmiechnął się chłodno do anioła i zapropo­nował: — Obudzę ją. A ty będziesz pytał.

— Cóż, skoro nalegasz... — odparł wolno anioł.

— Czasami najlepsze są stare, sprawdzone metody - stwierdził Crowley, a zwracając się do zahipnotyzowanej, zapytał: — Czy była pani tutaj zakonnicą jedenaście lat temu?

—Tak.

— A widzisz! - zawołał do Azirafala. - Wiedziałem, że się nie mylę.

— Masz diabelne szczęście, ot co — mruknął anioł.

— Nazywałaś się wówczas siostra Elokwencja albo coś w tym rodzaju.

— Złotousta - poprawiła Mary Hodges drewnianym głosem.

— I przypominasz sobie zapewne zdarzenie, kiedy to zamie­niano noworodki?

Mary zwlekała z odpowiedzią. Kiedy otworzyła usta, jej “tak" zabrzmiało głucho i tępo. Po raz pierwszy od jedenastu lat ktoś nagle dobrał się do starannie ukrytego zakamarka jej duszy.

— Czy jest możliwe, że zamiana nie została dokonana właściwie?

— Nie wiem.

Po chwili zastanowienia Crowley powiedział:

— Na pewno macie księgi parafialne. W każdym klasztorze mają księgi. Wszyscy prowadzą księgi. - Spojrzał na Azirafala z nie ukrywaną dumą. - To jeden z moich lepszych pomysłów.

— Tak, księgi - powtórzyła bezwiednie Mary.

— A gdzie one są? - zapytał słodko Azirafal.

— Zaraz po porodzie wybuchł pożar. Crowley jęknął i zamachał rękami.

— Cały Hastur! To w jego stylu. Można takiemu wierzyć? Zało­żę się, że uważał to za świetny pomysł.

— Czy pamiętasz jakieś szczegóły... znaki drugiego noworod­ka? - pytał Azirafal.

— Pamiętam.

— Powiedz, jakie.

— Miał takie śliczne nóżki i paluszki.

—Och... . · . .,

— I był taki słodki - dodała zamyślona.

Z zewnątrz dobiegło wycie syreny. Celny pocisk przerwał je w połowie. Anioł szturchnął Crowleya.

— Zbierajmy się, zaraz tu będzie czarno od glin, a ja poczuję się moralnie zobligowany do pomocy w przesłuchaniu. Zapytaj, czy nie przyjmowano innych porodów.

Ze schodów dobiegł tupot nóg.

— Zatrzymaj ich! - powiedział diabeł. - Potrzebuję jeszcze tro­chę czasu.

— Dość cudów na dzisiaj! Chcesz, żeby Góra coś zauważyła? Żeby przysłali tu na kontrolę Gabriela, bo nagle czterdziestu po­licjantów zapadło w słodką drzemkę?

— Dosyć, wystarczy. Jednak trzeba to było sprawdzić. A teraz wynośmy się stąd - ponaglił Crowley.

— Za trzydzieści sekund obudzisz się - powiedział Azirafal do pogrążonej w hipnotycznym śnie Mary. - Będziesz śniła najpięk­niejszy sen o...

— No dobrze, już dobrze - wzdychał Crowley. — Możemy iść/

* * *

Wyszli nie zauważeni. Policjanci byli zbyt pochłonięci wyłapywaniem nagrzanych adrenaliną kursantów-menedżerów, którzy gonili się z mordem w oczach. Trawnik na dziedzińcu był zorany kołami policyjnych radiowozów i kare­tek. Azirafal popchnął Crowleya do pierwszej z brzegu, lecz w tej samej chwili zaszumiał obok czarny bentley. Z altany i balkonu nie został kamień na kamieniu. Rozpłynęły się.

— Zostawiłeś biedaczkę w okropnym położeniu - stwierdził anioł.

— Tak sądzisz? - odparł Crowley, usiłując bez powodzenia roz­jechać jeża. - Zamówienia podwoją się, wspomnisz moje słowa. Jeśli tylko dobrze to rozegra, zrobi selekcję klienteli i znajdzie do­brego doradcę. Prawdziwa broń na kursie dla początkujących! Do­piero będą kolejki.

— Musisz być aż tak cyniczny?

— Muszę. Z natury rzeczy.

Po dłuższej chwili Azirafal odezwał się:

— Spodziewałeś się, że znajdziemy jakiś ślad, prawda?

— On nie zostawia śladów. Przynajmniej takich, na które mo­glibyśmy wpaść... Kamufluje się. Jak kameleon. Być może nieświa­domie. Jego moc izoluje go od aktywnych okultystów.

— Okultyści?

— No, ty i ja - wyjaśnił Crowley.

— Nie jestem żadnym okultystą. Anioły to nie okultyści, tylko istoty wyższe, nieziemskie.

— Nieważne - uciął Crowley zbyt zdenerwowany, żeby podjąć dyskusję w tej materii.

— Czy istnieje jakiś sposób odnalezienia go? - zapytał anioł.

—A skąd mogę wiedzieć? Szukaj. Przeszukaj mnie - odparł diabeł, wzruszając ramionami. — Myślisz, że mam jakieś doświad­czenie w tych sprawach? Przecież Armageddon jest tylko raz, no nie? Na eliminację błędów nie ma ani czasu, ani drugiej okazji. Nie możesz zrobić po prostu replay.

Anioł patrzył sztywno na krzewy migające za oknem.

— A było tak spokojnie... Jak TO się odbędzie?

— Do tej pory liczyła się jedynie zagłada termojądrowa, ale obecnie wygląda na to, że chłopaki się polubili.

— Zderzenie z asteroidem? Ostatnio bardzo modne. Gdzieś na Oceanie Indyjskim. Potężna chmura pary i popiołów i żegnajcie wszystkie wyższe formy życia!

— No, no... - Crowley metodycznie łamał ograniczenia pręd­kości. Wszystko schodziło mu z drogi.

— Aż ciarki przechodzą na samą myśl - dodał anioł grobowym głosem.

— Wszystkie wyższe formy życia skoszone za jednym zama­chem. Po prostu.

— To straszne.

— Zostaje tylko smród i fundamentaliści.

— Jesteś wstrętny.

— Przepraszam. Wymknęło mi się.

Patrzyli przed siebie na drogę.

— Może jacyś terroryści? — podjął Azirafal.

— Ale nie nasi.

— Ani nasi. Chociaż nasi są, rzecz jasna, bojownikami o wol­ność.

Z piskiem opon Crowley wjechał na obwodnicę.

— Wiesz co? Wyłóżmy karty na stół. Podam ci naszych, jeśli ty mi podasz swoich.

— Zgoda. Zaczynaj.

— Nie, ty pierwszy.

— Ale to ty jesteś diabłem.

— Tylko z nazwy, mam nadzieję.

Azirafal wymienił pięciu przywódców politycznych. Crowley podał sześciu. Trzy nazwiska powtórzyły się.

— A widzisz. Stale powtarzam, że ludzie to cwane sztuki. Nie można im ufać za grosz.

—Jednak nie wydaje mi się, żeby nasi coś knuli - stwierdził anioł. - Co najwyżej jakiś nieduży zamach terro... no, aktywny pro­test polityczny.

— Tak? — rzucił kąśliwie Crowley. — To znaczy nie jakiś bezsen­sowny masowy mord na stacji metra w godzinach szczytu, tylko cel­ne strzały snajpera do wybranych?

Azirafal nie podjął wyzwania. Zmieniając wątek zapytał:

— Jakie plany na dziś?

— Przespać się.

— Ty nie potrzebujesz snu. Ja zresztą też. Przecież diabeł nie śpi, a cnota zawsze czuwa.

— Normalnie tak. Ale ten diabeł ma dziwny zwyczaj od czasu do czasu przyłożyć głowę do poduszki.

Wpatrywał się w smugi reflektorów. Wkrótce nadejdzie taki czas, że nawet o krótkiej drzemce nie będzie mowy. Zwłaszcza gdy na Dole zorientują się, że osobiście odpowiada za zaginięcie Antychrysta. Zapewne odnajdą w kartotekach raporty o Inkwizycji. Na­stępnie wypróbują na nim każdą opisaną metodę z osobna, a po­tem wszystkie naraz.

Na chybił trafił wyjął ze schowka kasetę i wcisnął do odtwarza­cza. Może trochę muzyki...

... Belzebub has a devilput aside for me.

— Właśnie dla mnie? - wyszeptał ze stężałą twarzą. Wydał zduszo­ny krzyk i wcisnął wyłącznik.

Wciąż zamyślony Azirafal powiedział wolno:

— Można by wynająć kogoś, hm... z ludzi, żeby go odszukał.

— Co takiego? - gwałtownie zareagował Crowley.

— Ludzie są naprawdę dobrzy w odnajdywaniu innych ludzi. Mają kilka tysięcy lat praktyki. A to dziecko jest człowiekiem. Podob­nie jak... no wiesz... Dla nas jest nieosiągalny, ale może inny czło­wiek zdołałby... wyczuć go. Albo przynajmniej dostrzec to, czego my nie widzimy.

— To na nic! On jest Antychrystem! Ma podświadome mechani­zmy obronne. Nawet jeśli o tym nie wie. Nie dopuści, by ludzie za­częli cokolwiek podejrzewać. Przynajmniej na razie, dopóki nie nad­szedł czas. Wszelkie podejrzenia i insynuacje spłyną po nim jak wo­da po... no po tym, po czym zwykle spływa — dokończył chaotycznie.

— A masz chociaż jeden lepszy pomysł?

Назад Дальше