Dobry omen - Neil Gaiman 10 стр.


— Przepraszam, troszkę mnie poniosło - wysyczał w odpowiedzi anioł.

— Paski z tartanu?

— Tartan jest bardzo modny.

Crowley warknął. Ilekroć umysł anioła szczęśliwie odnalazł się w dwudziestym wieku, zawsze było to około roku 1950.

— Tu mogę wysiąść — usłyszeli z tylnego siedzenia.

— Ależ oczywiście — rozpromienił się anioł. Gdy tylko samochód /.atrzymał się, Azirafal otworzył tylne drzwi i zaczął giąć się w ukło­nach niczym stary Murzyn witający białego pana, który właśnie ra-c/ył powrócić na plantację.

Anathema pośpiesznie zebrała rzeczy i wysiadła.

Nie miała wątpliwości, że żaden z tych dwu nie obszedł sa­mochodu i nie odczepił roweru. Rower jednak stał oparty o tylny błotnik.

Uznała, że ci dwaj mężczyźni są wyjątkowymi dziwakami.

— Było nam bardzo miło, że przydaliśmy się na coś - powiedział Azirafal, gnąc się wytrwale w ukłonach.

— Dziękuję - lodowato odparła Anathema.

— Możemy już jechać? — zapytał kąśliwie Crowley. - Dobranoc, panienko. Wsiadaj, aniele.

Teraz wszystko jasne, stwierdziła. Nic jej nie groziło od samego początku.

Patrzyła, aż samochód zniknął we wsi, po czym popychając ro­wer, skręciła w alejkę prowadzącą do jej domku. Drzwi były otwarte. Nie zadawała sobie trudu, żeby je zamknąć. Była przekonana, że

Agnes przepowiedziałaby dzień i godzinę ewentualnej wizyty wła­mywaczy, gdyby takowa miała nastąpić. W sprawach osobistych Agnes była wyjątkowo dokładna.

Wynajęła ten dom z pełnym umeblowaniem. Znaczyło to mniej więcej tyle, że znajdzie w nim niezbędne, tanie i niegustow-ne meble, w jakie wyposażano mieszkania do wynajęcia. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, jakby ostatni raz ktoś robił tu po­rządki przed pierwszą wojną i nic nie wskazywało, że zamierza zro­bić je ponownie. Nie przywiązywała do tego wagi, gdyż nie zamie­rzała zostać tu dłużej.

Jeśli Agnes się nie pomyliła, to Anathema nigdzie nie zostanie dłużej. Nikt inny także nie...

Rozłożyła mapę i przybory na starym stole w kuchni oświetlo­nej jedną żarówką.

Czego się dowiedziała? Raczej niewiele. Prawdopodobnie TO znajdowało się na północnym skraju wsi. Tak jak przypuszczała. Je­śli podchodziła zbyt blisko, sygnał był za silny. Jeśli zanadto się od­daliła, pomiar był niedokładny.

To ją złościło. Odpowiedź musi być gdzieś w Księdze. Kłopot polegał na tym, że aby zrozumieć Przepowiednie, należało spró­bować myśleć jak na wpół obłąkana, ale bardzo inteligentna sie­demnastowieczna czarownica wyposażona w mózg będący leksyko­nem do wszystkich znanych krzyżówek. Rodzina uważała, że mętne wypowiedzi Anathemy są tylko kamuflażem przed ciekawskimi. Ona sama podejrzewała, że czasem naprawdę myśli jak Agnes Nut-ter, ale w głębi duszy czuła, że dzieje się tak, ponieważ tamta była starą, wredną suką z wyjątkowo podłym poczuciem humoru. Nawet nie... Nie ma książki.

Przerażona sprawdziła raz jeszcze koszyk i przedmioty na stole. Mapy, latarka, różdżkarski teodolit; termos z gorącym bu­lionem.

; Prostokątna plama odciśnięta w koszyku. >' Zgubiła Księgę.

To niebywałe! Agnes poświęciła Księdze najwięcej uwagi i przepowiednie były wyjątkowo dokładne. Chwyciła latarkę i wybiegła z domu.

* * *

— To jest takie uczucie, jakby ci powiedzieć... Mani! Prze­ciwne do tego, co czujesz, gdy mówisz na przykład, że coś wisi w powietrzu — mówił Azirafal.

— Nie używam tego sformułowania. Nigdy. Działa tak, żeby cią­gle coś wisiało w powietrzu - odparł Crowley.

— Coś, jakby spływała na ciebie łaska i dobro - ciągnął zrozpa­czony Azirafal.

— Nonsens. Ja nic nie czuję. Przynajmniej nic takiego — stwier­dził pogodnie Crowley. —Jesteś nadwrażliwy.

— Aniołowie nie są nadwrażliwi.

— Wydaje mi się, że tutejsi po prostu lubią to miejsce, a ty od­bierasz ich skumulowaną sympatię.

— W Londynie nigdy nie czułem czegoś podobnego.

— No właśnie. To dowodzi, że mam rację. Ale jesteśmy na miej­scu. Te same kamienne lwy - oświadczył Crowley.

W świetle reflektorów zobaczyli ten sam rząd rododendronów ciągnących się wzdłuż podjazdu. Żwir chrzęścił pod kołami tak jak jedenaście lat temu.

— Trochę za wcześnie na składanie wizyt zakonnicom — powąt­piewał Azirafal.

— Skądże znowu. One są na nogach o każdej porze dnia i no­cy. Przestrzegają reguły. Albo diety odchudzającej.

— Tani dowcip. I niestosowny.

— Nie bądź taki obrażalski. Już mówiłem, że to nasi ludzie. Czar­ne zakonnice. Potrzebny był nam szpital w pobliżu bazy lotniczej.

— Teraz już nic nie rozumiem.

— Chyba nie myślisz, że żony amerykańskich dyplomatów ma­ją w zwyczaju rodzić w przyklasztornych izbach porodowych na głę­bokiej prowincji. Wszystko miało wyglądać naturalnie. W pobliżu Lower Tadfield jest baza lotnicza. Małżonka attache udała się na uroczyste otwarcie, chwyciły ją bóle, a szpital w jednostce jeszcze nie działał. Nasz człowiek podpowiedział, że “kawałek stąd jest szpi-talik przyklasztorny" i dalej już wiesz. To było dobrze pomyślane.

— Prócz kilku drobnych szczegółów - skwitował Azirafal z zado­woleniem.

— Ale prawie się udało - ripostował Crowley, czując, że jednak powinien bronić interesów firmy.

— Widzisz, zło zawsze niesie ze sobą ziarno samozagłady. Jest skrajną negacją, więc nawet w chwilach triumfu objawia znamio­na upadku. Czyli bez względu na to jak doskonały i wszech­stronnie dopracowany będzie plan przedsięwzięcia, jego imma-nentnie zła natura obróci się przeciwko inspiratorom, bez wzglę­du na to jak wspaniałe perspektywy rysują się podczas realizacji, końcem zawsze będzie zniszczenie przedsięwzięcia. Machina pie­kielna roztrzaska się o rafę niegodziwości i pogrąży w otchłani za­pomnienia.

Po chwili rozważań Crowley odpowiedział:

— Sto do jednego, że była to zwykła niekompetencja. Ale zaraz, zaraz...

Gwizdnął cicho pod nosem.

Na żwirowym podjeździe stał rząd samochodów, którymi na pewno nie jeździły zakonnice. Nawet jego bentley wyglądał przy nich jak ubogi krewny trabanta. Każdy wóz miał GT albo TURBO w nazwie i antenę radiotelefonu na dachu i był tegorocznym mo­delem renomowanej firmy. ;

Crowley poczuł, że swędzą go ręce. Azirafal uzdrawiał rowery i złamane kości, on zaś z trudem hamował się, by teraz nie ukraść radia ani nie przedziurawić kilku opon.

—No, no. Za moich czasów do jednego mini morrisa wcho­dziły cztery zakonnice. (

— To chyba nie tu — mruknął powątpiewająco Azirafal. ,

— Może się sprywatyzowali.

— Albo ty pomyliłeś adres. ,

— Ręczę, że to tutaj. Wysiadamy,

Trzydzieści sekund później trafiły ich dwa celnie wystrzelone pociski.

* * *

Mary Hodges, dawniej Loquacious, wychodziło tylko jed­no - usiłowanie przestrzegania zasad. Lubiła zasady,.gdyż upraszczały życie i świat. Wszelkie zmiany nie wychodziły jej. Zwłaszcza na dobre. W za­konie Sióstr Trajkotek było jej wprost znakomicie. Pierwszy raz w życiu miała przyjaciół i własny pokój. Rzecz jasna, była świadoma, że uczestniczy w poczynaniach, które z innego punktu widzenia były niskie i podłe. Przez trzydzieści lat zdążyła się dobrze przyj­rzeć życiu i nie miała złudzeń, do czego zdolni są ludzie, byle tylko związać koniec z końcem. Poza tym jedzenie było dobre i stale spo­tykała ciekawych ludzi.

Po pożarze zakon, a właściwie to, co z niego zostało, przeniósł się. Spełniło się to, do czego został powołany, więc zakonnice roze­szły się każda w swoją stronę.

Mary nie odeszła. Podobało się jej tu, w Tadfield Manor, gdyż, jak mówiła, ktoś musi dopilnować remontu, a dzisiaj trudno zna­leźć tanich fachowców. Trzeba stać nad nimi cały czas i pilnować. Słowa te w pewnym stopniu były pogwałceniem ślubów zakonnych, ale matka przełożona rozwiała wątpliwości, twierdząc, że nie ma powodów do zmartwienia, gdyż łamanie ślubów leżało w naturze czarnych zakonnic i nawet za sto lat nic się nie zmieni. A dokład­nie to za jedenaście lat, więc skoro gołąbeczka zdecydowała się po­zostać i działać na miejscu, to tutaj jest adres, pod który należy

przesyłać całą korespondencję, z wyjątkiem upomnień z urzędu skarbowego.

Wtedy stało się coś dziwnego. Pozostawiona samej sobie w je­dynym pomieszczeniu nie strawionym pożarem, skazana na ciągłe użeranie się z lichymi robotnikami - każdy chodził z papierosem za uchem i w spodniach poplamionych wapnem - oraz na pod­ręczny kalkulator, który stale dodawał inaczej te same liczby (zwłaszcza gdy chodziło o sumy w używanych banknotach) siostra Mary odkryła coś, czego istnienia nigdy nie przeczuwała.

Pod grubą warstwą bezmyślności odkryła Mary Hodges.

Okazało się, że kosztorysy, preliminarze budżetowe i naliczanie podatku wcale nie są czarną magią. Przestudiowała kilka podręczni­ków buchałterii i doszła do wniosku, że księgowość jest prosta i cie­kawa. Przestała czytać periodyki dla kobiet poświęcone romansom i szydełkowaniu i zainteresowała się magazynem poświęconym or­gazmom. Jednak po dokładniejszym przeanalizowaniu treści rzuci­ła go w kąt, dochodząc do wniosku, że w gruncie rzeczyteż traktował o romansach i szydełkowaniu, tyle że w innej szacie graficznej. Za­częła czytać czasopismo poświęcone fuzjom i korporacjom.

Po długim namyśle kupiła nieduży domowy komputer. Młody sprzedawca w Norton nie ukrywał rozbawienia i potraktował ją protekcjonalnie. To było w piątek. Weekend spędziła przy klawia­turze i w poniedziałek z komputerem pod pachą zjawiła się w tym samym sklepie. Powodem zwrotu nie była wymiana wtyczki, jak po­czątkowo myślał sprzedawca, lecz brak koprocesora 387. Było to wszystko, co sprzedawca zrozumiał ze wstępnego monologu, gdyż dalsze wypowiedzi klientki brzmiały dla niego jak bajka o żelaznym wilku. Mary Hodges wyciągnęła plik czasopism dla miłośników in­formatyki. Miały literki PC w tytule, a większość artykułów i recen­zji zakreślono grubą czerwoną linią.

Dużo czytała o kobiecie nowoczesnej, ale nie zdawała sobie sprawy, że ona sama jest kobietą tradycyjną. Po głębokim namyśle doszła do wniosku, że nie ma sensu spierać się o słowa, które i tak są tylko przykrywką paplaniny o romansach, szydełkowaniu i peł­nych orgazmach, lecz należy skupić się na sobie, a konkretnie na tym, jak i gdzie się odnaleźć. Wszystko, czego potrzebowała, to po­głębić dekolt, założyć szpilki i przede wszystkim zrzucić barbet.

Pewnego dnia przeglądając tygodniki, zorientowała się, że w całym kraju istnieje ogromny popyt na obszerne budynki z prze­stronnymi terenami, zarządzane przez ludzi rozumiejących po­trzeby współczesnego biznesmena. Nazajutrz udała się do firmy poligraficznej i zamówiła pokaźną partię papieru i kopert z firmo­wym nadrukiem “Ośrodek Szkolenia Menedżerów w Tadfield Manor", słusznie rozumując, że zanim zamówienie zostanie żre-, alizowane, będzie dokładnie zorientowana, jak poprowadzić taką firmę.

Ogłoszenie ukazało się w następnym tygodniu.

Sukces Mary polegał na tym, że już w początkowej fazie bycia sobą zorientowała się, że szkolenie menedżerów nie musi być od­siadywaniem godzinek na projekcjach głupawych przeźroczy. Zle­ceniodawcy oczekiwali czegoś więcej, a ona świadczyła usługi naj­wyższej jakości.

* * *

Crowley wolno osunął się po cokole. Azirafal potoczył się pod rozłożysty rododendron. Na jego płaszczu rosła ciemna plama.

Crowley poczuł, że koszula zrobiła się wilgotna i lepka.

To po prostu idiotyczne. Nie chciał dać się zabić bodaj dlate­go, żeby uniknąć mitręgi składania wyjaśnień. Firma nie wydawała lekką ręką nowych powłok cielesnych. Zawsze chcieli wiedzieć, co .się stało ze starą i dlaczego. Procedura potrafiła przeciągać się w nieskończoność i przypominała formalności, przez które trzeba przebrnąć, chcąc odzyskać pieniądze za wciąż psujące się wieczne pióro na gwarancji.

Spojrzał z niedowierzaniem na rękę.

Diabły doskonale widzą w ciemnościach. Zobaczył, że ma żółtą dłoń. Krwawił na żółto!

Delikatnie oblizał palec.

podczołgał się do Azirafala i dotknął koszuli. Jeśli plama na je­go koszuli była krwią, to znaczy, że matce naturze odbiła szajba.

— Łobuz trafił mnie między żebra -jęknął upadły anioł.

— Zgadza się. Ale czy zwykle krwawisz na niebiesko? - zapytał. Azirafal otworzył oczy, potarł kark i usiadł. Następnie powtórzył oględziny Crowleya.

— Farba?

Crowley skinął potakująco.

— W co oni grają?

— Nie wiem. Chyba w “przewracaj się, jesteś zabity!" - odpowie­dział diabeł, dając do zrozumienia, że sam też by chętnie zagrał, ale zlepszym skutkiem.

Była to naprawdę fascynująca gra. Nigel Tompkins, zastępca ^równika działu zaopatrzenia, czołgał się przez chaszcze, mając przed oczami mrożące krew w żyłach sceny z “Brudnego Har- ry' ego". Uwielbiał Clinta Eastwooda. I pomyśleć, że na szkoleniu... spodziewał się kompletnej nudy.

Owszem, na początku był jeden wykład. Na temat sposobów ob­chodzenia się z bronią na pociski barwiące. Tompkins uważnie przy­glądał się twarzom uczestników kursu. Widział, że na każdej malowa-jo się. twarde postanowienie zrobienia przy pierwszej sposobności te?o, czego zakazano na wykładzie. Biznes jest dżunglą, a ty masz broń w ręku chyba nie po to, żeby poplamić kurtkę przeciwnika. Prawdziwym trofeum będzie dopiero głowa wisząca nad kominkiem. \\'ostateczności poroże nie musi być głównym elementem dekora­cyjnym.

Ostatnio rozeszła się pogłoska, że ktoś z firmy United Consolida­ted bardzo wzmocnił swoje szansę na awans, celnie umieszczając pocisk z farbą w uchu bezpośredniego zwierzchnika, wskutek czego tra­fiony jął uskarżać się na dziwne dzwonienie w uszach podczas narad i w niedługim czasie został przeniesiony ze względów zdrowotnych.

Koledzy z firmy, dotychczas druhowie serdeczni, byli zgodni, że tylko jeden z nich nadaje się na stanowisko prezesa United Holdings PLC Inc. z tym, że każdy sądził, iż właśnie on jest jedynym i najlep­szym kandydatem.

Urzędniczka z kadr zapowiedziała, że celem kursu jest rozwija­nie zdolności przywódczych, nauczenie organizacji pracy w zespole itd. Kursanci unikali swojego wzroku, za to dokładnie patrzyli na rę­ce rywali.

Wszystko przebiegało zgodnie z planem. Na spływie kajakowym odpadł Johnstone (pęknięcie bębenka), zaś wyprawa w góry wyeli­minowała Whittakera (zerwanie ścięgien w kroczu).

Mrucząc mań trę biznesmena: “Wykończ innych, zanim inni wy­kończą ciebie, zabij albo zgiń. Bierz się do garów albo wyrywaj z kuchni. Przetrwają najtwardsi. Korzystaj z każdej okazji", załadował kolejny pocisk.

Podczołgał się bliżej do leżących. Jeszcze go nie dostrzegli.

Gdy skończyła się osłona z krzewów, wziął głęboki oddech i po­derwał się z ziemi.

— Mam was, gno... no nieee!

W miejscu, gdzie leżał jeden z trafionych, wiło się coś obrzydli­wego. Zauważył, że ktoś zgasił światło. Crowley wrócił do ulubionej postaci.

— Nie cierpię tego robić - burknął. - Ciągle się boję, że zapo­mnę, jak wrócić do normy. Chyba zniszczyłem wizytowy garnitur.

— Tym razem te półgłówki przesadziły — stwierdził Azirafal bez zbytniej urazy w głosie. Aniołowie zobowiązani są do przestrzegania pewnych zasad. W przeciwieństwie do Crowleya kupował odzież go­tową. Nie czekał, aż spadnie mu z nieba. W dodatku koszula sporo go kosztowała.

— No popatrz tylko. Ta plama przecież nie zejdzie.

— Dokonaj cudu - odparł Crowley, bacznie obserwując krzaki w poszukiwaniu innych kursantów.

— Tak, ale w głębi duszy zawsze będę ją widział - powiedział anioł.

Podniósł broń i dokładnie ją obejrzał.

— Nie widziałem jeszcze czegoś podobnego. Powietrze przeciął wibrujący gwizd i posąg za nimi stracił ucho.

— Nie stójmy tak. On nie był sam.

— Bardzo dziwny karabin. Rzadki egzemplarz.

— Myślałem, że u was nie przepadają za bronią - powiedział Crowley.

Wziął strzelbę z pulchnej dłoni Azirafala i przyjrzał się grubej lufie.

— Obecnie pewne kręgi skłaniają się ku temu, że broń wzmac­nia siłę przekonywania. Oczywiście we właściwych rękach.

Назад Дальше