– Impertynentka – zachichotała Susie, kiedy drzwi zamknęły się za jej córką. – Trudno mi uwierzyć, że jest już dorosła.
– To urocza dziewczyna.
– Przyznaję. Przy tym jest uparta jak muł i doskonale wie, czego chce. Chce Bobby'ego Lee Fullera od dobrych dwóch lat, więc przypuszczam, że go w końcu dostanie. – Uśmiechnęła się łobuzersko i podniosła filiżankę z wystygłą kawą. – Kiedy już namierzyłam sobie Burke'a, biedak nie miał żadnych szans. Ona jest taka sama. Mimo to martwimy się, bo dzieci zawsze wydają się młodsze, niż my byliśmy w ich wieku. – Spojrzała niechętni talerz Caroline. – Niewiele zjadłaś.
– Przepraszam – Caroline przełknęła z trudem następny kęs. – Ale to wszystko jest takie dziwne. Nawet nie znałam tej dziewczyny, a przeraża mnie sama myśl o niej. – Zrezygnowana, odsunęła talerz. – Susie, nie chciałam pytać przez Marvelli, ale chyba nie wszystko zrozumiałam. Ta dziewczyna w stawie jest trzecią ofiarą?
– Od lutego – potwierdziła Susie. – Wszystkie trzy zadźgane nożem.
– Boże!
– Burke niewiele mówi, ale wiem, że to paskudna sprawa, naprawdę paskudna. Okaleczenie czy coś w tym rodzaju. – Wstała, żeby posprzątać ze stołu. – Przeraża mnie to jako matkę, jako kobietę. 1 martwię się o Burke'a. Odbiera to wszystko zbyt osobiście, jakby ponosił tu jakąś winę. Bóg jeden wie, że nikt nie był przygotowany na coś takiego, ale Burke uważa, że powinien temu zapobiec.
Uważał również, że jego obowiązkiem było powstrzymać ojca przed założeniem sobie pętli na szyję, przypomniała sobie.
Caroline napełniła zlew wodą i dolała płynu do mycia naczyń.
– Ma jakiś podejrzanych?
– Nawet jeżeli ma, nic na ten temat nie mówi. Z Arnette wyglądało to na robotę jakiegoś włóczęgi. No wiesz, kiedy miasteczko liczy osiemset. dziewięćset osób, znasz mniej więcej wszystkich. Wydawało się niemożliwe, żeby zrobił to ktoś z nas. Potem, kiedy Francie została zamordowana w ten sam sposób, ludzie zaczęli się sobie nawzajem przyglądać. Ale nawet wtedy nikt nie wierzył, żeby to mógł być sąsiad albo znajomy. Teraz…
– Teraz musicie szukać między sobą.
– I robimy to. – Susie wzięła ręcznik do naczyń, a Caroline zaczęła zmywać. – Choć ja osobiście uważam, że to jakiś maniak ukrywający się na bagnach.
Caroline wyjrzała przez okno w stronę drzew. Drzew, które dziś rosły jakby bliżej domu.
– Ładna mi pociecha.
– Nie chcę cię straszyć, ale ponieważ mieszkasz tu sama, powinnaś zachować ostrożność.
Caroline zacisnęła usta.
– Słyszałam, że Tucker Longstreet i Edda Lou pokłócili się. Że ona naciskała go o ślub.
– Przynajmniej próbowała. – Susie wytarła talerz do sucha, potem roześmiała się. – Boże, nie znasz Tuckera, inaczej nie miałabyś takiej miny. Śmiać mi się chce na samą myśl, że Tucker mógłby kogoś zabić. Przede wszystkim wymagałoby to zbyt dużo wysiłku i nakładu emocji. Nie trwoni swoich sił, a co do uczuć, prawie jest ich pozbawiony.
Caroline przypomniała sobie wyraz twarzy Tuckera, kiedy spotkali się nad stawem. Trudno byłoby powiedzieć, że nie zdradzał dużego wzburzenia.
Sprawiał raczej wrażenie kogoś, kto ma kłopoty z nadmiarem doznań.
– A jednak…
– Przypuszczam, że Burkę będzie musiał z nim porozmawiać – przyznała Susie. – Nie przyjdzie mu to łatwo. Są sobie bliscy jak bracia. Wszyscy chodziliśmy razem do szkoły – ciągnęła pucując talerze. – Tucker i Dwayne, brat Tuckera, Burke i ja. Byli synami plantatorów, choć farma Truesdale'ów już zaczynała podupadać, więc o szkole prywatnej dla Burke'a nie mogło być mowy. Dwayne wyjechał do szkoły z internatem, jako najstarszy syn i w ogóle, ale narozrabiał i go wyrzucili. Mówiło się o wysłaniu Tuckera, ale stary Beau był tak wściekły na Dwayne'a, że. zatrzymał Tuckera w domu. – Uśmiechnęła się i sprawdziła, czy na szklance nie została najmniejsza choćby plamka. – Tuck zawsze powtarza, jak bardzo jest Dwayne'owi za to wdzięczny. Pewnie dlatego tak się o niego troszczy. Jest dobrym człowiekiem. Gdybyś znała Tucka lak długo jak ja, wiedziałabyś, że podejrzewać go o morderstwo to mniej więcej to samo, co przypisywać mu umiejętność latania. Nie twierdzę wcale, że nie ma wad. Ale zabić kobietę nożem? – Próbowała to sobie wyobrazić. Mimo całej grozy obrazu, musiała się roześmiać. – Byłby zbyt zajęty dostawaniem się pod jej spódnicę, by myśleć o czymkolwiek innym.
Caroline rozciągnęła wargi w uśmiechu.
– Znam ten typ.
– Uwierz mi, kochana, nie znasz nikogo takiego. Gdybym nie była szczęśliwą mężatką z czworgiem dzieci, kto wie, czy sama nie zastawiłabym na niego sideł. Ma coś w sobie, ten nasz Tuck. – Zerknęła na Caroline spod oka. – Założę się, że bardzo niedługo weźmie się do ciebie.
– I połamie sobie zęby. Susie wybuchnęła śmiechem.
– Dużo bym dała, żeby przy tym być. – Odłożyła ostatni talerz. – A teraz, dość mielenia językiem. Mamy mnóstwo roboty.
– Roboty?
– Nie mogę cię tu zostawić, nie będąc pewna, że jesteś bezpieczna. – Wytarła dłonie w ręcznik do naczyń i ze słomkowej torby wyjęła śmiercionośną trzydziestkęósemkę.
– Jezu! – Tylko tyle zdołała wykrztusić Caroline.
– To jest smith i wesson. Wolę rewolwery od automatów.
– Czy to… jest naładowane?
– No pewnie, kochanieńka. – Susie zamrugała wielkimi niebieskimi oczami. – Na wiele by mi się przydał pusty.' Trzy łata z rzędu wygrywałam konkurs strzelania do celu. Burke nie może. się zdecydować, czy ma być ze mnie dumny, czy zażenowany faktem, że strzelam lepiej od niego.
– W torebce… – powiedziała Caroline słabo. – Nosisz go w torebce.
– Aha, od lutego. Strzelasz z czegoś?
– Nie. – Odruchowo Caroline schowała ręce za siebie. – Nie – powtórzyła.
– I zdaje ci się, że nie potrafisz – powiedziała Susie żywo. – Coś ci powiem, kochana. Gdyby ktoś groził tobie albo twojej rodzinie, strzelałabyś aż miło. Wiem, że twój dziadek miał całą kolekcję. Chodźmy wybrać coś ładnego.
Susie odłożyła trzydziestkęósemkę na kuchenny stół i ruszyła w stronę drzwi.
– Susie! – Zaintrygowana Caroline pospieszyła za nią. – Nie mogę wybrać strzelby jak nowej sukienki!
– Zapewnisz cię, że to jest równie pasjonujące. – Susie wkroczyć do gabinetu, stanęła przed szafką i przejrzała jej zawartość, stukając palcem w dolna wargę. – Zacznijmy od pistoletów, ale chcę, żebyś się nauczyła ładować ten karabin. Ma moc!
– Nie wątpię.
Susie otoczyła Caroline ramieniem.
– Posłuchaj, jeżeli ktoś przyjdzie tutaj i zacznie cię niepokoić, wyjdziesz z tą armatą, wycelujesz mu w pępek i powiesz sukinsynowi, że nie masz bladego pojęcia o strzelaniu. Jeżeli nie zniknie z horyzontu, wart będzie kulki.
Z cichym śmiechem Caroline przysiadła na poręczy fotela.
– Ty wcale nie żartujesz.
– Cenimy tu sobie własne bezpieczeństwo. O, to jest dopiero cacko. – Susie otworzyła szafę i wyjęła pistolet. – Colt czterdzieści pięć, seria wojskowa. Założę się, że używał go na wojnie. – Otworzyła pistolet z wprawą, która wzbudziła szczery podziw Caroline, i obróciła pusty bębenek. – Wypucowany aż miło. – Zatrzasnęła bębenek, wycelowała w ścianę i nacisnęła spust. – W porządku. – Otworzywszy szufladę cmoknęła z zadowoleniem na widok amunicji. Wepchnęła pudełko do torebki i uśmiechnęła się szeroko do Caroline.
– Rozwalmy parę puszek!
Agent specjalny Matthew Burns nie tańczył z radości na myśl, że jedzie do małego miasteczka w delcie Missisipi. Burns był urodzonym mieszczuchem. lubił wieczory w operze, dobre Chateauneuf i ciche leniwe popołudnia w Galerii Narodowej.
Widział dość okropieństw w czasie dziesięcioletniej pracy w Biurze i przywykł zmywać brudy z duszy z pomocą Mozarta i Bacha. Cieszył się na starannie zaplanowany weekend: balet, przyzwoita kolacja u Jean – Louisa w Watergate, a potem wysublimowane i romantyczne spotkanie z aktualna towarzyszką życia.
Zamiast tego wylądował w Innocence ze swoim zestawem do pracy w terenie, upchniętym w bagażniku wynajętego wozu, który miał zepsutą klimatyzację.
Burns wiedział, że sprawa wywoła burzę w prasie i nie wątpił, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Specjalizował się w masowych mordercach. I z całym spokojem mógł stwierdzić, że jest w tym cholernie dobry.
A jednak irytował go fakt, że jego doskonale zaplanowany weekend diabli wzięli. Na dodatek patolog Biura, przypisany do sprawy, utknął w Atlancie z powodu burzy. Burns nie wierzył, żeby jakiś prowincjonalny koroner przeprowadził przyzwoitą sekcję.
Jego irytacja wzrosła, gdy jechał przez miasto w nagrzanej puszce, w jaką zamienił się samochód. Wygląd Innocence potwierdził jego najgorsze obawy: nieliczni zapoceni przechodnie, parę bezdomnych psów, zakurzone witryny sklepików. Nie było nawet kina. Wzruszył ramionami na widok wypłowiałego, odręcznego napisu „Chat'N Chew” na szybie jedynej restauracji w polu widzenia. Dzięki Bogu zapakował swój ekspres do kawy.
Praca jak praca, pomyślał z rezygnacją, parkując przed biurem szeryfa. Czasem pogoń za sprawiedliwością wymagała ofiar. Wyjął z bagażnika aktówkę i, próbując się nie udusić z gorąca, starannie zamknął wóz.
Kiedy suka Jeda Larssona, Maruda, przywlokła się, żeby obsikać przednią oponę. Burns pokiwał tylko głową. Nie wątpił, że dwunożni mieszkańcy tego miasta wykażą równy brak dobrych manier.
– Ładny samochód – odezwał się Claude Bonny ze swego stanowiska pod markizą. I splunął.
Burns uniósł czarną brew.
– Jeździ.
– Sprzedajesz coś, synu?
– Nie.
Bonny wymienił spojrzenia z Charlie O'Hara i Petem Koonsem. Przez dobrą chwilę O'Hara świszczał tylko przez nos. – A więc musisz być tym facetem z FBI – wydał z siebie pisk.
– Tak. – Burns czuł. jak po plecach spływa mu strużka potu. Modlił się, by w tym mieście była pralnia chemiczna.
– Oglądałem kiedyś taki program z Efremem Zimbalistem. – Koons łyknął lemoniady. – Cholernie dobry program.
– „Dragnet” był lepszy – stwierdził Bonny. – Nie rozumiem, dlaczego go zdjęli. Nie robią już dzisiaj takich programów.
– Panowie wybaczą – powiedział Burns.
– Idź, idź, synu. – Bonny machnięciem ręki przynaglił go do pośpiechu. – Szeryf jest w środku. Siedzi tam od rana. Złap tego psychopatę, który morduje nasze dziewczęta, a my już go sobie powiesimy.
– Doprawdy, ja nie…
– Czy ten facet z „Dragnet” nie grał potem doktora w tym programie „Mash”? – zastanawiał się O'Hara. – Zdaje się, że coś takiego pamiętam.
– Jack Webb nigdy nie zagrałby doktora! – powiedział Bonny, uznając to za osobistą zniewagę.
– Nie, ten drugi. Taki malutki. Moja stara omal nie wyskoczyła z kiecki, oglądając ten show.
– Dobry Boże! – powiedział Burns i popchnął drzwi biura szeryfa. Burke siedział za biurkiem, przytrzymując ramieniem słuchawkę i pisząc coś szybko w notatniku.
– Tak, sir, jak tylko się tu zjawi. Ja… – Podniósł wzrok i zidentyfikowali Burnsa z taką samą łatwością, z jaką odróżniał przepiórkę od bażanta. – Jedną chwileczkę. Agent specjalny Burns?
– Zgadza się. – Zgodnie z obowiązującymi regułami wyciągnął legitymację i machnął nią szeryfowi przed nosem.
– Właśnie wszedł – powiedział Burke do telefonu i podał gościowi słuchawkę. – Pański szef.
Burns odstawił torbę i ujął słuchawkę.
– Tu Burns. Tak, sir, lekkie opóźnienie. Kłopoty z samochodem w Greenville. Tak, doktor Rubenstein powinien dotrzeć tu o trzeciej. Dopilnuję. Już teraz widzę, że będzie nam potrzebny telefon, to zdaje się pojedyncza linia. I… – Zakrył dłonią membranę. – Macie tu faks?
Burke oblizał wargi.
– Nie, sir. Nie mamy.
– I faks – mówił dalej Burns do słuchawki. – Zadzwonię, jak tylko rozpatrzę się w sytuacji. Tak, sir. – Oddał słuchawkę Burke'owi i sprawdził siedzenie obrotowego krzesła, zanim na nim usiadł. – Szeryf…?
– Truesdale. Burke Truesdale. – Wymienili uścisk dłoni, krótki i oficjalny. Burke'owi zdawało się, że czuje zapach talku dla niemowląt. – Mamy tu niezły pasztet, panie Burns.
– Słyszałem. Trzy brzydkie morderstwa w cztery i pół miesiąca. Żadnych podejrzanych.
– Żadnych. – Burke w ostatniej chwili powstrzymał się, żeby go za to nie przeprosić. – Uznaliśmy, że to robota jakiegoś włóczęgi, ale wobec ostatniego… No i jest ten przypadek w Nashville.
Burns złożył dłonie, tak by stykały się opuszkami palców.
– Ma pan zapewne jakąś dokumentację?
– Mam. – Burke zrobił ruch, jakby chciał się podnieść.
– Nie teraz. Może mnie pan zapoznać ze sprawą ustnie, w drodze. Chce zobaczyć ciało.
– Zabraliśmy ją do zakładu pogrzebowego.
– Bardzo słusznie – powiedział Burns sucho. – Obejrzę ją, a potem pojedziemy na miejsce zbrodni. Zabezpieczył je pan?
Burke poczuł jak wzbiera w nim gniew.
.
– Dość trudno zabezpieczyć bagno. Burns westchnął ciężko i wstał. – Wierzę panu na słowo.
A na tyłach domu Edith McNail i Caroline wstrzymała oddech, zacisnęła zęby i pociągnęła cyngiel. Wstrząs poderwał jej ramię, w uszach zadzwoniło. Trafiła puszkę, choć nie tę, do której mierzyła.
– No, coraz lepiej – powiedziała Susie. – Ale musisz mieć przez cały czas otwarte oczy. – Dała mały popis, strącając błyskawicznie trzy puszki z pnia.
– Czy mogłabym rzucać w nie kamieniami? – krzyknęła Caroline, kiedy Susie poszła ustawić cel.
– Czy zagrałabyś symfonię w dniu, w którym wzięłaś pierwszy raz do ręki skrzypce?
Caroline westchnęła i rozmasowała sobie ramię.
– Czy w ten sposób skłaniasz swoje dzieci do robienia tego, czego sobie życzysz?
– Żebyś wiedziała! – Susie stanęła znów przy niej. – A teraz odpręż się i nie śpiesz. Jakie to uczucie trzymać broń w ręku?
– Prawdę mówiąc… – Roześmiała się krótko i zerknęła w dół na pistolet.
– Seksowny przedmiot, prawda? – Susie poklepała Caroline po plecach. – W porządku. Jesteś wśród przyjaciół. Rzecz w tym, że kojarzy się z władzą, panowaniem nad sytuacją, z odpowiedzialnością. Tak samo jak seks. Tego nie mówię swoim dzieciom. No, strzelaj, mierz do pierwszej od lewej. Masz eks – męża?
– Nie, piękne dzięki! Susie zachichotała.
– Byłego narzeczonego? Jakiegoś faceta, który cię naprawdę wkurwił?
– Luis – syknęła Caroline przez zęby.
– To jakiś Hiszpan, czy co?
– Raczej „co”. Wielki, meksykański szczur. – Caroline pociągnęła za cyngiel. Rozdziawiła usta, kiedy puszka podskoczyła. – Trafiłam.
– Po prostu potrzebowałaś dopingu. Spróbuj następną.
– Drogie panie, czy zamiast strzelać, nie mogłybyście, na przykład, naftować obrusów? – zawołał Burke.
Susie opuściła rewolwer i uśmiechnęła się.
Szykuje ci się nowy przeciwnik na Czwartego Lipca, kochanie. – obrzuciła przelotnym spojrzeniem Burnsa, następnie wspięła się na palce pocałowała męża. – Wyglądasz na zmęczonego.
– Jestem zmęczony. – Ścisnął ją za rękę. – Panie Burns, to moja żona, Susie, i Caroline Waverly. Panna Waverly znalazła wczoraj ciało.
– Caroline Waverly! – Burns wymówił to nazwisko niemal z czcią. – Nie do wiary! – Ujął jej rękę i podniósł do ust, podczas gdy Susie wywracała oczami. – Zaledwie przed paroma miesiącami słuchałem pani koncertu w Nowym Jorku. A w zeszłym roku w Centrum Kennedy'ego. Mam kilkanaście pani płyt.
Przez dobrą chwilę Caroline gapiła się na niego bezmyślnie. To, o czym mówił, wydawało jej się tak odległe, że niemal nierzeczywiste. Przez głowę przemknęła jej myśl, że facet bierze ją za kogoś innego.
– Dziękuję.
– Nie, to ja pani dziękuję. – Pomyślał, że ta sprawa może mieć interesujący aspekt. – Nie potrafię nawet zliczyć, ile razy uratowała pani moje zdrowe zmysły, pozwalając mi słuchać swojej gry. – Jego gładkie policzki były zaróżowione z emocji, dłoń ciągle zaciśnięta na jej dłoni. – To cudowne spotkanie mimo przykrych okoliczności. Muszę przyznać, że jest to ostatnie miejsce, gdzie spodziewałbym się znaleźć księżniczkę sal koncertowych.
Caroline poczuła się mocno niepewnie.
– To dom mojej babki, panie Burns. Mieszkam tu zaledwie od paru dni. W jego bladoniebieskich oczach pojawiła się troska.