Miasteczko Innocente - Робертс Нора 5 стр.


Będzie się nazywała Longstreet.

Snując marzenia, zatrzymała swoją impalę rocznik 75 na poboczu. Nie dziwiło jej, że Tucker wyznaczył spotkanie nad stawem. Uznała, że to miłe. Edda Lou zakochała się – na tyle, na ile pozwalało jej skąpe serce – ponieważ Tucker był taki romantyczny. Nie obmacywał jej jak większość mężczyzn, których spotykała u McGreedy'ego. I nie zawsze chciał od razu dostać się do jej majtek jak większość mężczyzn, z którymi się umawiała.

Tucker lubił mówić. I choć połowy z jego wywodów w ogóle nie rozumiała, była mu wdzięczna za uprzejmość.

Poza tym nie skąpił prezentów. Butle perfum, naręcza frezji. Kiedyś, po jakiejś kłótni, kupił jej negliż z prawdziwego jedwabiu.

Po ślubie kupi sobie ich całą szafę. Na kartę kredytową.

Księżyc świecił jasno, nie zapalała więc latarki. Nie chciała zepsuć nastroju. Roztrzepała długie jasne włosy i ściągnęła dekolt elastycznej bluzeczki tak, że piersi omal nie wyskoczyły na zewnątrz. Różowe szorty wpijały jej się w krok, ale uznała, że warto pocierpieć.

Jeżeli dobrze to rozegra, Tucker wyłuska ją z nich w mgnieniu oka. Zwilgotniała na samą myśl o tym. Nikt nie robił tego lepiej niż Tucker. Rany, czasem kiedy jej dotykał, zupełnie zapominała o jego pieniądzach. Chciała go w sobie dzisiaj, nie tylko dlatego, że kochanie się pod gołym niebem było podniecające. Jeżeli zrobią to zaraz, jej wydumana ciąża stanie się faktem, zanim wzejdzie słońce.

Szła przez gęste liście, winoroślą, pośród ciężkiej woni mokradeł i własnych perfum. Światło księżyca rysowało na ziemi zmienny wzór. Urodzona i wychowana na wsi, Edda Lou nie bała się odgłosów nocy, rechotania żab, szumu trzcin, wysokiego śpiewu cykad i chrapliwego krzyku sowy.

Uchwyciła błysk żółtych oczu, które mogły należeć do lisa lub kuny. Zniknęły, kiedy podeszła bliżej. Z trawy dobiegł pisk mordowanego stworzenia. Edda Lou nie poświęciła tej śmierci nawet tyle uwagi, ile nowojorczyk poświęca syrenie policyjnej.

Odbywały się nocne łowy sów i lisów. Miała zbyt wiele rozsądku, by ujrzeć siebie w roli ofiary.

Szła bezszelestnie po grubym poszyciu z liści. Światło księżyca nadało jej skórze, smarowanej kremem z niemal religijnym zapamiętaniem, połysk marmuru. A ponieważ się uśmiechała, pewna zwycięstwa, było w jej twarzy jakieś dzikie piękno.

– Tucker? – zawołała dziecinnym, przymilnym głosikiem. – Przepraszam, że się spóźniłam, złotko.

Zatrzymała się nad brzegiem stawu i rozejrzała. Nie było tam nic z wyjątkiem wody, skał i gęstych zarośli. Zacisnęła usta i piękno znikło. Celowo Przyjechała później, chcąc, żeby poczekał na nią dziesięć, piętnaście minut.

Zirytowana usiadła na pniu, na którym Tucker siedział przed paroma godzinami. Ale nie czuła jego obecności. Jedynie gniew, że przybiegła na jego pierwsze zawołanie. A raczej na pierwszy liścik.

Czekaj nad stawem McNairów o północy. Naprawimy wszystko. Chcę tylko być z tobą przez chwilę.

Oto cały Tucker, pomyślała Edda Lou. Ugłaskuje ją, mówiąc, że chce z nią być, a potem się spóźnia, wprawiając w zły humor.

Pięć minut, postanowiła. Nie dam mu ani minuty więcej. Potem pojedzie prosto do Sweetwater, skręci w tę fikuśną bramę i zajedzie pod ten wielki dom. Pokaże Tuckerowi Longstreetowi, co to znaczy igrać z jej uczuciem.

Odwróciła się, słysząc szmer za plecami, gotowa w każdej chwili zamrugać rzęsami. Cios w podstawę czaszki sprawił, że upadła twarzą w trawę.

Edda Lou usłyszała swój stłumiony jęk. Zdawało jej się, że głowę ma rozłupaną na pół. Och, to boli, boli! Chciała podnieść dłonie do głowy, ale miała je związane na plecach.

Pierwszy błysk strachu przebił się przez ból – Otworzyła szeroko oczy i próbowała krzyknąć. Ale usta miała zakneblowane. Czuła smak materiału, zapach wody kolońskiej, którym był nasycony. Rzucając dzikie spojrzenia, szarpała więzy.

Była naga, a jej plecy i pośladki ocierały się o korę, kiedy wiła się na pniu. Ręce miała przywiązane do dębu, a nogi spętane tak, że tworzyły literę „V”. Obrazy gwałtu przesunęły się jej przed oczyma.

– Eddo Lou, Eddo Lou! – Głos był niski i chrapliwy. Dźwięk, jaki wydaje metal tarty o skałę. Edda Lou toczyła oszalałym wzrokiem, próbując znaleźć jego źródło.

Widziała tylko wodę i gruby, ciemny pokład liści. Próbowała krzyczeć i zadławiła się gałganem.

– Bardzo romantycznie, prawda? Stać nago w świetle księżyca. I jesteśmy tu tylko my, ty i ja. Pokochajmy się.

Sparaliżowana strachem, Edda Lou patrzyła na postać wyłaniającą się z cienia. Zobaczyła światło księżyca przemykającego po nagiej skórze. Zobaczyła błysk długiego noża.

Rozpoznała człowieka, który ku niej szedł i obok strachu poczuła odrazę. Fala mdłości podeszła jej do gardła. A tamten człowiek był coraz bliżej i bliżej.

Jej błagania i modlitwy tłumił knebel. Cienkie strumyczki krwi spływały jej po plecach i nogach, kiedy wiła się na pniu. Obce dłonie dotykały jej, gniotły, głaskały. I usta. Gorące łzy stoczyły się wolno po policzkach Eddy Lou, kiedy pożądliwe wargi zamknęły się na jej bezbronnych piersiach.

Śliskie od potu ciało ocierało się o nią, robiło rzeczy, z którymi jej umysł nie mógł się pogodzić. Szlochała rozpaczliwie, drżała pod każdym dotknięciem wilgotnych ust, natrętnych palców, rzeźnickiego noża. Bo przypomniała sobie, co stało się z Anette i Francie, wiedziała, że tu tę sama tępa grozę, tę samą odrazę w ostatnich chwilach życia.

– Chcesz tego. Chcesz tego. – Głos docierał do niej poprzez szum mózgu. – Dziwka! – Nóż odwrócił się, tnąc delikatnie, niemal bezboleśnie ramię Eddy Lou. Kiedy tamte usta zamknęły się na ranie, Edda Lou omdlała.

– O nie! – Dłoń uderzyła ją delikatnie po twarzy. – Dziwki nie śpią w pracy. - Rozległ się śmiech, niemal chichot. Edda Lou otworzyła oczy i ujrzała tuż przy sobie roześmiane okrwawione wargi. – Tak lepiej. Musisz patrzeć. Gotowa?

– Proszę, proszę, proszę – krzyczał głos w jej głowie. – Nie zabijaj mnie. Nie powiem, nie powiem, nie powiem!

– Nie! – Głos był ochrypły z podniecenia i Edda Lou ujrzała szaleństwo w oczach, które tak dobrze znała. – Nie jesteś warta, by cię wypieprzyć.

Tamten człowiek wyrwał knebel z jej ust. Przyjemność nie byłaby pełna bez tego ostatniego, wysokiego krzyku. Urwał się, kiedy nóż przejechał po gardle Eddy Lou.

Caroline usiadła na łóżku. Serce waliło jej w piersiach. Zacisnęła obie ręce na koszuli nocnej, omal jej nie rozrywając.

Krzyk, pomyślała w panice. Słyszała swój chrapliwy oddech. Kto krzyczał?

Szukała na oślep lampki, kiedy przypomniała sobie, gdzie jest. Opadła z powrotem na poduszki. To nie Filadelfia. Nie Baltimore, nie Nowy Jork ani Paryż. Jest na wsi w stanie Missisipi, śpi w łóżku swoich dziadków.

Odgłosy nocy zdawały się wypełniać pokój. Świerszcze, cykady, żaby, sowy. Usłyszała drugi krzyk, pełen grozy. Sowy, przypomniała sobie. Babcia uspokajała ją, kiedy ten sam odgłos wyrwał ją ze snu w dzieciństwie.

„To tylko sowa, słoneczko. Nic strasznego. Śpij spokojnie”.

Zamknąwszy oczy Caroline wsłuchiwała się w długie „hu – huu”. Leśne odgłosy. Próbowała zignorować poskrzypywanie starego domu. Wkrótce dźwięki te staną się równie znajome jak szum ulicy i daleki jęk syren.

Jest tak, jak powiedziała babcia. Może spać spokojnie.

ROZDZIAŁ TRZECI

Tucker siedział na bocznym tarasie, gdzie purpurowy powojnik oplatał wiklinową kratkę. Koliber przemknął obok niego kolorową plamą i przysiadł, by napić się z wielkiego kielicha kwiatu. Z domu dobiegał szum odkurzacza Delii. Dźwięk wydostawał się przez osłonięte siatką okna i mieszał z pobzykiwaniem pszczół.

Pod szklanym stolikiem leżał stary pies rodziny, Buster, worek luźnej skóry i starych kości. Od czasu do czasu zbierał energię, by machnąć ogonem i łypnąć okiem przez szklaną taflę na śniadanie Tuckera.

Tucker zdawał się nie zwracać uwagi na żaden z porannych dźwięków i zapachów. Wchłaniał jej mimochodem, z tym samym roztargnieniem, z jakim popijał zimny sok, czarną kawę i gryzł grzankę.

Odprawiał jeden ze swoich ulubionych porannych rytuałów: przeglądał pocztę.

Jak zwykle nadszedł stos magazynów i katalogów mody dla Josie. Zrzucał je, jeden po drugim, na wyściełane krzesło obok. Przy każdym plaśnięciu Buster podnosił swoje kaprawe oczka z nadzieją, po czym pomrukiwał pełen dezaprobaty.

Był list do Dwayne'a z Nashville, zaadresowany dziecinnym charakterem pisma Sissy. Tucker skrzywił się z niechęcią. Przyjrzał się kopercie pod światło i odłożył ją na bok. Wiedział, że nie jest to upomnienie o alimenty. Jako rodzinny księgowy osobiście wypisywał miesięczne czeki. Sissy otrzymała pieniądze przed dwoma tygodniami.

Zgodnie ze swoim systemem katalogowania, rachunki odłożył na jedno krzesło, korespondencję prywatną za dzbanek z kawą, a listy od organizacji charytatywnych wrzucił do kosza na papiery przy swoim krześle.

Radził sobie z nawałem próśb o wsparcie w ten sposób, że raz w miesiącu sięgał na oślep do kosza i wyciągał dwa listy. Wylosowane organizacje otrzymywały hojne datki, obojętnie czy była to akurat Fundacja Ochrony Dzikich Zwierząt, Amerykański Czerwony Krzyż czy Towarzystwo Zapobiegania Zanokcicy. Dzięki tej prostej metodzie, Tucker czuł, że Longstreetowie Wypełniają swoje obowiązki wobec społeczeństwa. A jeśli pewne organizacje czuły się zdziwione faktem, że jednego miesiąca otrzymały kilkadziesiąt tysięcy dolarów, a przez następne lata ani centa. Tucker był zdania, że to ich problem.

On miał własne.

Nieskomplikowana czynność sortowania poczty pomogła mu o nich zapomnieć, przynajmniej na chwilę. Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedział, co powinien uczynić, ponieważ Edda Lou nie dawała znaku życia. Miała dwa dni na podjęcie dalszych kroków zaczepnych po wstrząsającym oświadczeniu publicznym, ale najwyraźniej postanowiła działać na zwłokę. Nie tylko się z nim nie skontaktowała, ale nie odpowiadała na telefony.

Było to niepokojące – zwłaszcza od czasu, gdy otrzymał próbkę jej złości i dowiedział się, że potrafi uderzyć znienacka, z szybkością jadowitego węża. Czekanie, aż zatopi w nim żądło, działało Tuckerowi na nerwy.

Pośród listów od synów Dwayne'a znalazł liliową, uperfumowaną kopertkę, która mogła pochodzić tylko od jednej osoby na świecie.

– Kuzynka Lulu – Tucker uśmiechnął się od ucha do ucha i zapomniał o swoich kłopotach.

Lulu Longstreet Boyston należała do odłamu Longstreetów pochodzącego z Georgii i była kuzynką dziadka Tuckera. Oceniano jej wiek na siedemdziesiąt parę lat, choć od dawna przyznawała się jedynie do sześćdziesięciu pięciu. Była nieprzyzwoicie bogata i kompletnie szalona.

Tucker ją uwielbiał. Choć list adresowany był „do moich kuzynów Longstreetów”, Tucker otworzył go bez ceremonii. Nie miał zamiaru czekać, aż Dwayne i Josie raczą wrócić do domu.

Przeczytał pierwszy akapit, napisany jaskrawoczerwonym atramentem i wydał okrzyk radości.

Kuzynka Lulu donosiła, że „zajrzy” z wizytą.

Jak zwykle, nie sposób było wywnioskować, czy wpadnie na obiad, czy zatrzyma się na miesiąc. Tucker miał szczerą nadzieję, że kuzynka Lulu wybierze tę drugą ewentualność. Potrzebował rozrywki.

Ostatnim razem, gdy „zajrzała” z wizytą, przywiozła karton tortów lodowych opakowany w suchy lód, na głowie zaś miała papierowy kapelusz karnawałowy ze strusim piórem. Paradowała w tym kapeluszu przez tydzień, nie zdejmując go nawet w nocy. Twierdziła, że obchodzi urodziny. Czyjekolwiek.

Tucker zlizał z palców dżem truskawkowy i rzucił Busterowi resztę grzanki. Poniechawszy segregowania poczty, wstał i skierował się w stronę drzwi. Powie Delii, żeby przygotowała pokój kuzynki Lulu.

Był już jedną nogą w salonie, gdy usłyszał rzężenie półciężarówki Austina Hatingera. Tylko jeden pojazd w Innocence wydawał z siebie ten szczególny zgrzytliwo – grzechoczący dźwięk. Opanowawszy chęć, by wejść do domu i zabarykadować drzwi, Tucker wrócił na werandę, gotowy wypić piwo, którego nawarzył.

Oznaki nadejścia Austina były już nie tylko słyszalne, ale i dostrzegalne. Znad krzaków magnolii unosiła się czarna chmura spalin. Z lekkim westchnieniem Tucker wyjął papierosa, obciął koniuszek i czekał na pojawienie się wroga.

Samochód stanął na podjeździe i wytoczył się z niego Austin Hatinger.

Był równie niedźwiedziowaty jak stary ford, ale zamiast druta i sznurka trzymały go do kupy żyły i mięśnie. Twarz pod zniszczonym kapeluszem plantatora wyglądała jak wyrzeźbiona z drewnianego kloca. Głębokie bruzdy biegły od orzechowych oczu przez ogorzałe policzki i znikały w kącikach wąskich zawziętych ust.

Spod kapelusza nie wystawał nawet włosek. Austin nie był łysy. Raz w miesiącu jeździł do fryzjera i kazał strzyc posiwiałe włosy. Zdaniem Tuckera robił to na pamiątkę czterech lat, które spędził w Korpusie. Na ramionach wielkich jak kłody kazał wytatuować sobie „Semper Fi”. Obok powiewała amerykańska flaga.

Austin, który uważał się za bogobojnego chrześcijanina, nigdy nie pozwoliłby sobie na takie bezeceństwo, jak goła baba.

Splunął sokiem tytoniowym na żwir alejki, pozostawiając na nim paskudną żółtą plamę. Pod zakurzonymi portkami i przepoconą roboczą koszulą, mimo upału zapiętą pod samą szyję, rysowało się ciało potężne jak u byka rekordzisty.

Tucker zauważył, że Austin nie wyjął żadnej ze strzelb spoczywających na tylnym siedzeniu. Pomyślał, że tę drobną uprzejmość gościa może poczytać za pomyślny omen.

– Austin! – Zszedł z jednego stopnia, co było oznaką bardzo zdawkowej uprzejmości.

– Longstreet! – Głos Austina przypominał skrobanie paznokciem po betonie. – Gdzie, do diabła, jest moja córka?

Było to ostatnie pytanie, jakiego Tucker się spodziewał, zamrugał więc niepewnie powiekami.

– Słucham?

– Ty bezbożny, pieprzony draniu! Gdzie, do diabła jest Edda Lou? Słysząc tę krótką charakterystykę swojej osoby, Tucker poczuł pewny grunt pod nogami.

– Nie widziałem Eddy Lou od przedwczoraj, czyli od naszego spotkania w barze. – Uniósł dłoń, zanim Austin zdołał się odezwać. Przynależność do najpotężniejszej rodziny w okolicy miała jednak swoje dobre strony. – Możesz się wściekać, ile chcesz, Austin, i spodziewam się, że wściekniesz się jak cholera, ale prawda wygląda tak, że spałem z twoją córką. – Zaciągnął się głęboko papierosem. – Przypuszczam, że miałeś niejakie pojęcie o tym, co robię, kiedy to robiłem, i nie byłeś tym specjalnie zachwycony. Nie winię cię za to.

Wargi Austina uniosły się, odsłaniając nierówne, żółte zęby. Przy najlepszych chęciach nie można było uznać tego za uśmiech.

– Powinienem obedrzeć twój świński tyłek ze skóry w dniu, kiedy zacząłeś koło niej węszyć.

– Może, ale weźmy pod uwagę, że od paru ładnych lat Edda Lou jest pełnoletnia i decyduje o sobie. – Tucker zaciągnął się po raz ostatni, obejrzał niedopałek i odrzucił go w trawę. – Austin, w tym cała rzecz, że co się stało, to się nie odstanie.

– Łatwo ci powiedzieć, kiedy zrobiłeś bękarta mojej córce.

– Przy jej pełnej współpracy – powiedział Tucker, wsadzając ręce w kieszenie spodni. – Dopilnuję, żeby miała wszystko, co trzeba w ciąży, i nie będę skąpił na utrzymanie dziecka.

– Gadanie. – Austin splunął. – Zawsze byłeś mocny w gębie, Tucker. Teraz posłuchasz, co ja mam ci do powiedzenia. Sam zadbam o swoją córkę i chcę mieć ją tutaj w tej chwili.

Назад Дальше