Tucker uniósł lekko brew.
– Myślisz, że Edda Lou jest u mnie? Mylisz się.
– Kłamca! Cudzołożnik! – Jego głos unosił się i opadał jak głos nawiedzonego ewangelisty z chronicznym zapaleniem krtani. – Twoja dusza jest czarna od grzechu.
– W kwestii duszy nie przeczę – powiedział Tucker ugodowo – ale Eddy Lou tutaj nie ma. Nie kłamię, zresztą możesz sam sprawdzić. Powtarzam, nie widziałem ani nie rozmawiałem z nią od chwili, gdy obwieściła wielką nowinę.
Austin zastanawiał się przez chwilę, czy warto wtargnąć do domu i wyjść przy tym na głupca. Nie miał zamiaru zrobić z siebie idioty na użytek Longstreeta.
– Nie ma jej tu i nie ma jej nigdzie w mieście. Powiem ci, co myślę, sukinsynu. Namówiłeś ją, żeby poszła do jednego z tych lekarzy morderców i się wyskrobała.
– W ogóle z nią o tym nie rozmawiałem. Jeżeli zrobiła coś takiego, to wpadła na ten pomysł zupełnie samodzielnie.
Niestety zapomniał, że niedźwiedziowatość Austina nie idzie w parze z powolnością. Jego słowa jeszcze nie przebrzmiały, kiedy Hatinger skoczył naprzód, chwycił go za koszulę i uniósł nad schody.
– Nie mów tak o mojej dziewczynce. Była bogobojną chrześcijanką, dopóki nie wpadła w twoje łapy. Spójrz na siebie, zasrany leń, żyjący jak świnia w tym wielkim domu, z bratem pijaczyną i siostrunią dziwką. – Jego ślina opryskiwała Tuckerowi twarz, a na skórze pojawiły się czerwone cętki. – Będziesz skwierczał w piekle, ty i wy wszyscy, zupełnie jak wasz grzeszny ojciec.
Prawdę mówiąc, Tucker wolał unikać konfrontacji wszelkimi dostępnymi sposobami, słowem, czynem i uśmiechem, ale bywało, że w paradę wchodziła mu duma.
Zatopił pięść w brzuchu Austina. Zaskoczony Hatinger poluzował uścisk.
– Posłuchaj mnie, ty świętoszkowaty durniu. Masz do czynienia ze mną nie z moją rodziną. Ze mną! Powiedziałem ci już, że nie skrzywdzę Eddy Lou i nie będę tego powtarzać. Jeżeli myślisz, że byłem pierwszym facetem, dla którego się rozłożyła, to jesteś większym idiotą, niż przypuszczałem. – Wpadał we wściekłość, chociaż wiedział, że mu to nie wyjdzie na dobre. Ale wstyd, gniew i obraza kazały mu zapomnieć o ostrożności. – I nie myśl, że lenistwo to to samo co głupota. Dobrze wiem, co ona próbuje zrobić. Jeżeli wpadło wam do głowy, że można zagonić mnie krzykiem i groźbą do ołtarza, przemyślcie sprawę jeszcze raz.
Mięśnie wokół ust Austina zadrżały.
– Jest dość dobra, żeby ją pieprzyć, ale nie dość dobra, żeby się z nią ożenić?
– Chyba jasno się wyraziłem.
Tuckerowi udało się uniknąć pierwszego ciosu, drugiego już nie zdołał. Goryla pięść Austina trafiła go w brzuch i pozbawiła tchu. Zgiął się wpół. Przyjął serię ciosów na głowę i kark, zanim zebrał dość sił, by się bronić.
Czuł smak krwi, jej zapach. Na myśl, że jest to jego własna krew, ogarnęła go dzika, ślepa furia. Nie czuł bólu, kiedy miażdżył sobie kłykieć o kość policzkową Austina, ale siła uderzenia wstrząsnęła jego ramieniem.
To było piękne uczucie. Cholernie piękne.
Jakaś część jego umysłu nadal działała z przeraźliwą jasnością. Musi utrzymać się na nogach. Nigdy nie dorówna Austinowi pod względem siły i masy ciała, musi więc polegać na sprycie i szybkości. Jeżeli upadnie, wywiozą go stąd z połamanymi kośćmi i zmasakrowaną twarzą.
Dostał tuż poniżej ucha i usłyszał anielskie śpiewy.
Pięści kaleczyły się o kości, krew i pot płynęły jednym strumieniem. Mocowali się, odsłaniając zęby w zwierzęcych pomrukach i Tucker zrozumiał, że nie broni już dumy, ale życia. W oczach Austina pojawił się błysk szaleństwa, który mówił więcej niż dzikie wrzaski. Tucker poczuł, jak ogarnia go paniczny strach.
Jego najgorsze obawy zdawały się potwierdzać. Austin ruszył ku niemu z pochyloną głową, wielki jak buldożer. Wydał długi, triumfalny krzyk, kiedy Tucker poślizgnął się na wysypanej żwirem alejce i runął jak długi w krzaki peoni.
Uderzenie w plecy pozbawiło go tchu. Słyszał żałosny świst, z jakim powietrze przedostawało się z gardła do płuc. Kiedy zaczął się gramolić, Austin zwalił się na niego, jedną łapą ściskając przeciwnika za gardło, drugą młócąc go po nerkach.
Tucker chwycił Austina za podbródek, rozpaczliwie próbując uwolnić gardło, ale oczy przysłoniła mu mgła. Widział już tylko te oczy, w których płonęło szaleństwo i chęć mordu.
– Pójdziesz do piekła – skandował wolno Austin. – Pójdziesz do piekła. Powinienem zabić cię wcześniej. Beau. Dużo wcześniej.
Czując, że lada chwila straci przytomność, Tucker dziabnął przeciwnika w oczy.
Austin odrzucił głowę i zaskowyczał jak pies. Puścił gardło Longstreeta.
Tucker chwytał łapczywie powietrze, które paliło płuca i wracało mu życie.
– Ty zwariowany sukinkocie! Nie jestem moim ojcem! – Tucker zakrztusił się, zachłysnął i z trudem podniósł się na czworaki. Grozą napełniała go myśl, że zrzuci śniadanie w zgniecione peonie. – Wynoś się z mojej ziemi.
Odwrócił głowę i doznał przelotnej satysfakcji na widok okrwawionej twarzy Austina. Oberwał nie gorzej niż on sam – mężczyzna nie powinien prosić o więcej. No, może jeszcze o zimny prysznic, woreczek z lodem i fiolkę aspiryny. Chciał się odwrócić i odejść, kiedy Austin, szybki jak wąż, pochylił się i chwycił jeden z ciężkich kamieni okalających gazon peonii.
– Słodki Jezu! – Tylko tyle zdołał wykrztusić Tucker, kiedy Austin uniósł kamień nad głową.
Na huk wystrzału podskoczyli obaj. Śrut rozprysnął się w kwiatach.
– Mam tego pełną beczkę, ty draniu! – powiedziała Della z werandy. – A celuję wprost w twoje bezużyteczne jaja. Odłóż ten kamień, skąd go wziąłeś, i to prędko, bo palec mnie świerzbi.
Szaleństwo mijało. Tucker widział, jak znika z oczu Austina, a miejsce opętania zajmuje dzika, ale przynajmniej ludzka wściekłość.
– To cię pewnie nie zabije – ciągnęła Della tonem towarzyskiej pogawędki. Stała na skraju werandy ze strzelbą spoczywającą wygodnie w zgięciu ramienia, uśmiechając się szeroko. – Zostanie ci jeszcze ze dwadzieścia lat sikania w plastikowy worek.
Austin upuścił kamień. Uderzył głucho o ziemię i dźwięk ten przyprawił Tuckera o mdłości.
– „Nadszedł dzień sądu” – zacytował Austin. – On zapłaci za to, co zrobił mojej dziewczynce.
– Zdaje się, że już płaci – powiedziała Della. – Jeżeli ta dziewczyna ma coś, co należy do niego, Tucker się o nią zatroszczy. Ale ja nie jestem taka łatwowierna jak mój chłopak. Austin. Sprawdzimy, jak to tam naprawdę wygląda, zanim Tucker podpisze jakieś papiery.
Austin stał z zaciśniętymi pięściami.
– Chcesz powiedzieć, że moja dziewczynka kłamie? Della nadal mierzyła mu w pępek.
– Mówię, że Edda Lou nigdy święta nie była i wcale jej za to nie Potępiam. A teraz, wynoś się w cholerę z tej ziemi. Jeżeli masz trochę oleju w głowie, zaprowadzisz dziewczynę do doktora Shaysa, żeby sprawdził co i jak. Wtedy omówimy sprawę, kulturalnie. Albo będziesz się dalej awanturował, a wtedy cię rozwalę.
Austin zaciskał i rozprostowywał palce. Krew spływała mu po policzkach jak łzy.
– Wrócę. – Splunął pod nogi Tuckerowi. – Następnym razem nie będzie kobiety, która cię obroni.
Wgramolił się do ciężarówki, objechał klomb i popędził aleją w stronę bramy. Pozostał po nim obłok spalin.
Tucker usiadł w kwiatach i oparł głowę na kolanach. Posiedzi tak sobie chwilę, zanim spróbuje wstać.
Odetchnąwszy głęboko, Della opuściła strzelbę. Ostrożnie oparła ją o balustradę, zeszła ze stopni i zbliżyła się do Tuckera. Podniósł głowę i otwierał już usta, żeby jej podziękować, kiedy uderzyła go w bok głowy, tak mocno, że zadzwoniło mu w uszach.
– Chryste, Della!
– To za to, że myślisz jajami. – Uderzyła go ponownie. – A to za to, że sprowadziłeś tego religijnego maniaka w pobliże mojego domu. – Kolejny cios wylądował na czubku jego głowy. – A to za zniszczenie kwiatów twojej mamy. – Z westchnieniem pełnym satysfakcji skrzyżowała ramiona na piersiach. – A teraz, jeżeli uda ci się wstać, zaprowadzę cię do kuchni i trochę oporządzę.
Tucker otarł usta wierzchem dłoni i spojrzał z roztargnieniem na smugę krwi, która została mu na ręce.
– Dobrze.
Ręce przestały jej się trząść, ujęła więc Tuckera za podbródek i obejrzała jego twarz.
– Będzie śliwa – orzekła. – Ale coś mi się widzi, że on będzie miał dwie. Spisałeś się nieźle.
– Chyba tak. – Ostrożnie dźwignął się na kolana. Czuł się tak, jakby przeszło po nim stado dzikich koni. – Kwiatami zajmę się później.
– A żebyś wiedział, że się zajmiesz. – Della otoczyła go ramieniem i pomogła mu wejść na schodki.
Postanowił wprawdzie, że Edda Lou nie wyprowadzi go z równowagi, ale nie mógł się pozbyć uczucia mdlącego niepokoju. Powiedział sobie, że to zwariowany Austin powinien martwić się o swoją zwariowaną córkę, która zaszyła się gdzieś, żeby umknąć przed gniewem ojca i przyprawić Tuckera Longstreeta o niepokój sumienia. Ale nie mógł zapomnieć dryfującej słodkiej Francie, z białym ciałem upstrzonym bezkrwistymi dziurami.
Więc wsadził na nos przeciwsłoneczne okulary, żeby ukryć przynajmniej część siniaka pod lewym okiem i, łyknąwszy dwa znalezione u Josie proszki przeciwko bólom menstruacyjnym, ruszył do miasta.
Z nieba lał się żar i Tucker pożałował, że nie poszedł do łóżka z workiem lodu i szklanicą whisky. Zrobi to natychmiast po rozmowie z Burke'em.
Wjeżdżając do Innocence, powiedział sobie, że Edda Lou stoi na pewno za ladą sklepu Larssona i sprzedaje tytoń i worki węgla do grilla.
Mijając jednak wielkie okno sklepu, zobaczył, że za ladą stoi młody, wyrośnięty Kirk Larsson.
Tucker zatrzymał samochód przed biurem szeryfa. Gdyby był sam, wyczołgałby się z wozu, jęcząc głośno. Ale trójka starych bałwanów, która siadywała pod domem noclegowym, by żuć tytoń, narzekać na pogodę i czyhać na plotki, tkwiła już na stanowisku. Słomkowe kapelusze zakrywały posiwiałe głowy, spalone słońcem policzki wypchane były prymkami, sprane bawełniane koszule wilgotne od potu.
– Cześć, Tucker.
– Panie Bonny! – Longstreet skinął głową pierwszemu mężczyźnie, upewniwszy się, że to on jest najstarszy w tym gronie. Cała trójka przeszła w stan spoczynku przed dziesięcioma Jaty i wiodła słodkie życie na ocienionym markizą chodniku przed domem noclegowym. – Panie Koons! Panie O'Hara!
Pete Koons, bezzębny od trzydziestu lat, zagorzały przeciwnik sztucznej szczęki, splunął do blaszanej puszki, którą otrzymał w prezencie od wnuczki.
– Chłopie, wyglądasz jakbyś się natknął na jakąś paskudną babę albo zazdrosnego męża.
Tucker uśmiechnął się z przymusem. Niewiele sekretów miało to miasto, mądry mężczyzna wybierał starannie te, które chciał zachować dla siebie.
– Nie. Zagniewany tatuś.
Charlie O'Hara zachichotał. Miał rozedmę płuc, wyliczył sobie, że umrze na nią jeszcze przed nadejściem następnego lata i cieszył się życiem w dwójnasób.
– Austin Hatinger?
Tucker skinął głową i O'Hara zachichotał radośnie.
– Złe nasienie. Widziałem, jak załatwiał Toby'ego Marcha. Tylko że Toby był czarny, więc nie było rabanu. To musiało być w sześćdziesiątym dziewiątym. Poprzestawiał Toby'emu żebra i poharatał twarz.
– W sześćdziesiątym ósmym – sprostował Bonny, ponieważ dokładność wiele znaczyła w takich sprawach. – To było tego lata, kiedy kupiłem nowy traktor, więc pamiętam. Austin powiedział, że Toby ukradł mu kawał sznura z szopy. Bzdura. Toby był dobrym chłopcem i nie tknął niczego, co nie jego. Wziąłem go do siebie, kiedy żebra mu się zrosły. Nigdy nie miałem z nim kłopotów.
– Austin jest zły. – Koons splunął ponownie, nie wiadomo, z konieczności czy dla podkreślenia swoich słów. – Pojechał do Korei zły, a wrócił jeszcze gorszy. Nigdy nie przebaczył twojej mamie, że wyszła za mąż, kiedy on strzelał do żółtków. Uparł się na pannę Madeline, choć Bogiem a prawdą nawet na niego nie spojrzała. – Uśmiechnął się bezzębnymi wargami. – Weźmiesz go sobie na teściunia, Tuck?
– Tego się nie doczeka. Nie przepracowujcie się, panowie! Zachichotali z aprobatą. Tucker wyminął ich i pchnął drzwi biura szeryfa. Była to duszna klitka wyposażona w żelazne biurko z demobilu, dwa obrotowe krzesła, odrapany bujany fotel, szafkę na broń, do której klucze Burke nosił przy pasku, i błyszczący ekspres do kawy, prezent gwiazdkowy od pani Burke. Podłoga upstrzona była białymi kropkami farby, resztkami po ostatnim malowaniu.
Za biurkiem znajdowała się ubikacja wielkości szafy, a dalej wąski magazyn z metalowymi pólkami i składaną pryczą. Burke i jego zastępca sypiali na niej, kiedy trafiał im się więzień na noc. O wiele jednak częściej ją wykorzystywali, kiedy trzeba było zejść żonom z oczu.
Tucker zastanawiał się często, jak Burke, syn niegdyś bogatego plantatora, może być szczęśliwy wypisując mandaty, przerywając bijatyki i zgarniając pijaczków.
Ale Burke sprawiał wrażenie zadowolonego i z pracy, i ze swojego siedemnastoletniego małżeństwa z dziewczyną, która zaszła z nim w ciążę, kiedy oboje byli w szkole średniej. Nosił odznakę szeryfa bez ostentacji i był wystarczająco uprzejmy, by zachować popularność w Innocence, gdzie ludzie nie lubią słuchać, czego nie wolno im robić.
Tucker zastał Burke'a za biurkiem, przeglądającego jakieś papiery. Sufitowy wentylator bełtał zawiesinę z dymu i stęchłego powietrza nad jego głową.
– Burke!
– Cześć, Tuck! Gdzie się po… – urwał ujrzawszy opuchniętą twarz Tuckera. – Niech mnie diabli, na co ty się nadziałeś?
Tucker uśmiechnął się krzywo, co okazało się błędem.
– Na pięści Austina.
Burke pokazał zęby w uśmiechu.
– Jak on wygląda?
– Della twierdzi, że gorzej. Byłem zbyt zajęty utrzymywaniem wnętrzności na miejscu, żeby to sprawdzić.
– Pewnie nie chciała zranić twoich uczuć. Tuck osunął się ostrożnie na obrotowe krzesło.
– Całkiem możliwe. Nie sądzę jednak, żeby cała ta krew na koszuli wyciekła ze mnie. Przynajmniej mam taką nadzieję.
– Edda Lou?
– Aha. – Tucker wsunął ostrożnie palce pod okulary i dotknął opuchniętej powieki. – Jego zdaniem zbrukałem białą dziewiczą lilię, która nigdy przedtem nie widziała kutasa.
– Cholera!
– Z ust mi to wyjąłeś. – Tucker ustrzegł się przed następnym błędem, jakim byłoby wzruszenie ramion. – Rzecz w tym, że ona ma dwadzieścia pięć lat, a ja spałem z nią, a nie z jej staruszkiem.
– Miło mi to słyszeć.
Po obrzmiałych wargach Tuckera przemknął uśmiech.
– Mama Eddy Lou zamyka pewnie oczy i zanosi modły do Boga za każdym razem, gdy mężuś postanowi się spuścić. – Tucker spoważniał nagle Obraz Austina kopulującego ze swą kruchą, zastraszoną żoną był zbyt przykry, żeby się nad nim dłużej rozwodzić. – Widzisz, Burke, nie wiem, jak mam postąpić. – Wypuścił ze świstem powietrze, zrozumiawszy, że istnieje więcej niż jeden powód, dla którego przyjechał dzisiaj do miasta. – Między tobą a Susie sprawy się jakoś ułożyły.
– Aha… – Burke wyciągnął chesterfieldy, wydłubał papierosa i przesunął paczkę w stronę Tuckera. – Byliśmy za młodzi i za głupi, żeby przypuszczać, iż mogą się nie ułożyć. – Popatrzył, jak Tucker obcina koniuszek papierosa. – I kochałem ją. Wariacko. I nadal kocham. – Rzucił Tuckerowi zapałki. – Ale łatwo nie było. Marvella urodziła się jeszcze przed maturą, przez dwa lata musieliśmy mieszkać u moich rodziców, zanim mogliśmy sobie pozwolić na własny kąt. A potem urodził się Tommy. – Pokiwał głową, wydmuchując dym. – Trójka dzieci w pięć lat.
– Trzeba było trzymać rozporek zapięty. Burke pokazał mu zęby w uśmiechu.
– To dotyczy również ciebie.
– Sprawa wygląda tak; nie kocham Eddy Lou ani wariacko, ani w żaden inny sposób i wiem, że mam wobec niej obowiązki. Ale nie mogę się z nią ożenić, Burke. Po prostu nie mogę.
Burke strząsnął popiół do metalowej popielniczki, która kiedyś była niebieska, a teraz przybrała kolor sadzy.
– Byłbyś idiotą, gdybyś to zrobił. – Odchrząknął. Temat był śliski. – Susie twierdzi, że Edda od tygodni rozpowiadała, że zamieszka w wielkim domu ze służącymi. Susie mówi, że nie przywiązywała do tego wagi, ale inni, owszem. Zdaje się, że ta dziewczyna postanowiła zamieszkać w Sweetwater.