Księżyc w nowiu - Meyer Stephenie 2 стр.


Alice rozchmurzyła się.

– W porządku. W takim razie, do zobaczenia wieczorem! Będzie fajnie, obiecuję! – W szerokim uśmiechu zaprezentowała idealny zgryz.

Zanim zdążyłam się odezwać, pocałowała mnie przelotnie w policzek i pobiegła tanecznym krokiem na lekcje.

– Nie chcę żadnego… – zaczęłam płaczliwie, ale Edward przycisnął do moich warg lodowaty palec.

– Zostawmy tę dyskusję na później. Chodź już, bo się spóźnimy.

Edward chodził ze mną w tym roku szkolnym niemal na każdy przedmiot – to niesamowite, jak potrafił omotać panie z sekretariatu. Kiedy zajmowaliśmy nasze miejsca w tyle klasy, nikt nam się nie przyglądał – byliśmy parą już dostatecznie długo, żeby przestano się tym faktem ekscytować. Nawet Mike Newton pogodził się z tym, że możemy być tylko przyjaciółmi, i przestał rzucać w moim kierunku ponure spojrzenia, od których odrobinę gryzło mnie sumienie. Mike zmienił się przez wakacje – wyszczuplał na twarzy, przez co jego kości policzkowe stały się lepiej widoczne, a jasne włosy zapuścił i układał przy pomocy żelu w pozornie niedbałą kompozycję. Łatwo się było domyślić, na kim się wzoruje, ale żadne zabiegi kosmetyczne nie mogły przeobrazić go w kopię Edwarda.

Na lekcjach zastanawiałam się, jak wymigać się z imprezy u Cullenów. Z moim nastrojem powinnam była raczej wybrać się na stypę niż na przyjęcie urodzinowe, zwłaszcza takie, na którym w dodatku to ja miałam przyjmować gratulacje i cieszyć się z prezentów.

Zwłaszcza, bo jak każda urodzona niezdara, nienawidziłam być w centrum uwagi. Nie zabiega o nią nikt, kto wie, że lada chwila się przewróci albo coś zbije.

A prosiłam – właściwie to zażądałam – żeby nie kupowano mi żadnych prezentów! Najwyraźniej nie tylko Charlie i Renee postanowili nie traktować mnie poważnie.

Nigdy nie żyłam w zbytku, ale też nigdy mi to nie przeszkadzało. Kiedy jeszcze mieszkałam z Renee, utrzymywała nas ze swojej pensji przedszkolanki. Praca Charliego także nie przynosiła mu kokosów – był komendantem policji w zapomnianym przez Boga Forks. Co do mnie, trzy dni w tygodniu pracowałam po szkole w miejscowym sklepie ze sprzętem sportowym. Miałam szczęście, że udało mi się znaleźć pracę w takiej dziurze. Tygodniówki sumiennie odkładałam w całości na studia. (Studia były moim Planem B, nadal nie traciłam jednak nadziei na Plan A, chociaż Edward zarzekał się, że za żadne skarby nie zmieni mnie w wampira).

Sytuacja finansowa mojego chłopaka przedstawiała się o niebo lepiej – wolałam nawet nie myśleć, ile tak naprawdę ma na koncie. I on, i jego bliscy nie zawracali sobie tym głowy. Nic dziwnego – Alice przewidywała trafnie tendencje giełdowe, a zarobione na Wall Street pieniądze lokowali w funduszach inwestycyjnych na kilkadziesiąt lat.

Edward nie potrafił zrozumieć, dlaczego nie życzę sobie, żeby wydawał na mnie znaczne sumy – dlaczego czułam się skrępowana, kiedy zabierał mnie do ekskluzywnych restauracji w Seattle, dlaczego nie wolno mu było kupić mi przyzwoitego samochodu, dlaczego nie godziłam się, aby płacił za mnie w przyszłości czesne na studiach (do Planu B podchodził z idiotycznym entuzjazmem). Uważał, że niepotrzebnie wszystko utrudniam.

Jak jednak mogłam pozwalać mu na obsypywanie mnie prezentami, skoro nie miałam do zaoferowania nic w zamian? Wystarczyło, że ktoś taki jak on był gotów być ze mną – za samą tę gotowość nie miałam mu się jak odwdzięczyć.

Od rozmowy na parkingu Edward nie poruszył tematu urodzin, więc kiedy po kilku godzinach lekcji szliśmy z Alice na lunch, byłam spokojniejsza niż rano.

Kiedyś rodzeństwo Cullenów siadywało w stołówce przy osobnym stoliku i żaden uczeń nie miał śmiałości się dosiąść – nawet ja się ich trochę bałam, zwłaszcza potężnie umięśnionego Emmetta. Odkąd jednak Emmett, Rosalie i Jasper skończyli liceum, Alice i Edward jadali ze mną i moimi znajomymi. Do tej grupy należeli Mike Newton i jego była dziewczyna Jessica (mimo zerwania próbowali pozostać przyjaciółmi), Angela i Ben (których związek przetrwał wakacje), Erie, Conner, Tyler i wredna Lauren (tę ostatnią tylko tolerowałam).

Przy stoliku mojej paczki obowiązywały pewne niepisane zasady. Nasza trójka siadała zawsze z samego brzegu, oddzielona od reszty niewidzialną linią. Bariera ta znikała w słoneczne dni, kiedy Edward i Alice nie chodzili do szkoły. Tylko wtedy pozostali swobodnie ze mną konwersowali.

Cullenowie zupełnie nie przejmowali się tym przejawem ostracyzmu. Mnie bolałoby takie odtrącenie, ale oni ledwie to zauważali. Przyzwyczaili się zapewne, że ludzie czują się przy nich dziwnie nieswojo i z nieznanych powodów wolą zachowywać dystans. Ja byłam wyjątkiem. Edwarda nawet czasem niepokoiło to, z jaką beztroską podchodzę do tego, że nie jest człowiekiem. Upierał się, że jego towarzystwo stanowi dla mnie zagrożenie. Za każdym razem, gdy to powtarzał, wykłócałam się, że to bzdura.

Popołudnie minęło szybko. Po szkole Edward odprowadził mnie jak zwykle do furgonetki, ale niespodziewanie otworzył przede mną drzwiczki od strony pasażera. Alice najwidoczniej wracała do domu jego wozem, a on miał mnie odwieźć moim, żeby upewnić się, że nie ucieknę.

Założyłam ręce na piersiach, jakby nie było mi spieszno skryć się w aucie przed deszczem.

– Dziś moje urodziny. Chyba dasz mi prowadzić?

– Tak jak sobie tego życzyłaś, udaję, że nie masz dziś urodzin.

– Jeśli to nie moje urodziny, to nie muszę do was wpadać dziś wieczorem…

– No dobrze, już dobrze. – Zamknął drzwiczki od strony pasażera, obszedł furgonetkę i otworzył te od strony kierowcy. – Wszystkiego najlepszego.

– Cicho! – syknęłam, nie licząc na to, że mnie posłucha. Żałowałam, że nie wybrał drugiej opcji.

Po drodze Edward zaczął bawić się pokrętłami radia. Pokręcił głową z dezaprobatą.

– Strasznie kiepsko odbiera.

Spojrzałam na niego spode łba. Nie lubiłam, kiedy krytykował moją furgonetkę. Miała ponad pięćdziesiąt lat, ale była świetna – jedyna w swoim rodzaju.

– Jak ci się nie podoba, to wracaj do swojego volvo – warknęłam. Zabrzmiało to brutalniej, niż zamierzałam, bo denerwowałam się, co też Alice planuje na wieczór, no i nadal przejmowałam się smutną rocznicą urodzin. Rzadko podnosiłam głos na Edwarda. Musiał się powstrzymać, żeby nie wybuchnąć śmiechem.

Kiedy zaparkowałam przed domem, ujął moją twarz w dłonie i z pietyzmem przesunął palcami po moich skroniach, policzkach i linii żuchwy – jakbym była czymś niezwykle kruchym. Cóż, w porównaniu z nim, byłam.

– Powinnaś być dziś w dobrym nastroju. To twój dzień – szepnął. Owionął mnie jego słodki oddech.

– A co, jeśli nie chcę być w dobrym nastroju? – spytałam. Serce znowu płatało mi figle.

Złote oczy chłopaka zabłysły od tłumionych emocji.

– Szkoda, że nie chcesz.

Zakręciło mi się głowie, jeszcze zanim się nade mną pochylił, by przycisnąć swoje chłodne wargi do moich. Jeśli zrobił to po to, żebym zapomniała o troskach, dopiął swego. Całując go, skupiałam się tylko nad tym, żeby nie zapomnieć oddychać.

Trwało to jakiś czas. W końcu nieco mnie poniosło: objąwszy Edwarda za szyję, przycisnęłam go mocniej do siebie. Jego reakcja była natychmiastowa. Odsunął się delikatnie acz stanowczo i uwolnił z uścisku.

Aby utrzymać mnie przy życiu, w naszych kontaktach fizycznych Edward wyznaczył sobie pewne granice, których nigdy, przenigdy nie przekraczał. Nie miałam nic przeciwko. Zdawałam sobie sprawę, że zadaję się z istotą o silnym instynkcie drapieżnika, uzbrojoną na domiar złego w komplet ostrych jak brzytwa zębów, z których w razie potrzeby tryskał paraliżujący jad – tyle, że kiedy się całowaliśmy, takie trywialne szczegóły zawsze mi umykały.

– Błagam, bądź grzeczną dziewczynką – zamruczał mi nad uchem. Pocałował mnie raz jeszcze, krótko, a potem moje ręce, które trzymał wciąż za nadgarstki, skrzyżował na moim brzuchu.

W uszach huczała mi krew. Oddychałam jak po biegu. Przyłożyłam dłoń serca, które wyrywało mi się z piersi niczym spłoszony ptak.

– Jak myślisz, przejdzie mi to kiedyś? – spytałam, nie oczekując odpowiedzi. – Czy moje serce przyzwyczai się kiedyś do twojego dotyku?

– Mam nadzieję, że nie – odpowiedział, zadowolony z tego, jak na mnie działa.

– Macho! Obejrzysz ze mną potyczki Montekich i Kapuletów?

– Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem.

W saloniku Edward rozłożył się na kanapie, a ja włączyłam film i przewinęłam napisy z czołówki. Kiedy wreszcie usiadłam, przyciągnął mnie do siebie, tak że opierałam się plecami o jego pierś. Wygodniejsza byłaby może poduszka – mięśnie miał twarde jak skała, a skórę lodowatą – ale i tak wolałam tę pozycję od jakiejkolwiek innej. Poza tym, pamiętając o niezwykle niskiej temperaturze swojego ciała, Edward owinął mnie starannie leżącym na kanapie kocem.

– Wiesz, nigdy nie przepadałem za Romeem – wyznał.

– Co masz mu do zarzucenia? – spytałam, niemile zaskoczona. Romeo należał do moich ulubionych postaci literackich. Po prawdzie, zanim poznałam Edwarda, miałam do niego słabość, jak do ulubionego aktora.

– Hm, przede wszystkim najpierw jest zakochany w tej całej Rozalinie – nie uważasz, że to nieco dyskredytuje stałość jego uczuć? A potem, kilka minut po ślubie z Julią, zabija jej kuzyna. Przyznasz, że nie jest to zbyt rozsądne z jego strony. Popełnia błąd za błędem. W dużej mierze sam jest sobie winny.

Westchnęłam.

– Nie musisz tu ze mną siedzieć.

– Posiedzę. I tak będę patrzył głównie na ciebie. – Gładził mnie po przedramieniu, zostawiając pasma gęsiej skórki. – Będziesz płakać?

– Raczej tak. Jeśli pozwolisz mi się skupić.

– W takim razie nie będę ci przeszkadzał – oświadczył. Nie minęło jednak dziesięć sekund, a poczułam jego pocałunki na włosach, co bardzo, ale to bardzo, mnie dekoncentrowało.

Film w końcu mnie wciągnął, bo Edward zmienił taktykę i zaczął szeptać mi do ucha kwestie Romea, które znal na pamięć. Ze swoim aksamitnym, męskim głosem był dużo lepszy od grającego młodego kochanka aktora.

Tak jak się tego spodziewałam, popłakałam się, kiedy Julia obudziła się i zobaczyła, że jej ukochany nie żyje. Edward spojrzał na mnie zafascynowany.

– Muszę przyznać, że mu poniekąd zazdroszczę – powiedział, ścierając mi łzy z policzka puklem moich włosów.

– Śliczna ta Julia, prawda?

Edward żachnął się.

– Nie zazdroszczę mu dziewczyny, tylko tego, z jaką łatwością Romeo mógł ze sobą skończyć – wyjaśnił. – Wy, ludzie, to macie dobrze! Starczy dosypać sobie trochę ziółek do picia i…

– Co ty wygadujesz?

– Raz w życiu zastanawiałem się nad tym, jak się zabić, a z doświadczeń Carlisle'a wynika, że w naszym przypadku nie jest to takie proste. Chyba pamiętasz, jak ci opowiadałem o jego przeszłości? Sam nie wiem, ile razy próbował popełnić samobójstwo, po tym jak się zorientował… po tym jak się zorientował, czym się stał… – Zabrzmiało to bardzo poważnie. Żeby rozładować atmosferę, Edward dodał szybko: – A jak sama dobrze wiesz, wciąż cieszy się świetnym zdrowiem.

Spojrzałam mu prosto w oczy.

– Nigdy mi nie mówiłeś, że zastanawiałeś się nad samobójstwem. Kiedy to było?

– Na wiosnę… kiedy o mały włos… – Zamilkł i wziął głębszy wdech. Starał się mówić z lekką ironią, grać luzaka. – Oczywiście koncentrowałem się na tym, żeby odnaleźć cię żywą, ale jakaś cześć mojej świadomości obmyślała też plan awaryjny. Jak już mówiłem, to dla mnie nie takie proste, jak dla człowieka.

Przez sekundę myślałam, że zwymiotuję. Wróciły bolesne wspomnienia: oślepiające słońce Arizony, fale gorąca odbijające się od rozgrzanej powierzchni chodnika w Phoenix. Biegłam do szkoły tańca, w której czekał na mnie James, sadystyczny wampir. Wiedziałam, że mnie zabije, ale chciałam uwolnić mamę, którą uprowadził. Okazało się jednak, że mnie oszukał, a mama jest na Florydzie. Na szczęście Edward przybył w samą porę. Mało brakowało. Mimowolnie dotknęłam blizny w kształcie półksiężyca szpecącej moją dłoń. Skóra w tym miejscu była zawsze o kilka stopni chłodniejsza niż gdzie indziej.

Potrząsnęłam energicznie głową, jakbym mogła w ten sposób wymazać z pamięci te koszmarne obrazy. O czym to mówił Edward? Wzruszenie ścisnęło mi gardło.

– Plan awaryjny? – powtórzyłam.

– Wiedziałem, że nie mógłbym żyć bez ciebie, ale nie miałem pojęcia, jak się zabić – Emmett i Jasper na pewno odmówiliby, gdybym poprosił ich o pomoc. W końcu doszedłem do wniosku, że mógłbym pojechać do Włoch i sprowokować jakoś Volturi.

Nie chciałam wierzyć, że mówi serio, ale zamyślony wpatrywał się w przestrzeń. Poczułam, że narasta we mnie rozdrażnienie.

– Jakich znowu Volturi? – spytałam.

– Volturi to przedstawiciele naszej rasy, bardzo stara i potężna rodzina – wyjaśnił Edward, nadal patrząc w dal. – Są dla nas jakby odpowiednikiem królewskiego rodu. Carlisle mieszkał z nimi jakiś czas we Włoszech, zanim przeniósł się do Ameryki. Pamiętasz? Wspominałem ci o nich.

– Jasne, że pamiętam. Jakbym mogła zapomnieć pierwszą wizytę w jego domu, w tej olśniewającej posiadłości w głębi lasu nad rzeką! Zaprowadził mnie wtedy do gabinetu Carlisle'a – swojego przyszywanego ojca', z którym łączyła go silna więź – aby pokazać mi gęsto obwieszoną obrazami ścianę i za ich pomocą opowiedzieć historię życia doktora. Największe wiszące tam płótno, o najżywszych barwach, zostało namalowane właśnie podczas pobytu Carlisle'a we Włoszech. Przedstawiało czwórkę stojących na balkonie mężczyzn o twarzach serafinów, wpatrzonych w kłębiący się w dole wielokolorowy tłum. Jednego z nich rozpoznawałam bez trudu, chociaż obraz miał kilkaset lat. Carlisle zupełnie się nie zmieni! – nadal wyglądał jak jasnowłosy anioł. Pamiętałam też pozostałych – dwóch miało włosy kruczoczarne, a trzeci bielusieńkie – ale Edward nie przedstawił mi ich wówczas jako Volturi. Powiedział, że mieli na imię Aro, Marek i Kajusz, i byli „nocnymi mecenasami sztuki”…

Głos Edwarda nakazał mi wrócić do rzeczywistości.

– To ich właśnie nie należy prowokować. Chyba, że chce się umrzeć, rzecz jasna. To znaczy, jeśli nasz koniec można nazwać śmiercią.

Mówił z takim spokojem, jakby umieranie uważał za coś wyjątkowo nudnego.

Moje poirytowanie ustąpiło miejsca przerażeniu. Położyłam mu dłonie na policzkach i ścisnęłam je mocno, żeby nie mógł się odwrócić.

– Zabraniam ci, zabraniam ci myśleć o takich rzeczach! Nigdy więcej nie bierz takiego wyjścia pod uwagę! Bez względu na to, co się ze mną stanie, nie wolno ci ze sobą skończyć!

– Obiecałem sobie, że już nigdy więcej nie narażę cię na niebezpieczeństwo, więc to czyste teoretyzowanie.

– Co ty pleciesz? Kiedy ty mnie niby narażałeś na niebezpieczeństwo? – Znowu się zdenerwowałam. – Ustaliliśmy chyba, że za każdym razem, gdy przytrafia mi się coś złego, wina leży po mojej stronie, prawda? Boże, jak możesz brać ją na siebie?

Nie mogłam się pogodzić z myślą, że Edward mógłby kiedykolwiek przestać istnieć, nawet już po mojej śmierci.

– A co ty byś zrobiła na moim miejscu? – zapytał.

– Ja to nie ty.

Zaśmiał się. Nie widział różnicy.

– Co bym zrobiła, gdyby tobie się coś stało? – Przeszedł mnie zimny dreszcz. – Chciałbyś, żebym popełniła samobójstwo?

Na ułamek sekundy na cudownej twarzy Edwarda pojawił się grymas bólu.

– Ha. Rozumiem, o co ci chodzi – wyznał – przynajmniej do pewnego stopnia. Ale co ja bez ciebie pocznę?

– Żyj tak jak dawniej. Jakoś sobie radziłeś, zanim pojawiłam się w twoim życiu i postawiłam je na głowie.

Westchnął.

– Gdyby było to takie proste…

– To jest proste. Nie jestem nikim wyjątkowym.

Miał już zaprzeczyć, ale się powstrzymał.

– Czyste teoretyzowanie – przypomniał.

Nagle usiadł prosto i zsunął mnie ze swoich kolan.

– Charlie? – domyśliłam się.

Tylko się uśmiechnął. Po chwili moich uszu dobiegi odgłos zbliżającego się samochodu. Auto zaparkowało na podjeździe. Wzięłam Edwarda za rękę – tyle tata był w stanie wytrzymać.

Назад Дальше