Charlie wszedł do pokoju. W rękach trzymał płaskie pudło z pizzą.
– Cześć, dzieciaki. – Uśmiechnął się do mnie. – Pomyślałem sobie, że będzie miło, jeśli odpoczniesz we własne urodziny od gotowania i zmywania. Głodna?
– Jasne. Dzięki, tato.
Charlie zdążył się już przyzwyczaić, że mój chłopak praktycznie nic przy nas nie je. I nie tylko przy nas, ale o tym już nie wiedział. Zasiedliśmy do obiadu w dwójkę, Edward tylko się przyglądał.
– Czy ma pan coś przeciwko, żeby Bella przyszła dziś wieczorem do nas do domu? – spytał, kiedy skończyliśmy posiłek.
Spojrzałam na Charliego z nadzieją. Może był zdania, że urodziny świętuje się w rodzinnym gronie? Nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo do tej pory spędzałam z nim jedynie letnie wakacje. Przeniosłam się do Forks na stałe niespełna rok wcześniej, wkrótce po tym, jak Renee, moja mama, wyszła ponownie za mąż.
– Nie, skąd. – Moje nadzieje prysły jak bańka mydlana. – To się nawet dobrze składa, bo Seattle Mariners grają dzisiaj z Boston Red Sox – wyjaśnił. – I tak nie nadawałbym się na towarzysza solenizantki. – Sięgnął po aparat fotograficzny, który kupił mi na prośbę Renee (musiałam czymś w końcu wypełnić ten piękny album od niej), i rzuci! go w moją stronę. – Łap!
Powinien był wiedzieć, że takim jak ja nie podaje się w ten sposób cennych przedmiotów – nigdy nie było u mnie za dobrze z koordynacją. Aparat musnął koniuszki moich palców i zgrabnym lukiem podążył w kierunku podłogi. Edward schwycił go w ostatniej chwili.
– Niezły refleks – pochwalił go Charlie. – Jeśli Cullenowie szykują coś na twoją cześć, Bello, powinnaś zrobić trochę zdjęć dla mamy. Znasz ją. Teraz, skoro masz już, czym, będziesz musiała szykować dla niej fotoreportaż z każdego swojego wyjścia.
– Dopilnuję, żeby obfotografowała dziś wieczorem wszystkie atrakcje – przyrzekł Edward, podając mi aparat.
Zaraz zrobiłam mu zdjęcie na próbę. Pstryknęło.
Działa.
– No to fajnie. Ach, przy okazji, pozdrówcie ode mnie Alice. Dawno już do nas nie zaglądała – dodał Charlie z wyrzutem.
– Trzy dni, tato – przypomniałam mu.
Charlie miał hopla na punkcie Alice. Przywiązał się do niej wiosną. Kiedy wypuszczono mnie ze szpitala, a Renee wróciła do Phila na Florydę, wpadała codziennie pomagać mi w łazience i przy ubieraniu. Był jej wdzięczny, że wyręczała go przy tych krępujących dla niego czynnościach.
– Pozdrowię ją, nie martw się.
– Bawcie się dobrze.
Zabrzmiało to jak pożegnanie. Najwyraźniej chciał się pozbyć nas jak najszybciej. Wstał od stołu i niby to od niechcenia zaczął powoli przemieszczać się ku drzwiom saloniku, gdzie czekały na niego kanapa i telewizor.
Edward uśmiechnął się triumfalnie i wziął moją rękę, żeby wyprowadzić mnie z kuchni.
Na dworze przy furgonetce znów otworzył przede mną drzwiczki od strony pasażera, ale tym razem nie zaprotestowałam. Wciąż miałam trudności z wypatrzeniem po zmroku zarośniętej bocznej drogi prowadzącej do jego domu w głębi lasu.
Wkrótce minęliśmy północną granicę miasteczka. Edward, przyzwyczajony do prędkości rozwijanych przez swoje volvo, niecierpliwie dociska! pedał gazu, próbując przekroczyć osiemdziesiątkę. Wystawiony na próbę silnik mojej staruszki rzęził jeszcze głośniej niż zwykle.
– Na miłość boską, zwolnij.
– Gdybyś tylko się zgodziła, sprawiłbym ci śliczne sportowe audi. Cichutkie, o dużej mocy…
– Mojemu autu nic nie brakuje. A propos sprawiania mi drogich, bezsensownych prezentów, mam nadzieję, że nic mi nie kupiłeś na urodziny?
– Nie wydałem na ciebie ani centa.
– Twoje szczęście.
– Wyświadczysz mi przysługę?
– Zależy, jaką – Edward westchnął, a potem spoważniał.
– Bello, ostatnie przyjęcie urodzinowe wyprawialiśmy w 1935 roku, dla Emmetta. Okaż nam trochę serca i przestań się dąsać. Oni tam już nie mogą się doczekać.
Zawsze, gdy wspominał o czymś takim jak robienie czegoś w roku 1935, czułam się trochę dziwnie.
– Niech ci będzie. Obiecuję, że będę grzeczna.
– Chyba powinienem cię o czymś uprzedzić…
– Tak?
– Mówiąc „oni”, mam na myśli wszystkich członków mojej rodziny.
– Wszystkich? – wykrztusiłam. – Emmett i Rosalie przyjechali aż z Afryki?
W Forks wierzono, że starsi Cullenowie wyjechali na studia do Dartmouth, ale ja znałam prawdę.
Emmettowi bardzo na tym zależało.
– A Rosalie?
– Wiem, wiem, ale o nic się nie martw. Dopilnujemy, żeby nie robiła scen.
Zamilkłam. Nic się nie martw – jasne. W odróżnieniu od Alice, druga przyszywana siostra Edwarda, olśniewająca blondynka o imieniu Rosalie, nie przepadała za moją osobą. Nie przepadała to mało powiedziane! Z jej punktu widzenia byłam natrętnym intruzem wydzierającym jej najbliższym głęboko skrywane sekrety.
Podejrzewałam, że to z mojego powodu Emmett i Rosalie wyjechali, i chociaż cieszyłam się w głębi duszy, że nie muszę widywać darzącej mnie nienawiścią dziewczyny, było mi okropnie głupio, że wprowadzam w rodzinnym domu Edwarda napiętą atmosferę. Poza tym tęskniłam za misiowatym osiłkiem Emmettem. Pod wieloma względami był dokładnie taki jak idealny starszy brat, którego nigdy nie było mi dane mieć – tyle, że brat z moich dziecięcych snów nie polował gołymi rękami na niedźwiedzie.
Edward postanowił skierować rozmowę na inne tory.
Skoro nie pozwalasz mi kupić sobie audi, to może powiesz, co innego chciałabyś dostać na urodziny?
– Wiesz, o czym marzę – wyszeptałam.
Na czole mojego towarzysza pojawiło się kilka głębokich pionowych zmarszczek. Pluł sobie zapewne w brodę, że bezmyślnie znów poruszył drażliwy temat.
Poświęciliśmy mu wcześniej aż za dużo czasu.
– Starczy już, Bello. Proszę.
– Jest jeszcze Alice. Kto wie, co dla mnie szykuje…
Edward warknął złowrogo, aż po plecach przeszły mi ciarki.
– To nie są twoje ostatnie urodziny. Koniec, kropka – oświadczył stanowczo.
– To nie fair!
Odniosłam wrażenie, że słyszę, jak mój chłopak zaciska zęby.
Podjeżdżaliśmy już pod dom Cullenów. W każdym oknie na parterze i na pierwszym piętrze świeciło się światło, a wzdłuż skraju daszku werandy wisiał rządek papierowych japońskich lampionów. Bijąca od budynku łuna oświetlała rosnące wokół cedry. Na każdym stopniu szerokich schodów prowadzących do drzwi frontowych stały po obu stronach pękate kryształowe wazony pełne różowych róż.
Wydałam z siebie cichy jęk.
Edward wziął kilka głębszych oddechów, żeby się uspokoić.
– To przyjęcie na twoją cześć – przypomniał mi. – Doceń to i zachowuj się przyzwoicie.
– Wiem, wiem – mruknęłam ponuro.
Obszedł auto, otworzył przede mną drzwiczki i podał mi rękę.
– Mam pytanie.
Skrzywił się, ale pozwolił mi je zadać.
– Jak wywołam ten film – powiedziałam, obracając w palcach aparat – to będziecie widoczni na zdjęciach?
Edward zaczął się śmiać. Pomógł mi wysiąść z furgonetki i poprowadził ku drzwiom. Atak wesołości minął mu dopiero, gdy stanęliśmy na progu.
Wszyscy członkowie jego rodziny już na nas czekali i gdy tylko znalazłam się w środku, powitali mnie gromkim: „Wszystkiego najlepszego, Bello!” Zarumieniłam się i wbiłam wzrok w podłogę. Ktoś – domyślałam się, że Alice – poustawiał gdzie się dało różowe świece i dalsze wazony z różami. Koło fortepianu Edwarda stal stół nakryty pięknie udrapowanym białym obrusem, a na nim różowy tort, kolejny bukiet, szklane talerzyki i zapakowane w srebrny papier prezenty.
Było sto razy gorzej, niż to sobie wyobrażałam.
Wyczuwając moje przerażenie, Edward objął mnie ramieniem w talii i pocałował w czubek głowy.
Najbliżej drzwi stali jego rodzice, Carlisle i Esme – jak zwykle uroczy i zaskakujący młodym wyglądem. Esme uściskała mnie ostrożnie i pocałowała w czoło, muskając mój policzek kosmykami jasnobrązowych włosów. Potem podszedł do mnie Carlisle i położył mi dłonie na ramionach.
– Wybacz nam, Bello – szepnął mi do ucha. – Alice była głucha na wszelkie prośby.
Następnymi w kolejce okazali się Rosalie i Emmett. Dziewczyna nie wyglądała na zadowoloną, ale i nie wpatrywała się we ranie z wyraźną wrogością, za to jej ukochany uśmiechał się od ucha do ucha. Nie widziałam ich obojga od paru ładnych miesięcy i zdążyłam już zapomnieć, jak oszołamiająca jest uroda Rosalie. Przyglądanie się jej niemal sprawiało fizyczny ból. A Emmett… Urósł czy naprawdę był wcześniej taki wielki?
– Nic się nie zmieniłaś – odezwał się, udając rozczarowanego.
– Spodziewałem się wyłapać z miejsca jakieś różnice, a tę zaczerwienioną twarzyczkę przecież dobrze znam.
– Piękne dzięki – powiedziałam, rumieniąc się jeszcze bardziej.
Emmett zaśmiał się.
– Muszę teraz wyjść na moment. – Mruknął porozumiewawczo do Alice. – Tylko powstrzymaj się przed robieniem głupstw, kiedy mnie nie będzie!
– Postaram się.
Dwoje pozostałych domowników stało nieco dalej, przy schodach. Widząc, że nadeszła jej kolej, Alice wypuściła dłoń Jaspera i podbiegła do nas. Jasper uśmiechnął się do mnie, ale nie ruszył z miejsca – opierał się nonszalancko o balustradę. Myślałam, że spędziwszy ze mną długie godziny w pokoju motelowym w Phoenix, zdołał się przyzwyczaić do przebywania w pobliżu mnie, ale odkąd wróciliśmy do Forks, wiedząc, że nie musi mnie dłużej chronić, znów trzymał się z daleka. Byłam przekonana, że nie żywi żadnej urazy, a jedynie zachowuje niezbędne środki bezpieczeństwa, więc starałam się nie brać sobie jego postępowania do serca. Rozumiałam, że ponieważ przestawił się na dietę Cullenów później niż pozostali, jest mu niezmiernie trudno panować nad sobą, kiedy czuje zapach ludzkiej krwi.
– Czas otworzyć prezenty! – ogłosiła Alice. Wzięła mnie pod rękę i podprowadziła do stołu.
Przybrałam minę męczennicy.
– Mówiłam ci, Alice, że nie chcę żadnych…
– Ale cię nie posłuchałam – przerwała mi z filuternym uśmiechem. Zabrała aparat fotograficzny, a wręczyła duże, kwadratowe pudło. – Masz. Otwórz ten pierwszy.
Według przyczepionej do wstążki karteczki trzymałam prezent od Rosalie, Jaspera i Emmetta. Pakunek był tak lekki, jakby kryl tylko powietrze. Czując na sobie wzrok wszystkich zebranych, rozdarłam srebrny papier i moim oczom ukazał się karton ze zdjęciem jakiegoś elektronicznego urządzenia. Nie miałam pojęcia, do czego służyło, nazwa nic mi nie mówiła – pełno było w niej cyferek. Podniosłam pospiesznie wieko pudła, licząc na to, że bezpośredni kontakt z urządzeniem przyniesie rozwiązanie zagadki, ale czekał mnie zawód – karton rzeczywiście był pusty.
– Ehm… Dzięki.
Rosalie nareszcie się uśmiechnęła. Rozbawiłam ją. Jasper się zaśmiał.
– To radio samochodowe z wszystkimi bajerami – wyjaśnił. – Do twojej furgonetki. Emmett właśnie je instaluje, żebyś nie mogła go zwrócić.
Alice mnie przechytrzyła.
– Dziękuję, Jasper. Dziękuję, Rosalie. – Przypomniałam sobie, jak Edward narzekał w aucie na moje stare radio – najwyraźniej chciał mnie podpuścić. – Dzięki, Emmett! – zawołałam.
Z zewnątrz, od strony podjazdu, dobiegł nas tubalny rechot chłopaka. Nie mogłam się powstrzymać i też parsknęłam śmiechem.
– A teraz mój i Edwarda. – Alice była taka podekscytowana, że piszczała jak mysz. Wzięła ze stołu małą, płaską paczuszkę, którą widziałam już rano na szkolnym parkingu.
Rzuciłam Edwardowi spojrzenie godne bazyliszka.
– Obiecałeś!
Zanim odpowiedział, do salonu wrócił Emmett.
– Zdążyłem! – ucieszył się i stanął za Jasperem, który przysunął się niespodziewanie blisko, żeby mieć lepszy widok.
– Nie wydałem ani centa – zapewnił mnie Edward. Odgarnął z mojej twarzy zabłąkany kosmyk. Zadrżałam, czując jego dotyk.
Nabrałam do płuc tyle powietrza, ile tylko się dało.
– Dobrze. Zobaczmy, co to – zwróciłam się do Alice. Podała mi paczuszkę. Emmett zatarł ręce z uciechy.
Wsadziłam palec pomiędzy papier a taśmę klejącą, chcąc ją oderwać, i ostry kant papieru przeciął mi naskórek.
– Cholera – mruknęłam.
Na linii zadraśnięcia pojawiła się pojedyncza kropla krwi. A potem wszystko potoczyło się bardzo szybko.
– Nie! – ryknął Edward, rzucając się do przodu. Pchnął mnie z całej siły. Przejechałam z impetem po blacie stołu, spychając na ziemię wszystko, co na nim stało: kwiaty, talerze, prezenty, tort. Wylądowałam po jego drugiej stronie wśród setek kawalątków rozbitego kryształu.
W tym samym momencie z Edwardem zderzył się Jasper. Huknęło. Można było pomyśleć, że to skała uderzyła o skałę. Gdzieś z głębi piersi Jaspera wydobywał się potworny głuchy charkot. Chłopak kłapnął zębami milimetry od twarzy mojego obrońcy.
Do Jaspera doskoczył też Emmett. Złapał go od tyłu w stalowy uścisk swoich niedźwiedzich barów, ale oszalały blondyn nie przestawał się szarpać, wpatrując się we mnie dzikimi oczami drapieżcy.
Leżałam na ziemi koło fortepianu. Szok po upadku mijał i docierało do mnie powoli, że padając na resztki wazonu i zastawy, zraniłam się w przedramię – linia bólu ciągnęła się od nadgarstka aż po zagięcie łokcia. Z obnażonej ręki, pulsując, wypływała krew. Wciąż zamroczona, podniosłam wzrok i nagle zdałam sobie sprawę, że mam przed sobą sześć niebezpiecznych potworów.
2 Szwy
Tylko Carlisle zachował spokój. Pracował jako chirurg od kilkuset lat i żadna rana nie była w stanie wyprowadzić go z równowagi.
– Emmett, Rosę, wyprowadźcie Jaspera na zewnątrz, proszę – rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Emmett skinął głową. Już się nie uśmiechał.
– Idziemy, Jasper.
Chłopak nadal się wyrywał i kłapał zębami, a w jego oczach nie było nic ludzkiego.
Edward warknął ostrzegawczo. Z twarzą bledszą od białych ścian salonu, przykucnął na wszelki wypadek pomiędzy mną a braćmi, napinając gotowe do skoku mięśnie. Z mojej pozycji przy fortepianie widziałam, że przestał udawać, że oddycha.
Rosalie wyglądała na dziwnie usatysfakcjonowaną. Podeszła do Jaspera i trzymając się w bezpiecznej odległości od jego zębów, pomogła Emmettowi wyprowadzić go siłą przez szklane drzwi, które zawczasu uchyliła Esme. Żona doktora Cullena zatykała sobie wolną ręką usta i nos.
– Tak mi przykro, Bello – zawołała zawstydzona i szybko wyszła za tamtymi.
– Będziesz mi potrzebny, Edwardzie – powiedział cicho Carlisle, podchodząc do stołu.
– Edward nie zerwał się od razu – dopiero po kilku sekundach dał po sobie poznać, że usłyszał prośbę, i nareszcie się rozluźnił.
Uklęknąwszy, Carlisle nachylił się nad moją ręką. Uświadomiłam sobie, że wciąż mam szeroko otwarte oczy i rozdziawione usta, więc spróbowałam nad tym zapanować.
– Proszę – Alice pojawiła się z ręcznikiem. Carlisle pokręcił przecząco głową.
– W ranie jest za dużo szkła.
Sięgnął po obrus i oderwał od niego długi, cienki pas tkaniny, po czym zawiązał tę prowizoryczną opaskę uciskową nad moim łokciem. Od zapachu krwi byłam bliska omdlenia. Dzwoniło mi w uszach.
– Bello – spytał Carlisle z czułością – czy odwieźć cię do szpitala, czy wolałabyś, żebym zajął się tobą na miejscu?
– Żadnego szpitala – wyszeptałam. Ktoś z izby przyjęć jak nic zatelefonowałby po Charliego.
– Pójdę po twoją torbę – zaoferowała się Alice.
– Zanieśmy ją do kuchni – zaproponował Carlisle Edwardowi.
Edward uniósł mnie bez wysiłku. Twarz miał jak wyrzeźbioną z kamienia. Doktor skupił się na dociskaniu opaski.
– Poza tym nic ci nie jest? – upewnił się.
– Wszystko w porządku.
Głos mi prawie nie drżał – byłam z siebie dumna.
W kuchni czekała już na nas Alice. Przyniosła nie tylko czarną torbę Carlisle'a, ale i lampę kreślarską z silną żarówką. Obie postawiła na stole, a lampę zdążyła podłączyć do kontaktu. Edward posadził mnie delikatnie na krześle, a doktor przysunął sobie drugie. Natychmiast zabrał się do pracy.
Edward stanął tuż obok. Bardzo chciał się na coś przydać, ale z nerwów wciąż nie oddychał.