Księżyc w nowiu - Meyer Stephenie 24 стр.


Nie potrafiłam maskować własnych emocji. Zabrzmiało to jak pytania z policyjnego przesłuchania.

– Nie – odparł Billy, powoli cedząc słowa. – Nie sądzę. Rzecz jasna, nie byłam na tyle głupia, żeby wymieniać Sama.

– To może Embry?

Billy rozluźnił się odrobinę.

– Tak, Embry jest w tej paczce.

Więcej nie było mi trzeba. Embry należał do gangu.

– Przekaż mu, że dzwoniłam, kiedy wróci, dobrze?

– Oczywiście, nie ma sprawy.

Klik. Słuchawkę Blacków odłożono na widełki.

– Do zobaczenia, Billy – mruknęłam z ironią.

Klamka zapadła. Miałam zamiar pojechać do La Push i koczować pod domem Jacoba tak długo, jak miało się to okazać konieczne. Byłam gotowa nocować w furgonetce i nie chodzić przez kilka dni do szkoły. Prędzej czy później chłopak musiał wrócić, a tedy czekała go konfrontacja ze mną.

Zasiadłam za kierownicą i pogrążyłam się w intensywnych rozmyślaniach.

Choć dałabym głowę, że od mojego wyjazdu minęło kilkanaście sekund, kiedy się ocknęłam, rzedniejący las wskazywał, że lada moment zobaczę pierwsze domy należące do rezerwatu. Lewym poboczem, tyłem do mnie, szedł wysoki chłopak z daszkiem. Czyżby… Serce zabiło mi szybciej. Przez chwile wydawało mi się, że los jest dla mnie nadzwyczaj łaskawy.

Ale tylko przez chwilę. Indianin był zbyt szeroki w barach i nie miał długich włosów. Stawiałam na to, że to Quii, chociaż musiałby sporo urosnąć, odkąd go widziałam po raz ostatni. Co się działał z młodymi Quileutami? Czy starszyzna plemienia podawała im potajemnie jakieś eksperymentalne odżywki?

Zjechałam na lewy pas i zatrzymałam się koło chłopaka. Dopiero wtedy podniósł wzrok. Jego mina przeraziła mnie raczej, niż zaskoczyła. Twarz miał wykrzywioną bólem, niczym ktoś, kto opłakiwał zmarłego bliskiego.

– O to ty, Bella. Cześć – przywitał się bez entuzjazmu.

– Cześć, Quil. Co słychać?

– Obleci – odparł ponuro.

– Podwieźć cię dokądś? – zaoferowałam się.

– Ech, czemu nie.

Obszedł furgonetkę i wgramolił się do środka.

– dokąd szedłeś?

– Do domu. Mieszkam na północnym krańcu miasteczka, zaraz za sklepem.

– Widziałeś może dzisiaj Jacoba? – Wyrzuciłam z siebie to pytanie, niemal przerywając mu w połowie zdania. Byłam głodna jakichkolwiek informacji na temat mojego przyjaciela.

Quil nie odpowiedział od razu. Wpatrywał się tępo w szybę.

– Z daleka – wykrztusił wreszcie.

– Z daleka? – powtórzyłam.

– Próbowałem go śledzić. – Chłopak mówił tak cicho, że jego glos z trudnością przebijał się przez ryk silnika. – Był z Embrym. Zauważyli mnie, jestem tego pewien, ale odwrócili się i zniknęli między drzewami. Sądzę, że nie byli sami – że w lesie czekał na nich Sam i jego ekipa. Szukałem ich przez godzinę, nawoływałem jak głupi. Omal się nie zgubiłem. Kędy mnie znalazłaś, właśnie wyszedłem na drogę.

– Więc Sam jednak go dopadł – syknęłam. Quil otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

– To ty wiesz?

– Jake mi powiedział… zanim…

– Zanim się stało – dokończył za mnie.

– Jacob jest już taki jak cała reszta?

– Zawsze u boku Mistrza. – Quil splunął z pogardą przez otwarte okno.

A przedtem… Czy wyglądało na to, że coś go dręczy? Czy wszystkich unikał?

– Nie tak długo jak pozostali. Może z jeden dzień. A potem zaprzyjaźnił się z Samem.

Quil wymawiał imię przywódcy gangu jak obelgę.

– Jak myślisz, co jest grane? Biorą prochy, czy co?

– Jacob i Embry nie pasują mi jakoś do prochów. Ale co ja o nich wiem? I jak nie prochy, to, co innego? Tylko, czemu dorośli się tym nie interesują? – Pokręcił wolno głową. W jego oczach dostrzegłam teraz strach. – Jacob wcale nie chciał być… nie chciał wstąpić do tej ich sekty. Nie rozumiem, dlaczego tak szybko zmienił zdanie. Dlaczego cały się zmienił. – Quil spojrzał na mnie błagalnie. – Nie chcę być następny!

Też się przeraziłam. Już po raz drugi wysłuchiwałam podobnego wyzwania, a wiedziałam, jak skończył mój pierwszy rozmówca. Wzdrygnęłam się.

– A co na to twoi rodzice?

– Rodzice… – Chłopak się skrzywił. – Mój dziadek jest w radzie z ojcem Jacoba. Powiem tak: gdyby mógł, powiesiłby sobie plakat z Samem Uleyem nad łóżkiem.

Na dłuższą chwilę we wnętrzu samochodu zapanowało milczenie.

W międzyczasie dojechaliśmy do centrum La Push. Kawałek dalej było już widać sklep.

– Wysiądę tutaj – oznajmił Quil. – Stąd mam rzut kamieniem.

– Wskazał palcem na zalesioną działkę za budynkiem sklepu. Zaparkowałam a on wyskoczył na chodnik.

– zamierzam poczekać na Jacoba przed jego domem – wyjaśniłam mu tonem mściciela.

– Powodzenia.

Zatrzasnął drzwiczki. Odszedł przygarbiony, szurając nogami. Jego twarz prześladowała mnie przez całą drogę do Blacków. Musiał się bardzo bać. Tylko, czego? Zatrzymawszy się przed samym domem, zgasiłam silnik, otworzyłam wszystkie okna (pogoda była bezwietrzna) i rozsiadłam się wygodnie z nogami wyciągniętymi na desce rozdzielczej. Super.

Mogłam tak siedzieć godzinami. Kątem oka dostrzegłam ruch. To w oknie od frontu pojawił się Billy. Miał zagubioną minę. Kiedy pomachałam mu ze zjadliwym uśmieszkiem, rozeźlił się i zaciągnął firanki. Wzruszyłam ramionami, po czym z powrotem zapadłam się w fotelu.

Nie miałam nic przeciwko długiemu czekaniu, ale żałowałam, że w pośpiechu zapomniałam zabrać z sobą coś do czytania. Pogrzebałam w plecaku. Na dnie znalazłam stary sprawdzian. Rozłożyłam go na kolanie i uzbrojona w długopis zabrałam się do bezsensownego gryzmolenia. Zdążyłam naszkicować zaledwie rządek rombowatych brylancików gdy nagle ktoś zapukał w drzwiczki furgonetki. Aż podskoczyłam. Pomyślałam, że to Billy postanowił mnie przegonić.

– Co ty wyrabiasz, Bello?!

Do środka auta zaglądał wściekły Jacob.

Byłam w szoku. Przez te kilka tygodni rzeczywiście ogromnie się zmienił. Pierwszą rzeczą, którą zauważyłam, było to, że znikły jego śliczne włosy. Był teraz obcięty na jeża – jego kształtna głowa lśniła w słońcu niczym futerko czarnego kota. Rysy twarzy zgrubiały, zhardziały… zmężniały. Szyja i ramiona chłopaka także wydawały się grubsze, jakby bardziej umięśnione. Dłonie, które zaciskał na okiennej ramie, porażały swoimi rozmiarami, a zza miedzianej skóry prześwitywały na nich ścięgna i żyły. Tak fizycznie bardzo się zmienił, jednak to nie te zmiany zrobiły na mnie największe wrażenie.

Najgorszy, zupełnie nierozpoznawalny był wyraz jego twarzy Przyjazny uśmiech i bijące od Jacoba ciepło znikły razem z włosami. W jego oczach nie malowało się nic poza wzgardą. Moje słońce zgasło. Moje serce krwawiło z żalu.

– Jacob? – szepnęłam.

Wpatrywał się we mnie gniewnym wzrokiem.

Zdałam sobie sprawę, że nie jesteśmy sami. Za moim odmienionym przyjacielem stało czterech innych Indian: wszyscy wysocy, miedzianoskórzy, identycznie krótko obcięci. Mogliby być braćmi – nie potrafiłam nawet rozpoznać Embry'ego. Podobieństwo młodzieńców potęgowała malująca się na ich twarzach wrogość.

Na wszystkich twarzach poza jedną.

Starszy od pozostałych o kilka lat Sam trzymał się z tyłu. On jeden przyglądał mi się ze spokojem. Musiałam przełknąć ślinę, zęby nie zachłysnąć się własną żółcią. Miałam ochotę wymierzyć mu policzek. Więcej, chciałam śmiertelnie go przerazić, stać się kimś, n czyj widok wziąłby nogi za pas. Kimś silnym, potężnym…

Chciałam być wampirem.

Żądna zemsty, zatraciłam się i zapomniałam o czymś innym. To pragnienie widniało na mojej prywatnej liście marzeń zakazanych, a w dodatku było spośród nich najbardziej bolesne. Zbyt wiele łączyło się z nim innych rojeń, innych wizji. Uświadamiając sobie, że straciłam na dobre możliwość wyboru, że tak właściwie nigdy niczego mi nie zagwarantowano, przypominałam sobie inne rzeczy, które utraciłam, i nie tylko rzeczy. W moim ciele rozwarła się na powrót wielka rana. Z trudem odzyskałam panowanie nad sobą.

– Czego tu szukasz? – warknął Jacob. Widział, co się ze mną działo i nienawidził mnie za to jeszcze bardziej.

– Chcę z tobą porozmawiać – oświadczyłam słabym głosem.

Usiłowałam się skupić, ale rozpraszały mnie myśli związane z wampirami.

– Słucham – mruknął. Nigdy nie widziałam, żeby patrzył tak na kogokolwiek, a już na pewno nie na mnie. Nie spodziewałam się ze tak bardzo to zaboli. Czułam się tak, jakby dał mi w twarz.

– W cztery oczy – uściśliłam.

Zerknął sobie przez ramię. Dobrze wiedziałam, kogo musi się poradzić.

Pozostali podopieczni Sama też czekali na to, co powie mistrz.

Indianin skinął z powagą głową. Nadal był bardzo spokojny. Rzucił kilka słów w nieznanym języku, a potem obrócił się do domu Blacków. Trzech rosłych młodzieńców – zakładałam ze to Paul, Jared i Embry – posłuchało rozkazu i poszło za nim. Domyśliłam się, że grupa porozumiewa się po quileucku.

– Proszę bardzo – mruknął Jacob.

Gdy nie towarzyszyli mu nowi koledzy, wydawał się nieco mniej agresywny, przez co w oczy rzucało się bardziej to, jak bardzo jest smutny – kąciki jego ust ciążyły ku dołowi. Wzięłam głęboki wdech.

– Wiesz, czego chciałabym się dowiedzieć. Nie odpowiedział, przyglądał mi się tylko z goryczą. Cisza się przeciągała. Im dłużej na niego patrzyłam, tym większą zyskiwałam pewność, że Jacob cierpi. W gardle zaczęła rosnąć mi dławiąca gula.

– Przejdziemy się? – zaproponowałam.

Znów nic nie powiedział, a wyraz jego twarzy pozostał niezmieniony.

Czując na sobie spojrzenia niewidzialnych oczu śledzących mnie zza firanek, wysiadłam z samochodu i ruszyłam w stronę drzew. Moje stopy zapadały się z mlaskiem w namokłej ziemi i jako że był to jedyny rytmiczny odgłos, jaki wyłapywały moje uszy myślałam, że Jacob został przy aucie. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy odwróciłam się i zobaczyłam, że idzie za mną! Jakimś cudem robił to bezszelestnie.

Wśród drzew poczułam się lepiej, bo Sam nie mógł tu nas podglądać. Idąc, zastanawiałam się, co powiedzieć przyjacielowi, ale nic odpowiedniego nie przychodziło mi do głowy. Byłam tylko coraz bardziej zła, że chłopak dal się omotać, że Billy na to pozwolił i że Sam miał czelność patrzeć na mnie z taką pewnością siebie.

Jacob przyspieszył nagle kroku. Dzięki swoim długim nogom z łatwością mnie wyminął i zastąpił mi drogę. Coś mi się nie zgadzało. Ta gracja w jego ruchach… Zawsze był równie niezdarny, co ja – wiecznie zawadzały mu przydługawe kończyny. Widocznie i na tym polu zaszła zmiana.

Chłopak uciął moje rozważania.

– Miejmy to jak najszybciej za sobą.

Nie odzywałam się. Zadałam mu już pytanie.

– To nie to, co myślisz. – Przez ułamek sekundy w jego glosie słychać było znużenie. – To nie to, o czym ci mówiłem. Bardzo się myliłem.

– Więc o co w tym wszystkim chodzi?

Przyglądał mi się długo w milczeniu, kontemplując możliwe odpowiedzi. W jego oczach tliły się wciąż resztki gniewu i odrazy.

– Nie mogę ci nic powiedzieć – oświadczył wreszcie.

Mięśnie w mojej twarzy stężały.

– Sądziłam, że do tej pory byliśmy przyjaciółmi – powiedziałam przez zaciśnięte zęby.

– Byliśmy. – Chyba chciał podkreślić czas przeszły.

– Cóż, teraz nie potrzebujesz przyjaciół – zauważyłam cierpko – Masz Sama. Czy to nie wspaniałe – zawsze tak go podziwiałeś.

– Przedtem go nie rozumiałem.

– Ale spłynęło na ciebie światło. Alleluja! – Bardzo się myliłem. To nie Sam jest za wszystko odpowiemy. To nie jego wina. On tylko stara się mi pomóc.

Jacob wyrażał się o Samie z wielkim oddaniem, niemalże z czułością. Patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. Gniew w jego oczach rozgorzał z nową siłą.

– Ach pomaga ci? – zadrwiłam. – Oczywiście.

Ale Jacob wydawał się mnie nie słuchać. Oddychał głęboko, jakby pragnąć się uspokoić. Denerwował się czymś tak bardzo, że trzęsły mu się dłonie.

– Proszę – zaczęłam inaczej. – Powiedz mi, co się stało. Może ja też mogę ci pomóc.

– Nikt mi nie może już pomóc – jęknął łamiącym się głosem.

Do oczu napłynęły mi łzy.

– Co on ci zrobił, Jacob?

Rozłożyłam szeroko ramiona, żeby go przytulić, tak jak wtedy na klifie, ale tym razem cofnął się, podnosząc ręce w obronnym geście.

– Nie dotykaj mnie! – szepnął.

– Czy Sam nadal nas obserwuje? – spytałam. Głupie łzy pociekły mi po policzkach. Wytarłam je pospiesznie, po czym dłonie wetknęłam pod pachy.

– Przestań traktować go jak czarny charakter. – Jacob powiedział to szybko, wręcz odruchowo. Musiał naprawdę wierzyć w niewinność swojego mistrza. Sięgnął do ucha, żeby poprawić włosy i dopiero wtedy zorientował się, że już ich tam nie ma.

– To kogo mam tak traktować? – odparowałam. – Kogo obwiniać?

Przez twarz Jacoba przemknął ponury półuśmiech.

– Lepiej, żebyś nie wiedziała.

– Lepiej? – krzyknęłam. – Chcę się tego dowiedzieć i to zaraz!

– Dążysz do tego, żeby sobie zaszkodzić.

– I kto to mówi? To nie ja jestem po praniu mózgu! No, powiedz mi czyja to wina, jeśli nie twojego ukochanego Sama!

– Sama się prosiłaś – warknął, podnosząc głos. – Jeśli tak, bardzo zależy ci na znalezieniu kozła ofiarnego, to może byś tak skierowała swój oskarżycielski palec na tych, których ty z kolei uwielbiasz? Jeśli to czyjaś wina, to twoich obleśnych, odrażających krwiopijców!

Rozdziawiłam szeroko usta, spazmatycznie wydychając powietrze. Stałam jak sparaliżowana, raniona podwójnym ostrzem jego słów. Ból rozprzestrzeniał się po moim ciele według znajomego schematu, ale był niczym w porównaniu z chaosem, jaki zapanował w moim umyśle. Nie mogłam uwierzyć w to, że się nie przesłyszałam. W twarzy Jacoba nie było ani śladu niezdecydowania Tylko furia.

– Ostrzegałem cię.

– Nie rozumiem – szepnęłam. – Co za krwiopijcy?

Uniósł jedną brew.

– Sądzę, że dobrze wiesz, o kogo mi chodzi. Przestań grać. Naprawdę chcesz, żebym wspomniał to nazwisko? Ranienie ciebie nie sprawia mi przyjemności.

– Jakie nazwisko? – brnęłam dalej bez sensu. – Co za krwiopijcy?

– Cullenowie – powiedział powoli, uważnie mi się przyglądając.

– Widzę… widzę w twoich oczach, co się z tobą dzieje, kiedy wymawiam to słowo.

Pokręciłam kilkakrotnie głową. Jak się dowiedział? I co to miało wspólnego z gangiem Sama? Stworzył sektę wrogów wampirów, czy co? Po co zawiązał takie stowarzyszenie, skoro w Forks nie mieszkał już żaden wampir? I dlaczego Jacob zaczął wierzyć w krążące o Cullenach pogłoski właśnie teraz, pół roku po tym, jak wynieśli się na dobre?

Minęło dużo czasu, zanim obmyśliłam właściwą odpowiedź.

Postawiłam na sarkazm.

– Nie mów mi, że hołdujesz teraz indiańskim przesądom, jak twój ojciec.

– Billy jest mądrzejszy, niż mi się wydawało.

– Chyba żartujesz.

Rzucił mi wściekłe spojrzenie.

– Dobra, zapomnijmy o plemiennych legendach – rzuciłam ugodowo.

. – Ale nadal nie rozumiem, co mają wspólnego… Cullenowie… twoimi problemami. Wyprowadzili się stąd dawno temu. Jak możesz obwiniać ich o to, co robi z wami Sam?

– Sam nic z nami nie robi, Bello. I wiem, że Cullenowie wyjechali. Ale czasem… czasem wprawia się coś w ruch i nie można już tego zatrzymać.

– Co zostało wprawione w ruch? Czemu nie można już tego zatrzymać.

Co dokładnie masz im do zarzucenia?

– To, że istnieją.

Jacob z trudem powstrzymywał się, żeby nie wybuchnąć.

– Spokojnie, Bello. Tylko go nie prowokuj – ostrzegł mnie ciepły baryton Edwarda. Zdziwiłam się niepomiernie, bo nawet nie czułam strachu.

Odkąd jego imię przebiło się w lesie przez wszystkie zapory, którymi je do tej pory odgradzałam, nie udało mi się ich odbudować, ale i nie było po temu dłużej potrzeby. Wspominanie Edwarda już mnie nie bolało – przynajmniej nie podczas tych kilku cennych sekund, kiedy wsłuchiwałam się w jego głos. Jacob trząsł się z gniewu, nigdy nie widziałam kogoś równie wzburzonego. Mimo wszystko nie potrafiłam jednak pojąć, po co mój umysł mamił mnie ostrzeżeniami Edwarda. Nie groziło mi niebezpieczeństwo – chłopak nie zrobiłby mi krzywdy. W moich żyłach nie krążyła też adrenalina. Czyżby za jej wydzielanie i za halucynacje odpowiadały w moim mózgu dwa różne ośrodki?

Назад Дальше