Księżyc w nowiu - Meyer Stephenie 8 стр.


Koniec miłości. Koniec mojego życia.

Przedzierając się przez gęste poszycie, straciłam poczucie czasu. Może minęło kilka godzin, a może kilka minut. Czy prze – szłabym metr, czy kilometr, las i tak wszędzie wyglądałby jednakowo. Zaczęłam się bać, że chodzę w kółko i to kółko o bardzo niewielkiej średnicy, ale mimo to nie przerywałam marszu. Często traciłam równowagę, a po zapadnięciu zmroku kilka razy się przewróciłam.

W końcu potknęłam się o coś (było zbyt ciemno, by ustalić, o co, upadłam na ziemię i już się nie podniosłam. Przekulałam się na bok, żeby ułatwić sobie oddychanie, i zwinęłam się w kłębek na wilgotnych paprociach.

Dopiero leżąc, zdałam sobie sprawę, że minęło więcej czasu, niż przypuszczałam. Nie pamiętałam, jak dawno temu zaszło słońce. Czy nocą w lesie zawsze panowały takie egipskie ciemności? Przez chmury, igły i liście powinna była przecież przebijać się choć odrobina księżycowego światła.

Jeśli księżyc był, a najwyraźniej znikł wraz z Edwardem. Akurat dziś przypadało widać zaćmienie – nów.

Nów. Szło nowe. Zadrżałam, choć nie było mi zimno.

Długo leżałam w ciemnościach, aż usłyszałam wołanie. To mnie ktoś wołał. Otaczające mnie mokre rośliny tłumiły dźwięki, ale nie miałam wątpliwości, że wśród drzew niesie się echem moje imię – Nie rozpoznawałam tylko głosu wołającego. Czy miałam dać mu znać, gdzie jestem? Byłam tak otępiała, że zanim uświadomiłam sobie, że powinnam odpowiedzieć, wołanie ucichło.

Jakiś czas później obudził mnie deszcz, a raczej ocucił, bo to, że zasnęłam, było mało prawdopodobne. Zatraciłam się we wszechogarniającym odrętwieniu, byle tylko nie dopuścić do siebie tej jednej przerażającej myśli.

Deszcz nieco mi przeszkadzał. Krople były lodowate. Puściłam nogi, żeby zakryć sobie twarz rękami.

To właśnie wtedy po raz drugi moich uszu doszło wołanie. Tym razem dobiegało z większej odległości, zdawało mi się także, że czasami woła wiele osób naraz. Pamiętałam, że powinnam na nie odpowiedzieć, ale uważałam, że i tak nikt mnie nie usłyszy. Czy byłam na siłach krzyczeć dostatecznie głośno?

Nagle coś szurnęło, zaskakująco blisko. Coś węszyło w poszyciu, jakieś zwierzę, duże zwierzę. Zastanowiłam się, czy powinnam się przestraszyć. Nic nie czułam. Nic mnie nie obchodziło. Szuranie się oddaliło.

Padało dalej. Pomiędzy moim policzkiem a liśćmi gromadziła się woda. Próbowałam właśnie zebrać dość sil, by przekręcić się na drugi bok, kiedy dostrzegłam, że ktoś się zbliża.

Z początku świadczyła o tym jedynie delikatna poświata rzucana przez jakieś niewidoczne jeszcze źródło światła na zarośla, które z czasem nabrała intensywności. Nieznajomy nie używał latarki, bo to, co niósł, oświetlało zbyt duży obszar. Zanim zupełnie mnie oślepił, zdążyłam zobaczyć, że to gazowa lampa turystyczna.

– Bella.

Już mnie nie wołał, znalazł po prostu to, czego szukał. Rozpoznał mnie, ale ja nadal nie wiedziałam, z kim mam do czynienia. Mówił basem i był bardzo wysoki, choć to drugie docierało do mnie z trudem, brało się chyba stąd, że wciąż leżałam z policzkiem przyciśniętym do ziemi.

– Jesteś ranna? Czy ktoś zrobił ci krzywdę?

Wpatrywałam się tępo w górującą nade mną postać. Wiedziałam, że te słowa coś znaczą, ale nie stać mnie było na nic więcej.

– Nazywam się Sam Uley.

Jego nazwisko nic mi nie mówiło.

– Szuka cię wielu ludzi. Charlie bardzo się martwi.

Charlie? Charlie to było coś ważnego… Starałam się skupić.

Oprócz Charliego nic mi nie zostało.

Mężczyzna wyciągnął ku mnie dłoń, ale byłam w takim stanie, że nie zrozumiałam jego intencji i nawet nie drgnęłam. Pokręcił głową. Szybko ocenił sytuację i jednym zwinnym ruchem wziął mnie na ręce. Zwisałam bezwładnie niczym zrolowany dywan. Coś mi podpowiadało, że powinnam czuć się skrępowana, bo niesie mnie nieznajomy, jednak pozostałam głucha na te podpowiedzi, jak i na wszystko inne.

Sam szedł zdecydowanym krokiem. Nie trwało to długo. Wkrótce w oddali ukazał się krąg świateł. Sądząc po głosach, w lampy uzbrojeni byli sami mężczyźni.

– Mam ją! – zawołał mój wybawiciel do kompanów.

Szmer rozmów ucichł na chwilę, a potem wszyscy zaczęli się przekrzykiwać jeden przez drugiego. Otoczyły nas zmartwione twarze. Rozumiałam tylko to, co mówił Sam, może, dlatego, że miałam ucho przyciśnięte do jego piersi.

– Nie, nie widać, żeby była ranna – odpowiedział komuś na pytanie. – Powtarza tylko: „Zostawił mnie, zostawił mnie”.

Czyżbym naprawdę powtarzała to na głos? Przygryzłam dolną wargę.

– Bello, kochanie, nic ci nie jest?

Ten głos poznałabym wszędzie – nawet, jak teraz, zniekształcony troską.

Charlie? – pisnęłam płaczliwie jak małe pobite dziecko.

Jestem przy tobie, skarbie.

Zapachniała jego skórzana kurtka szeryfa. Zakołysałam się. To kolana ugięły się ojcu pod moim ciężarem.

– Może to ja ją poniosę? – zaproponował Sam.

– Poradzę sobie – powiedział Charlie troszkę zadyszany. Szedł niezdarnie, wyraźnie się męczył. Chciałam go poprosić, by postawił mnie na ziemi i pozwolił iść samodzielnie, ale język i wargi odmówiły mi posłuszeństwa.

Razem z nami ruszyli mężczyźni niosący lampy i latarki. Wyglądało to jak jakaś uroczysta parada. Albo jak kondukt pogrzebowy. Przymknęłam powieki.

– Jeszcze trochę i będziemy w domku – pocieszył mnie Charlie kilkakrotnie.

Otworzyłam oczy dopiero na dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Byliśmy już na ganku, a Sam przytrzymywał dla nas drzwi.

Charlie zaniósł mnie do saloniku i ostrożnie położył na kanapie.

– Tato, jestem cala mokra – zaprotestowałam słabym głosem.

– Nic nie szkodzi – burknął szorstko. Panował już nad swoimi emocjami. – Koce są w szafce u szczytu schodów – zawołał do kogoś.

Bella? – odezwał się ktoś nowy. Pochylał się nade mną siwowłosy pan, którego rozpoznałam po kilku sekundach namysłu.

– Doktor Grenady?

– Tak, to ja. Czy jesteś ranna?

Nie odpowiedziałam od razu. Przypomniało mi się, że Sam Uley zadał mi to samo pytanie w lesie, tyle, że dodał: „Czy ktoś zrobił ci krzywdę?”. Ta różnica wydawała mi się, nie wiedzieć, czemu, istotna.

Doktor Grenady czekał. Bruzdy na jego czole pogłębiły się, a krzaczasta brew powędrowała ku górze.

– Nic mi nie jest – skłamałam, choć nikt prócz mnie nie był w stanie tego zauważyć.

Doktor przyłożył mi do czoła ciepłą dłoń, a palce drugiej ręki pisnął na moim nadgarstku. Obserwowałam ruchy jego warg, gdy liczył po cichu, wpatrzony w tarczę zegarka.

– Co się stało? – spytał, niby od niechcenia.

Zamarłam. W gardle poczułam początki wywoływanej panika sztywności.

– Zgubiłaś się na spacerze? – drążył Grenady.

Naszej rozmowie przysłuchiwało się sporo ludzi. Trzech wysokich Indian – Sam Uley z dwoma kompanami – stało w rządku tuż przy kanapie i nie odrywało ode mnie wzroku. Podejrzewałam, że przyjechali z pobliskiego rezerwatu La Push. W saloniku był też pan Newton z Mike'em i pan Weber, ojciec Angeli. Oni również bacznie mi się przyglądali. Z kuchni i podjazdu przed domem dobiegały liczne męskie glosy. W poszukiwania było pewnie zaangażowane z pół miasteczka.

Charlie kucał koło lekarza. Pochylił się, żeby lepiej usłyszeć moją odpowiedź.

– Tak – wyszeptałam. – Zgubiłam się.

Grenady pokiwał głową w zamyśleniu i zabrał się za sprawdzanie, czy nie mam powiększonych węzłów chłonnych. Twarz Charliego stężała.

– Zmęczona? – spytał doktor.

Potwierdziłam. Posłusznie zamknęłam oczy.

Po kilku minutach, sądząc, że zasnęłam, mężczyźni rozpoczęli rozmowę.

– Nie znalazłem nic niepokojącego – oznajmił cicho Grenady.

– Jest tylko wyczerpana. Niech się wyśpi. Wpadnę do niej jutro… a właściwie dziś po południu.

Zaskrzypiały deski podłogi. Obaj wstawali.

– Czy to prawda? – spytał szeptem Charlie. Ledwie było go słychać, bo mężczyźni przeszli już pod drzwi. Nadstawiłam uszu.

– Wszyscy się wyprowadzili?

Oferta była bardzo atrakcyjna, a na podjęcie decyzji dali Cullenowi niewiele czasu – wyjaśnił Grenady. – Prosił nas o dyskrecję. Nie chciał ze swojego wyjazdu robić szopki.

– Ale nas można było uprzedzić – burknął Charlie.

– No cóż, rzeczywiście – zmieszał się Grenady. – Was tak.

Nie miałam ochoty dłużej ich słuchać. Wymacałam rąbek kołdry i naciągnęłam ją na głowę.

To przysypiałam, to budziłam się na chwilę. Słyszałam, jak Charlie dziękuje z osobna każdemu z ochotników. Powoli dom pustoszał. Ojciec zaglądał do mnie regularnie. Raz przytknął mi dłoń do czoła, innym razem narzucił na mnie dodatkowy koc. Kiedy dzwonił telefon, biegł go odebrać, żeby nie obudził mnie dzwonek.

– Tak, znaleźliśmy ją – mamrotał do słuchawki. – Nic jej nie jest. Zgubiła się. Teraz śpi.

Wreszcie krzątanina ustała i zapadła cisza. Jęknęły sprężyny fotela – Charlie zamierzał spędzić w nim noc.

Kilka minut później wyrwał go z drzemki kolejny telefon.

Przeklął i popędził do kuchni. Zagrzebałam się w pościeli, nie chcąc słyszeć po raz n – ty połowy tego samego dialogu.

– Halo? – powiedział Charlie, tłumiąc ziewnięcie. – Co takie go?… Gdzie? – Raptownie oprzytomniał. – Jest pani pewna, że to już poza granicami rezerwatu? – Kobieta coś mu objaśniała. – Ale co tam może płonąć? – Nie wiedział, czy się dziwić, czy martwić. – Spokojnie, zadzwonię i wszystkiego się dowiem.

Zaciekawiona, wyjrzałam spod koca. Charlie wystukiwał nowy numer.

– Cześć, Billy, tu Charlie. Przepraszam, że dzwonię o tej porze… Tak, nic jej nie jest. Śpi… Dzięki, ale nie dlatego cię obudziłem. Przed chwilą zadzwoniła do mnie pani Stanley. Mówi, że z piętra swojego domu widzi jakieś ogniska na klifie… Ach, tak. – Ojciec wyraźnie się zirytował, albo nawet rozgniewał. – Skąd taki pomysł?… Doprawdy? – spytał z sarkazmem. – Nie musisz mnie przepraszać… Tak, tak. Pilnujcie tylko, żeby ogień się nie rozprzestrzenił. Wiem, wiem. Jestem zaskoczony, że w ogóle udało się coś podpalić w taką pogodę.

Charlie zawahał się, a potem dodał z oporami: – Dziękuję, że przysłałeś swoich chłopców. Miałeś rację znają las o niebo lepiej niż my. To Sam ją znalazł. Jakbym mógł się jakoś odwdzięczyć… No, zdzwonimy się jeszcze – zgodził się, nadal nie w humorze. Pożegnali się i odwiesił słuchawkę. Wchodząc do saloniku, mamrotał coś do siebie.

– Coś nie tak? – spytałam. Natychmiast znalazł się przy mnie.

– Przepraszam, skarbie. Obudziłem cię. Kucnął przy kanapie.

– Co się pali?

– To nic takiego – zapewnił mnie. – Palą ogniska na klifie.

– Ogniska? – Nie wydawałam się być zaciekawiona. Wydawałam się być martwa.

– To dzieciaki z rezerwatu. – Charlie skrzywił się. – Przeginają – Przeginają? – powtórzyłam.

Widać było, że nie jest skory zdradzić mi szczegóły. Wbił wzrok w podłogę.

– Świętują – wytłumaczył rozgoryczony.

Było oczywiste, że młodzi Indianie nie cieszą się bynajmniej z mojego odnalezienia.

– Świętują, bo Cullenowie wyjechali – odgadłam. – No tak.

Nie lubiano ich w La Push.

Ouileuci w dawnych wiekach wierzyli nie tylko w Potop i w to, że wywodzą się od wilków, lecz także w istnienie tak zwanych Zimnych Ludzi – żywiących się krwią istot, wrogów plemienia. Dla większości mieszkańców La Push Zimni Ludzie byli obecnie jedynie postaciami z legendy, ale niektórzy nie odrzucili wiary przodków. Należał do nich między innymi serdeczny przyjaciel Charliego, Billy Black, chociaż jego własny syn Jacob wstydził się przesądnego ojca. Billy ostrzegł mnie, żebym trzymała się od Cullenów z daleka…

Cullenowie… To nazwisko coś mi mówiło… Coś przerażającego, z czym nie byłam gotowa się zmierzyć, zaczęło wypełzać z zakamarków mojej pamięci.

– Co za głupota – mruknął Charlie.

– Siedzieliśmy w milczeniu. Niebo za oknem nie było już czarne.

Gdzieś tam, za ścianą deszczu, zza horyzontu wyłaniało się nieśmiało słońce.

– Bella?

Spojrzałam na ojca niepewnie. – Edward zostawił cię samą w lesie?

– Skąd wiedzieliście, gdzie mnie szukać? – odbiłam piłeczkę.

Chciałam uciekać przed tym, co nieuniknione, tak długo, jak to było możliwe.

– Przecież zostawiłaś liścik – zdziwił się Charlie. Z tylnej kieszonki dżinsów wyjął poplamioną, niemiłosiernie pomiętą kartkę papieru. Musiał ją składać i rozkładać wiele razy. Tusz długopisu rozmazał się od wilgoci, ale pismo było wciąż czytelne i na pierwszy rzut oka wyglądało na moje własne.

Idę na spacer z Edwardem. Będziemy trzymać się ścieżki. Niedługo wrócę. B.”

– Kiedy zrobiło się ciemno, a ciebie ciągle nie było, zadzwoniłem do Cullenów. Nikt nie odbierał, więc zadzwoniłem do szpitala i doktor Grenady powiedział mi, że Carlisle już tam nie pracuje.

– Dokąd się przeprowadzili? Charlie wytrzeszczył oczy.

– Edward ci nie powiedział?

Kuląc się, pokręciłam przecząco głową. Od trzykrotnej wzmianki o Edwardzie puściły tamy – moje serce zalała fala nieopisanego bólu. Nie spodziewałam się, że będzie wciąż tak żywy.

Charlie przyglądał mi się podejrzliwie.

– Carlisle'owi zaoferowano posadę w dużym szpitalu w Los Angeles. Sądzę, że skusiła go gigantyczna podwyżka.

– Słoneczne LA. – ostatnie miejsce, jakie w rzeczywistości by wybrał. Przypomniał mi się mój koszmar z lustrem sprzed kilku dni Edward w snopie jaskrawego światła, iskrzący się niczym diamentowy posąg…Ból wzmógł się, kiedy przed oczami stanęła mi jego twarz.

– Chcę wiedzieć, czy Edward zostawił cię samą w środku lasu. – Charlie nie dawał za wygraną.

Na dźwięk imienia ukochanego zwinęłam się w kłębek, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch. Nie miałam pojęcia, jak oszczędzić sobie cierpienia.

– To moja wina. Zostawił mnie na ścieżce, tylko parę metrów od domu, a ja pobiegłam za nim, jak głupia…

Charlie zaczął coś mówić, ale zatkałam sobie uszy dziecinnym gestem.

– Nie chcę o tym rozmawiać, tato. Pójdę spać do siebie.

Nim zdążył zareagować, byłam już na schodach.

Gdy tylko dowiedziałam się, że ktoś był w domu, żeby zostawić liścik dla Charliego, przyszło mi do głowy, że nie tylko coś zostawiono, ale i coś zabrano. Musiałam to sprawdzić jak najszybciej. Ręce trzęsły mi się ze zdenerwowania.

W moim pokoju wszystkie sprzęty i przedmioty stały tam, gdzie rano. Zamknęłam za sobą drzwi i podbiegłam do odtwarzacza CD. Nacisnęłam przycisk blokady. Wieczko odskoczyło.

Odtwarzacz był pusty.

Album od Renee leżał na podłodze przy łóżku, tam, gdzie go położyłam, ale nie dałam się na to nabrać. Wystarczyło zajrzeć na pierwszą stronę. Malutkie metalowe narożniki nie przytrzymywały już żadnego zdjęcia. Jedynym dowodem na to, że kiedyś się tam znajdowało, był podpis: „Edward Cullen. W kuchni Charliego. Trzynasty września”.

Nie przejrzałam albumu do końca. Byłam pewna, że Edward zabrał zarówno swoje pozostałe fotografie, jak i film. Nie zapomniał o niczym.

„Będzie tak, jakbyśmy nigdy się nie poznali”. Obiecał mi i dotrzymał słowa.

Pod kolanami poczułam gładkość drewnianej podłogi – a potem pod dłońmi, a potem pod policzkiem. Miałam nadzieję, że zemdleję, ale niestety nie straciłam przytomności. Fale bólu, które dotąd smagały tylko moje serce, zalały mnie całą aż po czubek głowy, wciągały w otchłań.

Nie walczyłam o to, by powrócić na powierzchnię.

PAŹDZIERNIK

LISTOPAD

GRUDZIEŃ

STYCZEŃ

Назад Дальше