Sahara - Cussler Clive 11 стр.


– Bardzo możliwe. Może chce ich zagadać, a potem zwiać.

Ale wbrew tym przypuszczeniom Pitt spróbował jednak nawiązać jakiś kontakt z Benińczykiem. Odezwał się w swoim ojczystym języku.

– Przepraszam, ale nie znam suahili. Czy mógłby pan spróbować po angielsku?

Na twarzach oficerów pojawił się wyraz kompletnego zaskoczenia.

Coraz bardziej rozzłoszczony Matabu z trudem panował nad sobą. Pitt ledwie rozumiał jego łamaną angielszczyznę.

– Jestem admirał Pierre Matabu, dowódca marynarki wojennej Beninu – przedstawił się oficer pompatycznie. – Natychmiast zatrzymajcie się i poddajcie się kontroli. W przeciwnym razie będziemy strzelać.

– Dobrze, dobrze, już się robi! – Pitt zamachał gwałtownie rękami nad głową. – Tylko nie strzelajcie, na litość boską, nie ma potrzeby!

Nie musiał hamować silnikiem, gdyż Calliope straciła już cały impet i dryfowała między okrętami Beninu. Marynarz z prawego ścigacza rzucił Pittowi linę, ale ten jej nie podniósł.

– Weź cumę – polecił Ketou.

– Nie trzeba, zaraz do was dobiję.

Nie czekając na odpowiedź, pchnął jedną z manetek gazu lekko do przodu i położył ster na prawą burtę. Jacht zatoczył ciasny łuk wokół rufy ścigacza i bardzo wolno posuwał się do przodu wzdłuż jego lewej burty. Pitt stwierdził z zadowoleniem, że jego przypuszczenia sprawdziły się. Przy rufowym działku nie było żywego ducha.Matabu patrzył na Pitta, a uśmiech triumfu rozlewał się po jego tłustych policzkach.

Ketou nie był aż tak pewny sukcesu. Jego twarz wyrażała raczej niepokój.

Pitt czekał, aż wieżyczka, w której ukryty był Giordino, zrówna się z maszynownią ścigacza. Trzymając jedną ręką koło sterowe, drugą sięgnął do wyrzutni granatów i skorygował jej ustawienie.

– Helikopter mamy prosto za rufą – rzekł cicho do mikrofonu – ścigacz po prawej burcie. No, panowie, zaczynamy przedstawienie!

Giordino odsunął pancerną osłonę otworu strzelniczego i podniósł lufę wyrzutni. Rapier był rzeczywiście doskonałą bronią. Już pierwsza rakieta trafiła precyzyjnie w zbiornik paliwa śmigłowca. Tymczasem Gunn oparł lufy obydwu swoich karabinów maszynowych na krawędzi prawego okienka wentylacyjnego i dwiema równoległymi seriami niemal natychmiast skosił całą obsługę dziobowego działka.

Pitt ustawił wyrzutnię w taki sposób, by granaty przelatywały nad okrętem operetkowego admirała i trafiały w drugi ścigacz. Nie widząc celu, tylko z grubsza mógł obliczyć trajektorię granatów, Pierwszy eksplodował w płytkiej wodzie za ścigaczami.

Uczynił wiele huku, ale żadnej szkody. Podobny był rezultat drugiego strzału.Ale huk miał również swoje znaczenie. Matabu w najmniejszym stopniu nie spodziewał się straszliwego spektaklu, jaki się wokół niego rozpętał. Miał wrażenie, że niebo za rufą rozdarło się, odsłaniając ogniste zaświaty. Minęła dłuższa chwila, nim zrozumiał, że to jego helikopter eksplodował, rozpadając się na setki płonących odłamków.

– Ten biały skurwysyn nas wykiwał! – wrzasnął Ketou, patrząc z wściekłością na Pitta i wymachując pięściami. – Strzelać, natychmiast strzelać!

– Za późno! – stwierdził ponuro Malabu, patrząc jak wszyscy jego ludzie walą się pod kulami jak łan zboża pod walcem kombajnu.

Nie pojmował, w jaki sposób spokojny jacht płynący pod przyjazną francuską banderą mógł nagle okazać się śmiercionośnym monstrum, niszczącym jego wygodny, uporządkowany świat. Głupawo uśmiechający się cudzoziemiec za sterem sprawił im straszliwą niespodziankę. Matabu był wściekły na swoich ludzi; zachowali się jak bydło rzeźne, dali się wybić, nie oddawszy ani jednego strzału. I nagle, dopiero teraz, zdał sobie sprawę, że i on zaraz umrze. Upewniła go w tym kolejna rakieta wystrzelona z rufy jachtu: pocisk przebił cienki pancerz maszynowni na linii wodnej, zniszczył generator prądu i załatwił silniki.

Niemal w tym samym momencie Pitt wystrzelił trzeci granat. Tym razem miał więcej szczęścia. Burząco-zapalający granat trafił w ścianę nadbudówki drugiego ścigacza, odbił się od niej i przez otwarty luk wpadł do magazynu amunicji. Nastąpiła cała seria potężnych eksplozji, które wyrzuciły wysoko w powietrze fragmenty grodzi i pokładu, wentylatorów i łodzi ratunkowych, aparatury elektrycznej i ciał ludzkich. W ciągu sekundy ścigacz przestał istnieć. Potężna fala uderzeniowa popchnęła bezwładny już okręt admirała Matabu na Calliope. Wstrząs był tak silny, że aż zrzucił Pitta z jego fotela za sterem.

Przez wyrwaną eksplozją rakiety dziurę w kadłubie obficie wlewała się woda; z poszarpanego otworu zaczęły się wydobywać gęste kłęby tłustego, czarnego dymu. Obawiając się pożaru, Pitt włączył wsteczny bieg, by jak najszybciej odsunąć się od ścigacza.W wąskim okienku wentylacyjnym, jak na ekranie małego telewizora, przesuwał się pokład. Kiedy w polu widzenia Gunna pojawiły się dwie stojące na mostku postacie, bez wahania puścił następną serię z M-16. Kule przeszyły pierś Matabu. Admirał na moment wyprężył się jak struna, zaciskając rękę martwym chwytem na poręczy relingu; potem opuścił głowę, jakby ze zdziwieniem i niesmakiem oglądał rozlewającą się na nieskazitelnie białym mundurze plamę krwi – i powoli osunął się na pokład.

Przez chwilę panowała nad rzeką śmiertelna cisza. I nagle rozdarł ją straszliwy, szarpiący nerwy krzyk.

13

– Wy białe świnie! – wrzeszczał Ketou – Wyrżnęliście mi załogę! Nie daruję wam tego!

Stał na tle bladosinego nieba. Z rany na ramieniu ciekła mu krew. Był najwyraźniej w szoku. Gunn znad dymiącej jeszcze broni przyglądał się samotnemu kapitanowi. Ale cała złość komandora Ketou skupiła się na siedzącym przy sterze Pitcie; tylko jego wciąż widział.

– Ty wstrętna biała świnio! – powtórzył; najwyraźniej dużo lepiej znał angielski niż jego chwalebnie poległy admirał.

– Gra była fair – odkrzyknął Pitt, przebijając się przez szum płomieni, ogarniających pokład ścigacza. – Po prostu przegraliście tę partię. Ratuj się, skacz! – dorzucił. – Wyciągniemy cię z wody.

Ketou nie skorzystał z oferty. Zeskoczył z mostku na pokład i najszybciej jak mógł pobiegł w kierunku rufy. Ścigacz był już mocno przechylony na lewą burtę, woda zbliżała się do poziomu pokładu.

– Uważaj na niego, Rudi! – rozległ się głos Pitta w hełmofonach – Idzie do działa na rufie!

Gunn wymierzył spokojnie i nacisnął spust. Nic się nie stało: w magazynku M-16 nie było już naboi. Odrzucił bezużyteczną broń i sięgnął po następny przygotowany automat. Gdy jednak wrócił do swojego "telewizora", nie zobaczył już ani benińskiego oficera, ani jego ścigacza. W szalonym tempie migały przed nim nadrzeczne krajobrazy.

Pitt, nie mogąc się doczekać zbawczej serii Gunna, pchnął do oporu wszystkie trzy manetki gazu i położył ster na lewą burtę. 'Calliope zatoczyła ciasny łuk i pomknęła w panicznej ucieczce w górę rzeki.

Okręt komandora Ketou coraz szybciej nabierał wody; spod pokładu z sykiem wydobywała się para – widomy znak, że woda dotarła już do rozgrzanych silników i płonących instalacji. Ostatnie kroki w drodze do rufowej baterii komandor robił już po kolana w wodzie. Dotarł jednak do działka, obrócił lufy w stronę uciekającego jachtu i sięgnął do przycisku spustowego.

– Al! – krzyknął Pitt alarmująco.

Odpowiedział mu gwizd rakiety, wystrzelonej z wieżyczki przez Giordina. Pocisk pomknął w stronę tonącego ścigacza, zostawiając za sobą białą smugę spalin. Ale kołysanie jachtu, który wciąż jeszcze nabierał szybkości, nie pozwoliło na celny strzał.

Pocisk przeleciał nad ścigaczem i eksplodował wśród nadbrzeżnych drzew.

W tym momencie spod pokładu wynurzył się Gunn. Przyklęknął w kokpicie obok stanowiska Pitta i ponad rufą Calliope posłał w kierunku ścigacza długą serię z remingtona.

Widzieli gwałtowne rozbryzgi wody u podstawy działka, byli już jednak za daleko, by dostrzec, że część kul ugodziła w komandora Ketou, zabijając go na miejscu. Nie mogli też widzieć, jak jego bezwładna, martwa dłoń ciężko opada na przycisk spustowy.Dwa łańcuszki pocisków pobiegły w stronę Calliope, a złośliwy demon sterujący przebiegiem tej bitwy sprawił, że martwy strzelec osiągnął efekty lepsze, niż mógłby z tej odległości uzyskać człowiek żywy. Szeroki, przypominający skrzydło samolotu, plastikowy płat nad kokpitem, kryjący w sobie anteny radiowe, satelitarne i namiarowe, rozpadł się na kawałki i razem z resztkami zawartości runął do rzeki. Odłamki rozbiły też szybę przed stanowiskiem sternika. Gunn rzucił się płasko na pokład, ale Pitt nie mógł pójść w jego ślady. Skulił się tylko pod kołem sterowym, nie puszczając go z ręki, w nadziei, że uniknie śmiertelnej nawałnicy, a jednocześnie nie rozbije jachtu o brzeg. W ryku pracujących na najwyższych obrotach silników nie słyszeli pocisków, ale na własnej skórze doświadczyli ich skutków. Zewsząd sypały się na nich szczątki rozbitego osprzętu.Wreszcie Giordino zdecydował się na wystrzelenie ostatniej przygotowanej rakiety. Strzał był nie tylko celny, ale i skuteczny. Ognista eksplozja dosłownie urwała część rufy ścigacza razem z działkiem i leżącym na nim martwym komandorem. Chwilę później ostatnia jednostka floty rzecznej Beninu poszła na dno. W otwartym luku maszynowni pojawił się Giordino.

– Udało się! – krzyknął radośnie do Pitta.

– Nie jestem pewien. Na szczęście już za dwadzieścia minut opuścimy Benin.

– Może nie przeżył żaden świadek?

– Nie licz na to. Nawet jeśli zginęli wszyscy uczestnicy bitwy, na pewno ktoś ją widział z brzegu.

Hałas silników, pchających jacht do przodu z szybkością siedemdziesięciu węzłów, był nieznośny. Gunn chwycił Pitta za ramię i krzyknął mu do ucha:

– Jak tylko znajdziemy się na terytorium Nigru, zredukuj prędkość do trzydziestki. Muszę wznowić moje pomiary.

– Oczywiście – rzekł Pitt i rzucił szybkie spojrzenie w górę, gdzie jeszcze parę minut temu znajdował się aerodynamiczny płat z systemem anten. Dopiero teraz zauważył, że wszystko zniknęło. – Chociaż nie będziemy już mogli przekazywać wyników admirałowi.

– Nie opowiemy mu też – dodał ze złością Giordino – jak naprawdę wygląda jego "wycieczka po rzece".

– Niestety – rzekł z ponurą miną Pitt – ta droga powrotu jest już dla nas spalona. Będziemy musieli wymyślić inną.

Giordino nie wyładował jeszcze swojego gniewu na Sandeckera.

– Szkoda, że nie zobaczę miny admirała, kiedy się dowie, że porzuciliśmy jego cudowny jacht.

– Zobaczysz, na pewno zobaczysz! – rzucił optymistycznie Gunn i zniknął w kabinie łączności.

Cóż za ironia losu, pomyślał Pitt. W ciągu zaledwie półtora dnia podróży zatopili dwa ścigacze, zestrzelili helikopter i zabili co najmniej trzydziestu ludzi – a wszystko po to, żeby ratować ludzkość. Tymczasem szansę odkrycia źródeł skażenia były coraz słabsze, a choćby nawet coś znaleźli, nie mieli pojęcia w jaki sposób wywiozą swoją wiedzę z terytorium Nigru lub Mali, państw zapewne równie życzliwie nastawionych do ich wyprawy, jak Ludowa Republika Beninu.

Spojrzał ponownie w górę. Osadzony na wysokim maszcie obrotowy talerz radaru był na swoim miejscu. Prawdziwy cud, pomyślał; bez radaru dalsza podroż po rzece – zwłaszcza w nocy lub we mgle – byłaby prawie niemożliwa.

Nadal nie zmniejszał szybkości, choć zdawał sobie sprawę, że ryzykuje rozbicie kadłuba o jakąś dryfującą po wodzie bańkę lub sterczącą z dna kłodę. Na szczęście jego obawy nie sprawdziły się; rzeka na tym odcinku była stosunkowo mało zaśmiecona, a tor wodny dobrze oznaczony i głęboki. Już po osiemnastu minutach zagłębili się w terytorium Republiki Nigru. Cztery godziny później, nie napotkawszy po drodze żadnych patroli wodnych ani powietrznych, dobili do nabrzeża paliwowego w stolicy kraju, Niamey. Po nabraniu paliwa i obowiązkowej w tych stronach wizycie w urzędzie imigracyjnym ruszyli w dalszą drogę. Kiedy budynki Niamey i most imienia J.F. Kennedy'ego zostały daleko za rufą, Giordino rzekł pogodnie:

– Całkiem dobrze idzie, jak na to, czegośmy się spodziewali.

– Wcale nie tak dobrze. Zanosi się na poważne kłopoty.

– Dlaczego? Nie wydaje mi się, by tubylcy chcieli przerobić nas na befsztyki. Powiedziałbym nawet, że są życzliwi.

– Właśnie, zbyt życzliwi – rzekł Pitt. – W tej części świata nigdy niczego nie załatwia się tak prosto. Zwłaszcza po takiej rozróbie, jaką urządziliśmy w Beninie. Zauważyłeś, że gdy poszliśmy pokazać dokumenty, to nigdzie – ani po drodze, ani w urzędzie – nie było żadnego uzbrojonego policjanta czy żołnierza?

– Przypadek – Giordino wzruszył ramionami. – Może po prostu lekko traktują te sprawy.

– Ani jedno, ani drugie – rzekł Pitt surowo. – Przysiągłbym, że ktoś tu gra z nami w ciuciubabkę.

– Myślisz, że wiedzą już o tej strzelaninie na Nigrze?

– Wiadomości idą tu szybko. Założę się, że dotarły tu przed nami. Przecież to wszystko działo się na granicznym odcinku rzeki. Władze w Niamey na pewno już o wszystkim wiedzą.

Giordino nadal nie był przekonany.

– To dlaczego nas nie zatrzymali?

– Może chcą uśpić naszą czujność.

– Po co?

– Może ktoś chce nam coś zabrać – rozważał głośno Pitt.

– A co my takiego wartościowego mamy? Wyniki badań? O których zresztą, z wyjątkiem Sandeckera i Chapmana, nikt nie wie.

– Więc może chodzi o coś innego – Pitt uśmiechnął się chytrze. – Na przykład o nasz jacht.

– Calliopell Mógłbyś wymyślić coś mądrzejszego.

– Nie masz racji – odparł Pitt. – Pomyśl. Piękny, szybki jacht, zdolny w ciągu trzech minut zestrzelić helikopter i zatopić dwa opancerzone ścigacze. Niejeden z tych afrykańskich kacyków miałby na coś takiego ochotę.

– W porządku, to ma sens – zgodził się Giordino. – Ale jeśli tak, to dlaczego nie zabrali nam jachtu w Niamey?

– Mam strzelać? No dobra: myślę, że główny aktor tej gry czeka na nas dalej, w Mali.

– I dopiero tam spuści nam siekierę na łeb? To może by mu popsuć szyki i zawrócić?

– Zapomniałeś, że po tej hecy z flotą Beninu nasz bilet jest już tylko w jedną stronę.

Giordino podrapał się w głowę.

– Trudno. Będziemy się bawić dalej.

– Bawić? To chyba nie jest właściwe słowo w tej sytuacji. Tu już nie będzie żadnej zabawy – Pitt wskazał ręką na brzegi, na których bujna dotąd roślinność coraz bardziej ustępowała buremu piaskowi i kamieniom. – Jak tak dalej pójdzie, niedługo będziemy musieli sprzedać ten okręt i kupić wielbłądy.

– O Boże! – jęknął Giordino. – Ja miałbym jeździć na wielbłądzie? Na tym wybryku natury? Rozumiem: Bóg stworzył konie po to, żeby można było kręcić westerny. Ale wielbłądy…

Przerwał, wpatrzony w nurt rzeki daleko przed dziobem.

– A więc to tak wygląda.

– Co takiego?

– Legendarny przełom Nigru, na którym podobno najlepsi wioślarze łamią sobie wiosła.

Pitt zastanawiał się przez chwilę.

– Skoro i tak już nas znają, to może dajmy sobie spokój z tą francuską banderą i wywieśmy własną.

– Własną? Przecież Sandecker wyraźnie powiedział, że akcja jest nielegalna i nie możemy jej firmować gwiazdami i paskami.

– A kto tu mówi o gwiazdach i paskach?

Giordino nic już z tego nie rozumiał.

– To jaką właściwie flagę chcesz wywiesić?

– A taką. – Pitt sięgnął do szuflady pod pulpitem sternika, wyciągnął starannie złożony kawałek materiału i rozpostarł go w powietrzu. – Gwizdnąłem to parę miesięcy temu z jakiegoś balu kostiumowego.

Giordino spoglądał ze zdumieniem w uśmiechniętą twarz pirata, gapiącą się na niego z dużej czarnej, prostokątnej chusty.

– Wesoły Rodger?! Chcesz wywiesić piracką flagę?

– A dlaczego by nie? – zdziwił się szczerze Pitt, – Myślę, że świetnie pasuje do tego, czym się tu zajmujemy.

14

– Niezły z nas zespół detektywów do wykrywania skażeń – zauważył sarkastycznie Hopper, obserwując zachód słońca nad mokradłami górnego Nigru. – Wszystko, co udało nam się stwierdzić, to typowa obojętność trzeciego świata na kwestie zdrowotne.

Eva siedziała na kampingowym stołku, grzejąc się w wieczornym chłodzie Afryki przy małym piecyku olejowym.

– Nie znalazłam tu na razie żadnej ze znanych mi substancji toksycznych, która mogłaby wywoływać tę chorobę.

Siedzący obok Evy wysoki, postawny mężczyzna o siwiejących włosach i jasnoniebieskich oczach miał myślącą i zatroskaną twarz. Był to Nowozelandczyk, doktor Warren Grimes, epidemiolog.

– Mnie też nie udało się nic odkryć – stwierdził, wpatrując się w szklankę z wodą sodową. – Wiem tylko, że na przestrzeni pięciuset kilometrów nie znalazłem kultury bakteryjnej, która mogłaby być przyczyną tej choroby.

– Może coś przeoczyliśmy? – rzekł Hopper, sadowiąc się głębiej w składanym płóciennym fotelu.

Grimes wzruszył ramionami.

– Nie widziałem jeszcze ani jednej ofiary, żywej ani martwej. Nie mogłem przeprowadzić ani jednego wywiadu, ani nawet zrobić sekcji. Nie mam też najmniejszego strzępka chorej tkanki do analizy. A przecież poza tym wszystkim musiałbym jeszcze mieć grupę kontrolną ludzi, którzy nie ulegli skażeniu.

– Widocznie w tej okolicy nie ma śmiertelnych ofiar tej choroby.

Hopper odwrócił wzrok od zabarwionego na pomarańczowo horyzontu i podniósł ze stolika filiżankę herbaty.

– A może dane są niekompletne albo sfałszowane?

– Do centrali ONZ docierały dotąd tylko dość ogólnikowe raporty – przypomniał Grimes. – Bez dodatkowych danych i wyraźnej lokalizacji nasze przedsięwzięcie jest niebezpieczne i bez sensu.

– Nie sądzicie, że to jakaś mistyfikacja? – spytała nagle Eva. Zapadła cisza.

Hopper spoglądał to na nią, to na Grimesa.

– Jeśli to rzeczywiście mistyfikacja, to cholernie dobra – mruknął Grimes.

– Ja też tak sądzę – zgodził się Hopper. – Przecież nasze zespoły w Nigrze, Czadzie i w Sudanie też nic nie znalazły.

– To niczego nie dowodzi – zaprotestowała Eva. – Najwyżej tego, że źródło choroby jest właśnie w Mali, a gdzie indziej nie ma nawet słabych symptomów.

– Tu też ich nie znaleźliśmy – zauważył Grimes. – Pewnie, mogli spalić ciała ofiar, ale gdyby tu było jakieś skażenie, to ilości śladowe zawsze musiałyby pozostać. Osobiście uważam, że byliśmy na fałszywym tropie.

Eva spojrzała na Grimesa wielkimi błękitnymi oczyma, w których odbijały się płomyki z kuchenki kampingowej.

– Jeśli palą albo ukrywają ofiary, to mogą także fałszować raporty – powiedziała.

– Eva może mieć rację – przytaknął Hopper. – Prawdę mówiąc, od początku nie bardzo wierzę Kazimowi i jego ludziom. A jeśli rzeczywiście fałszowali raporty, żeby zniechęcić nas do tych badań? I jeśli wysłali nas w rejon oddalony od terenu, na którym rzeczywiście występuje choroba?

– Można się nad tym zastanowić – powiedział Grimes. – Chociaż właściwie sami wybraliśmy tereny najwilgotniejsze i najgęściej zaludnione, bo sądziliśmy, że tu znajdziemy najwięcej przypadków zachorowań.

– Zdaliśmy się na własne przypuszczenia, ponieważ nikt nie chciał nam nic powiedzieć – rzekł Hopper, olśniony nagłym wspomnieniem. – Czy pamiętacie twarze tych ludzi w Timbuktu, których o cokolwiek pytaliśmy? Może ktoś zmusił ich do milczenia?

– Tak, zwłaszcza Tuaregowie z pustyni wyglądali na mocno wystraszonych.

– Co teraz zrobimy? – spytała Eva.

– Wracamy do Timbuktu – odparł stanowczo Hopper. – Teraz widzę, że popełniłem błąd. Trzeba było zacząć od pustyni. Właśnie dlatego, że tamci ludzie mieli taki strach w oczach.

– Nie rób sobie wyrzutów; w końcu jesteś specjalistą od skażeń, a nie psychologiem czy detektywem – pocieszył go Grimes.

– To prawda, ale nie lubię, jak ktoś robi ze mnie durnia.

– Z nas wszystkich – poprawiła Eva. – Przecież nikt z nas nie zwrócił uwagi na podejrzanie opiekuńczą postawę kapitana Batutty.

Grimes otworzył szeroko oczy.

– Znowu masz rację, dziewczyno. Teraz, kiedy to powiedziałaś, widzę że zachowywał się wręcz służalczo.

– Tak – potwierdził Hopper. – Pamiętacie, jak pochlebnie wyrażał się o naszych planach? Z pewnością dobrze wiedział, że wybieramy się w miejsce odległe o setki kilometrów od terenów dotniętych zarazą.

Grimes dopił resztkę wody.

– Ciekawe, co by zrobił, gdybyśmy teraz zechcieli pojechać na pustynię?

Назад Дальше