Sahara - Cussler Clive 10 стр.


W laboratorium we wnętrzu kadłuba pracował Rudi Gunn. Pomieszczenie było niewielkie, ale doskonale wyposażone. Oprzyrządowanie będące dziełem specjalistów, naukowców z różnych dziedzin, pozwalało nie tylko wszechstronnie badać pobrane próbki wody, ale także dokonać komputerowej analizy wszystkich dostępnych danych. Wyniki drogą satelitarną można było przekazać do centrali NUMA w Waszyngtonie.Gunn, naukowiec do szpiku kości, nie zastanawiał się nad czyhającymi na zewnątrz niebezpieczeństwami. Pogrążony całkowicie w swoich badaniach, był przekonany, że Pitt i Giordino nie pozwolą, by w jakikolwiek sposób przeszkadzano mu w pracy.Domeną Giordina były silniki i broń. Separując się od hałasu silników, trzymał wciąż na uszach słuchawki walkmana; z upodobaniem słuchał starych standardów jazzowych w wykonaniu Harry'ego Connicka Juniora. Silniki nie wymagały żadnej pracy, zajął się więc rozpakowywaniem broni. Otwierane przez niego kolejno skrzynki zawierały ręczne wyrzutnie minirakiet oraz pociski do nich. "Rapiery" były zupełnie nową bronią. Miały uniwersalne możliwości: skuteczne przy ataku na poddźwiękowe samoloty, grubo opancerzone czołgi, betonowe bunkry i pancerniki oceaniczne. Minirakietami można było strzelać z ramienia, można też było instalować wyrzutnie na pojazdach, helikopterach i łodziach bojowych, w systemie centralnego odpalania. Skompletowane wyrzutnie umieścił w świetliku nad maszynownią. W rzeczywistości świetlik był opancerzoną wieżyczką strzelniczą, dla niepoznaki przykrytą lustrzanymi szybami. Wystawała około metra ponad rufowy pokład i mogła się obracać w przedziale 220 stopni. Następnie Giordino zajął się przygotowaniem lżejszej broni ręcznej: był tu cały arsenał karabinów i pistoletów maszynowych z duża ilością amunicji. W końcu otworzył skrzynkę granatów zapalającoburzących; wyjął cztery, odbezpieczył i umieścił ostrożnie w lufach specjalnej, przypominającej gruby moździerz wyrzutni.

Wszyscy trzej byli absolutnymi specjalistami w swoich dziedzinach. Admirał Sandecker umiał dobierać sobie ludzi, a w tym przypadku wybrał najlepszych. Tylko najlepsi mieli szansę wykonać tę arcytrudną misję – i przeżyć. Sandecker ufał im bezgranicznie.Statek pokonywał kolejne kilometry. Na zachodnim brzegu rzeki z wilgotnych oparów mgły wyłoniły się góry Kamerunu i wzgórza Yoruba. W nadbrzeżnych tropikalnych lasach przeważały drzewa mangrowe i akacjowe. Za burtami mknącej szybko Calliope przesuwały się liczne wioski i miasteczka.

Spotykali wciąż małe czółna z wydrążonych pni drzewnych, a także stare parowe promy, niebezpiecznie przeładowane ludźmi i zwierzętami. Były też małe statki towarowe, z reguły odrapane i zardzewiałe. Czarny dym z ich kominów niósł się z północnym wiatrem daleko po wodzie. Ten pozorny spokój nie mógł jednak trwać wiecznie. Każdy następny kilometr brzegu mógł kryć w sobie śmiertelne niebezpieczeństwa.Około południa przepłynęli pod wielkim, niemal półtorakilometrowym mostem, łączącym port handlowy Onitsha z rolniczym regionem Asaba. Nad ruchliwymi ulicami Onitshy dominowały wieże katolickich katedr.

Pitt musiał skupić się na prowadzeniu jachtu wśród małych jednostek kursujących po rzece. Ich pasażerowie złościli się i wygrażali pięściami, gdy wzbudzona szybkim ruchem Calliope fala kołysała ich niebezpiecznie. Nie zmniejszał jednak szybkości; posyłał jedynie przestraszonym załogom przepraszający uśmiech. Mimo iż spędził za kołem sterowym prawie sześć godzin, nie odczuwał zmęczenia. Fotel na stanowisku sternika był tak wygodny, a ster tak lekki, że czuł się jak za kierownicą luksusowego samochodu.

Pojawił się Giordino z butelką piwa i kanapkami z tuńczykiem.

– Pewnie jesteś głodny – powiedział. – Przecież nic nie jadłeś, odkąd zeszliśmy z Soundera.

– Dziękuję, rzeczywiście jestem głodny. Ale silniki tak hałasują, że nie słyszałem burczenia we własnym brzuchu – rzekł Pitt, przekazując ster koledze. – Pewnie już obejrzałeś broń. Jak myślisz, będziemy w stanie odeprzeć piratów?

– Na pewno. A co, widziałeś coś podejrzanego?

Pitt pokręcił przecząco głową.

– Tylko śmigłowce i łodzie patrolowe; na razie uśmiechają się do nas przyjaźnie. Zupełna sielanka.

– Widocznie władze Nigerii nabrały się na pomysł admirała.

– Miejmy nadzieję, że inni, tam w górze rzeki, też się nabiorą. Giordino wskazał ręką trójkolorową banderę nad rufą.

– Mimo wszystko czułbym się lepiej mając tam flagę amerykańską, w szufladzie dokumenty potwierdzone przez Departament Stanu i międzynarodowe organizacje humanitarne, a w odwodzie, na wszelki wypadek, kompanię marines.

– Może jeszcze pancernik Iowa?

– Piwo dostatecznie zimne? – zmienił bezpiecznie temat Giordino. – Bo wstawiłem je do lodówki zaledwie godzinę temu.

– Zimne – stwierdził Pitt między dwoma kęsami sandwicza. – Co u Rudiego?

Giordino wzruszył ramionami.

– Zakopał się w swoich badaniach. Chciałem z nim pogadać, ale mnie wyrzucił.

– Zajrzę tam. Może będę miał więcej szczęścia.

Z butelką w ręku zszedł pod pokład, do laboratorium. Mały człowieczek w okularach wiszących na końcu nosa studiował właśnie wydruk z komputera. Wbrew temu, co sugerował Giordino, był najwyraźniej w dobrym humorze.

– Masz coś? – spytał Pitt.

– W tej cholernej rzece można znaleźć wszystkie znane dotąd typy zanieczyszczeń i jeszcze parę innych. Jest o wiele bardziej skażona niż Hudson, James River i Cayuhoga w najgorszych czasach.

– Ależ masz tu aparaturę! – Pitt rozglądał się z podziwem po kabinie laboratorium. – Do czego to wszystko służy?

– O, masz piwo! – zauważył Gunn.

– Chcesz?

– Jasne!

– Nie ma sprawy, Giordino zamroził całą skrzynkę. Poczekaj minutkę. – Pitt wybiegł z kabiny i po chwili pojawił się z drugą butelką zimnego piwa.

Gunn wypił kilka dużych łyków.

– W porządku – powiedział. – Teraz mogę już odpowiadać na twoje pytania. Po pierwsze, mamy tu automatyczne mikroinkubatory; zebrałem sporo czerwonego zakwitu z okolic wybrzeża i teraz próbuję hodować go w kolejnych próbkach wody z Nigru. Te wiciowce rzeczywiście mnożą się w niej jak diabli. Komputer stale mi to wszystko liczy i już teraz, po paru godzinach, widzę że posuwamy się w kierunku źródła skażenia.

– Myślisz, że znajduje się w Nigerii?

– Chyba nie. Wzrost działania stymulacyjnego nie jest na razie szybki. A to oznacza, że źródło jest jeszcze daleko, może nawet w górnym biegu rzeki.

Gunn podszedł do dwu przypominających kuchenki mikrofalowe skrzynek.

– Te aparaty mają zidentyfikować substancję, której szukamy. To chromatograf i spektrometr. Mówiąc najprościej: napełniani probówkę wodą z rzeki i umieszczam ją w środku, a maszyna to analizuje i przekazuje wyniki do komputera. W ten sposób można rozpoznać substancje biologiczne i syntetyczne, rozpuszczalniki, pestycydy, PCV, dioksyny i mnóstwo innych związków chemicznych. Mam nadzieję że zidentyfikujemy również ten stymulator wiciowców.

– A jeśli to jakiś metal?

– Właśnie po to mamy zintegrowany spektrometr plazmy i masy. Wykrywa najdrobniejsze nawet ślady metali w wodzie. Działa na innej zasadzie niż chromatograf, ale obsługa wygląda dokładnie tak samo. Co dwa kilometry wkładam kolejną probówkę i oglądam wyniki na ekranie komputera.

– Co już wiesz?

Gunn zdjął z nosa okulary i zaczął je przecierać.

– Że woda Nigru zawiera co najmniej połowę wszystkich znanych metali, od miedzi począwszy, aż po srebro, złoto, rtęć, a nawet uran. Wszystkie w stężeniu znacznie przekraczającym zwykłe tło.

– Nie będzie ci łatwo szukać w takiej masie.

– Na pewno nie, ale nie jestem sam w tych poszukiwaniach. Wszystkie dane są transmitowane drogą satelitarną do NUMA, a tam nasi ludzie jeszcze raz wszystko analizują. I nawet gdybym ja coś przeoczył – oni to znajdą.

Pitt nie mógł sobie wyobrazić, jak Gunn mógłby cokolwiek przeoczyć. Jego przyjaciel był kimś więcej niż tylko zdolnym, kompetentnym naukowcem. Był to umysł tak ostry, krytyczny i konstruktywny, jak to tylko możliwe. Gunn był też niezwykle uparty w realizacji swoich zamierzeń. Wydawało się, że w ogóle nie zna słowa "rezygnuję".

– Masz już choćby najmniejsze wyobrażenie, jaka toksyna jest przyczyną naszych problemów?

Gunn dopił piwo i wyrzucił pustą butelkę do tekturowego pudła, pełnego niepotrzebnych już wydruków komputerowych.

– Toksyna to pojęcie względne. Chemicy nie mówią o toksynach, tylko o poziomie toksyczności.

– Do czego zmierzasz?

– Rozpoznałem już wiele zanieczyszczeń i wiele składników naturalnych, zarówno organicznych jak metalicznych. Stwierdziłem na przykład niezwykle wysoki poziom pestycydów, których w Ameryce już się nie używa, ale które wciąż są szeroko stosowane w trzecim świecie. Nadal jednak nie mam pojęcia, czym się karmią te czerwone mutanty. I nawet nie bardzo wiem, jak szukać. Cała nadzieja w tym, że same wskażą mi drogę.

– Szkoda, miałem nadzieję, że już coś wiesz; im dalej się zapuszczamy, tym większe możemy mieć kłopoty, zwłaszcza jeśli zainteresują się nami tutejsze władze wojskowe.

– Pogódź się i z taką możliwością, że w ogóle nic nie znajdziemy – rzekł Gunn, zirytowany. – Chyba nie masz pojęcia, ile jest w świecie różnych związków chemicznych. Ludzkość wyprodukowała ich już ponad siedem milionów, a sami tylko naukowcy amerykańscy dodają do tego co tydzień sześć tysięcy nowych!

– Ale nie wszystkie są toksyczne.

– Właśnie próbuję ci wytłumaczyć, że prawie każda substancja chemiczna ma jakiś poziom toksyczności, czy też w pewnych warunkach okazuje się trująca. Nawet zwykła czysta woda może być dla człowieka szkodliwa, bo duża jej ilość wypłukuje z organizmu elektrolity.

– Więc nic jeszcze nie możesz powiedzieć?

– Chyba tylko jedno: tym stymulatorem nie są bakterie.

– Jak do tego doszedłeś?

– Sterylizując próbki wody. Wyeliminowanie bakterii ani trochę nie osłabiło płodności tego draństwa.

– Myślę, że znajdziesz ten stymulator, Rudi – Pitt poklepał Gunna po ramieniu.

– Jasne, że znajdę – zaperzył się Gunn. – Nawet jeśli to jest jakaś jeszcze nieznana substancja, i tak ją znajdę.

Sielanka skończyła się w południe następnego dnia, w godzinę po opuszczeniu Nigerii. Płynęli teraz odcinkiem rzeki, który stanowi naturalną granicę między Beninern i Nigrem. Pitt obserwował spokojnie przesuwające się z obu stron zielone ściany dżungli. Przed nimi łagodny łuk rzeki rysował się jak zakrzywiony palec kostuchy.Przy sterze siedział Giordino. W jego oczach widać było pierwsze oznaki zmęczenia. Pitt stał obok niego, śledząc wzrokiem szybującego przed nimi nad lustrem wody samotnego kormorana. Nagle, przed kolejnym zakrętem rzeki, ptak mocniej zatrzepotał skrzydłami i umknął między rosnące na brzegu drzewa. Pitt chwycił lornetkę i popatrzył w tamtą stronę.

Niemal natychmiast dostrzegł wysuwający się zza zielonej ściany dżungli szary dziób ścigacza.

– Zdaje się, że tubylcy chcą nam złożyć oficjalną wizytę.

– Widzę go… – Giordino wstał z krzesełka i przysłonił oczy od słońca. – Przepraszam – widzę je. Tam są dwa. I płyną prosto na nas. Chyba szukają guza.

– Jaką mają banderę?

– Beninu – odparł Pitt. – A ścigacze są chyba produkcji sowieckiej.

Odłożył lornetkę i otworzył broszurę z sylwetkami samolotów i okrętów krajów zachodniej Afryki.

– Ścigacz rzeczny – przeczytał – uzbrojony w dwa podwójne działka trzydziestomilimetrowe, strzelające z szybkością około pięciuset pocisków na minutę.

– Marnie – rzekł Giordino, studiując mapę. – Jeszcze czterdzieści kilometrów wzdłuż granicy Beninu. Gdyby tak dodać gazu, przy odrobinie szczęścia można by ich zgubić.

– Na szczęście lepiej nie licz. A jeśli dodasz gazu, to ci chłopcy nie pomachają nam chusteczką na pożegnanie. Przyjrzyj się ich działkom – mierzą dokładnie w naszą stronę.

– Masz rację, zwłaszcza że intryga się komplikuje. – Giordino wskazał ręką za rufę. – Wezwali sępa.

Nisko, zaledwie dziesięć metrów nad powierzchnią wody, leciał w ich stronę helikopter.

Pitt pochylił się nad lukiem prowadzącym do laboratorium i ostrzegł Gunna o zbliżającym się niebezpeczeństwie. Po chwili chemik wysunął głowę z luku.

– Trochę się tego spodziewałem – rzekł.

– Czekali tu na nas, dranie! – powiedział Pitt. – Może chcą tylko ukraść jacht, ale jak zobaczą, że jesteśmy tacy Francuzi, jak chórek Bruce'a Springsteena, to na pewno oskarżą nas o szpiegostwo i rozstrzelają. Wcale nie mam na to ochoty. Sandecker też nie będzie zachwycony, jak nie dostanie wyników badań. Czyli nie ma mowy o żadnych rozmowach, żadnych negocjacjach, żadnych wizytach na pokładzie. Idziemy na całość: albo my, albo oni.

– Nie dam rady załatwić od razu helikoptera i obu ścigaczy. Może uda mi się trafić dwie sztuki, ale tymczasem trzecia przerobi nas na marmoladę.

– Zrobimy to inaczej… – zaczął spokojnie Pitt, przyglądając się ścigaczom.

Gunn i Giordino wysłuchali uważnie jego planu.

– Macie jakieś wątpliwości? – spytał na koniec.

– W tych stronach raczej dobrze znają francuski. Jak sobie poradzisz?

Pitt machnął ręka.

– Będę improwizował.

– W porządku – rzekł Giordino.

Gunn skinął tylko głową. Mają klasę, pomyślał Pitt, nie pierwszy już zresztą raz.

Gunn i Giordino nie byli zawodowo wyszkolonymi komandosami, ale można było liczyć na ich odwagę, zdolność improwizacji i wytrwałość w najtrudniejszej nawet walce. Pitt nie czułby się pewniej, gdyby dowodził niszczycielem rakietowym z dwustuosobową załogą.

– Dobrze – rzekł z szerokim uśmiechem. – Teraz włóżcie hełmofony i włączcie radio.

Admirał Pierre Matabu stał na mostku pierwszego ścigacza i z podziwem i zazdrością obserwował przez lornetkę mknący po rzece sportowy jacht. Trzydziestoparoletni admirał był niski, tęgawy, a bogato zdobiony biały mundur własnego pomysłu podkreślał groteskowość jego postaci. Jako dowódca marynarki Beninu – pozycję tę zagwarantował mu brat, prezydent Tougouri – miał pod sobą czterystu ludzi, dwa ścigacze rzeczne i trzy pełnomorskie łodzie patrolowe. Miał też duże doświadczenie marynarskie: był przez trzy lata majtkiem na promie.

Obok niego, pół kroku z tyłu stał komandor Behanzin Ketou, dowódca ścigacza.

– To dobrze, admirale, że przyleciał pan ze stolicy i objął dowództwo operacji osobiście.

– Tak, mój brat na pewno się ucieszy, kiedy podaruje mu taki piękny jacht.

– Ci Francuzi przypłynęli tu dokładnie w wyliczonym przez pana terminie. Ma pan godny podziwu dar przewidywania.

– Może raczej telepatii; po prostu poddali się mojej sugestii – zażartował Matabu.

– To chyba ważni ludzie, jeśli stać ich na taki luksusowy jacht.

– To agenci wrogiego mocarstwa.

Ketou nie wyglądał na przekonanego.

– Jak na szpiegów, zachowują się zbyt swobodnie.

Matabu odsunął lornetkę od oczu.

– Kwestionuje pan moje informacje, komandorze? – spytał tonem przestrogi. – Niech mi pan wierzy, ci biali uczestniczą w wielkim spisku przeciwko naszemu państwu.

– Rozumiem, że aresztuje ich pan i zabierze do stolicy?

– Nie. To pan znajdzie dowody ich winy i przeprowadzi egzekucję.

– Nie rozumiem, sir?

– Zapomniałem dodać, że będzie pan miał zaszczyt osobiście dowodzić zespołem szturmowym, który opanuje jacht – oświadczył oficjalnie Matabu.

– Jestem przeciwny egzekucji – zaprotestował Ketou. – Francja zażąda śledztwa, kiedy dowie się, że zabito kilku jej wpływowych obywateli. Pański brat nie byłby z tego zadowolony…

– Wrzuci pan ciała do rzeki. I proszę nigdy więcej nie kwestionować moich rozkazów – przerwał chłodno Matabu.

– Tak jest, panie admirale – poddał się Ketou.

Matabu znów spojrzał przez lornetkę. Sportowy jacht był już tylko o dwieście metrów od nich. Wyraźnie zwolnił.

– Proszę przygotować ludzi do zajęcia jachtu. Osobiście wezwę tych szpiegów do poddania się.

Ketou polecił pierwszemu oficerowi, by przekazał rozkazy dowódcy płynącego nieco z tyłu drugiego ścigacza. Jeszcze raz popatrzył na zbliżający się wolno jacht.

– Dziwna rzecz – powiedział – Nikogo nie widać na pokładzie, z wyjątkiem sternika.

– Te białe świnie pewnie leżą pijane pod pokładem. Niczego nie podejrzewają.

– Ale jednak dziwne, że wcale się nami nie przejmują. Nie obchodzi ich nawet to, że skierowaliśmy lufy w ich stronę.

– Strzelać tylko w razie próby ucieczki – rozkazał Matabu. – Nie chcę uszkodzić jachtu.

Ketou skierował lornetkę na siedzącego za sterem Pitta.

– Sternik kiwa do nas i uśmiecha się.

– Zaraz przestanie się uśmiechać – Matabou wyszczerzył złowrogo zęby. – Za parę minut będzie martwy.

– Przyjdź pogadać do mego ogródka, rzeki pająk do muchy – mruknął Pitt, zapominając, że ma na głowie słuchawki z mikrofonem.

– Mówiłeś coś? – spytał Giordino ze swojej wieżyczki strzelniczej na rufie.

– Nic ważnego, tak tylko gadam do siebie.

– Nic stąd nie widzę – odezwał się Gunn tkwiący w forpiku, skąd mógł oglądać świat tylko przez dwa małe okienka wentylacyjne. – Mam strzelać na oślep?

– Zaraz ich zobaczysz – odparł Pitt. – Ale nie strzelaj, dopóki nie powiem.

– Gdzie jest teraz ten helikopter? – spytał Giordino, który też nie miał możliwości obserwacji; nie odsłonił jeszcze otworu strzelniczego, by nie demaskować się przedwcześnie.

Pitt rozejrzał się.

– Wisi sto metrów za nami, jakieś pięćdziesiąt metrów nad wodą. Przygotowywali się do morderczej walki. Mieli już pewność, że benińskie ścigacze i helikopter nie są tu po to, by sprawdzić jedynie dokumenty i przepuścić ich dalej. Trwali w milczeniu, wiedząc, że będą musieli walczyć, aby przeżyć. Nie czuli lęku, zresztą nie mogli sobie na to pozwolić; nie było już odwrotu. Ale nie byli bez szans. Trzy uzbrojone jednostki przeciw jednej to niewątpliwie wielka przewaga; przewagą Calliope, być może decydującą, była możliwość zaskoczenia przeciwnika.

Pitt umieścił wyrzutnię granatów we wgłębieniu pokładu obok swojego fotela. Byli już bardzo blisko ścigaczy; przełączył silniki na jałowy bieg. Jacht posuwał się jeszcze siłą bezwładu. Pitt przestał zwracać uwagę na helikopter; gdy zacznie się walka, zajmie się nim Giordino. Przyjrzał się uważnie stojącym na mostku prawego ścigacza oficerom.

Ten mały grubasek w śmiesznym białym mundurze, pomyślał, to pewnie dowódca.Nie zastanawia} się nad rangą drugiego. Jego uwagę przykuło wpatrzone w niego dwoma czarnymi otworami luf działko na dziobie. Pocieszające było jedynie to, że Benińczycy już na wstępie popełnili błąd taktyczny, ustawiając oba ścigacze w dryfie wzdłuż biegu rzeki, zamiast ustawić je w poprzek. Gdyby tak postąpili, zablokowaliby cały główny nurt, a co ważniejsze, mogliby strzelać ze wszystkich działek, także rufowych. O ile mógł stwierdzić ze swojej pozycji, przy ich rufowych działkach nie było nawet obsługi.

Tymczasem Calliope znalazła się już między ścigaczami. Teraz, z odległości kilku metrów, Pitt mógł dokładnie przyjrzeć się ich załogom. Odnotował następny punkt dla siebie. Ludzie na ścigaczach byli uzbrojeni w pistolety, nie mieli jednak broni maszynowej. Można było wystrzelać ich jak kaczki.

Pitt uśmiechnął się niewinnie w stronę człowieka w operetkowym mundurze.

– Bonjour! – zawołał.

Matabu przechylił się przez reling i zażądał po francusku, by natychmiast zatrzymali jacht i wpuścili na pokład inspekcję. Pitt nie zrozumiał ani słowa, ale odpowiedział:

– Pouvez-vous me recommander un bon restaurant?

– Co on powiedział?- spytał Giordino.

– O Boże – jęknął Gunn. – On go pyta o jakąś dobrą restaurację.

Pitt nie włączył wstecznego biegu, by zatrzymać jacht. Calliope wciąż jeszcze, choć bardzo wolno, przesuwała się między dryfującymi ścigaczami. Matabu ponownie rozkazał Pittowi, by natychmiast stanął i wpuścił jego ludzi na pokład.

Ale Pitt grał dalej swoją grę.

– J'aimerais une bouteille de Martin Ray Chardonnay.

– Zamówił butelkę kalifornijskiego wina – powiedział do mikrofonu Gunn, nie czekając na pytanie Giordina. – O rany, mógłby przynajmniej zamówić francuskie.

– Nie martw się, na pewno zaraz zażąda musztardy z Dijon – mruknął Giordino.

Назад Дальше