Sahara - Cussler Clive 14 стр.


– Sądząc po odorze, można tu pewnie znaleźć ciała, z których zostało coś więcej niż suche szkielety – rzekł Hopper. – Może nawet znalazłby się ktoś jeszcze żywy. Zaczekajcie tu oboje, pójdę to sprawdzić.

– Nie bardzo mi się to podoba – zaprotestował Grimes. – Osobiście byłbym za tym, żeby natychmiast wrócić do samolotu, zanim i my staniemy się pozycją w tutejszym menu.

– Chcesz uciec? – prychnął Hopper. – Teraz? Kiedy znaleźliśmy wreszcie przypadek patologicznych zachowań, i to w ekstremalnej formie? Przecież właśnie tego szukamy! Jeśli o mnie chodzi, nie ruszę się stąd, dopóki nie zbadam sprawy do końca.

– Pójdę z tobą – oświadczyła Eva.

Grimes, wychowany w starej dobrej szkole, która nie pozwala, by mężczyzna okazał się mniej odważny niż kobieta – wzruszył tylko ramionami.

– Dobrze, idę z wami – powiedział. Hopper klepnął go w plecy.

– W porządku, Grimes. Będę zaszczycony, jeśli znajdziemy się obaj w tym samym garnku.

W pierwszym domu, do którego weszli, znaleźli dwa ciała. Mężczyzna i kobieta. Musieli być martwi co najmniej od tygodnia. Upał sprawił, że ciała całkowicie wyschły. Została tylko skóra, ciasno opinająca szkielet. Po dokładniejszych oględzinach Hopper doszedł do wniosku, że ich śmierć nie była szybka; trucizna – bo niewątpliwie było to zatrucie – musiała działać długo, powodując straszliwe męczarnie. Bez analizy patologicznej nie potrafił jednak powiedzieć nic więcej. Spojrzał wyczekująco na Grimesa. Ten jednak pokręcił sceptycznie głową.

– Ci ludzie zbyt długo już są martwi. Miałbym większe szansę coś znaleźć, gdybym miał jakieś świeższe zwłoki.

Dla Evy zabrzmiało to strasznie chłodno i technicznie. Odwróciła głowę i przeżyła kolejny szok. W mrocznym kącie izby dostrzegła stos małych kości i czaszek. Czyżby ta para ludzi przetrwała dłużej od innych, żywiąc się ciałami własnych dzieci? Myśl była tak straszna, że Eva wypchnęła ją natychmiast ze świadomości i zataiła swoje odkrycie.Przeszła do domu po przeciwnej stronie ulicy. Był zamożniejszy od innych; świadczyły o tym rzeźbione drzwi i czyste, posprzątane podwórko w kształcie litery "L".

Odór był tam wyjątkowo silny. Zwilżyła chusteczkę wodą z plastikowej manierki, którą nosiła przy pasku, i zasłoniła twarz i usta. Ostrożnie przemierzała kolejne pokoje. Były wysokie i jasne. Duże okna wychodziły na podwórko.Niewątpliwie był to jeden z największych domów we wsi. Być może należał do jakiegoś kupca. Panował tu względny porządek. Krzesła i stoły nie były, jak w innych domach, poprzewracane i połamane: stały na swoich miejscach. Weszła do dużego, kwadratowego pomieszczenia i skamieniała. Z kuchennego piecyka wystawały na wpół upieczone kończyny ludzkie.Przemogła odruch wymiotny i szybko przeszła do sąsiedniej izby, która okazała się sypialnią. Widok, który tu znalazła, przeraził ją jednak jeszcze bardziej. Leżący w łóżku mężczyzna sprawiał wrażenie żywego. Ręce ułożone były równo wzdłuż ciała; spoczywająca na poduszce głowa, nieznacznie przekrzywiona na bok, wpatrywała się w Evę szeroko otwartymi oczyma. Twarz przypominała diabła ze średniowiecznych obrazów. Białka jego oczu były różowe, tęczówki natomiast intensywnie czerwone. Cofnęła się w panice, chcąc uciec przed zagrożeniem, dostrzegła jednak, że pierś leżącego nie porusza się, nieruchome są też szeroko rozwarte powieki.Zdobyła się na odwagę, podeszła do łóżka i położyła palce na tętnicy szyjnej leżącego. Nie było pulsu. Próbowała podnieść jego rękę, ale rigor mortis usztywnił już mięśnie. Nagle usłyszała za sobą jakieś kroki. Odwróciła się szybko i zobaczyła nadchodzących kolegów.

Stanęli obok niej i w milczeniu przypatrywali się zwłokom. Nieoczekiwanie Hopper roześmiał się głośno.

– Ty to masz szczęście – rzekł do Grimesa. – Ledwie zażyczyłeś sobie świeżych zwłok do autopsji, od razu się znalazły!

Odwiózłszy do wioski resztę ekipy ONZ i sprzęt badawczy, kapitan Batutta wrócił na pustynię i zaparkował mercedesa w cieniu skrzydła samolotu. Pod drugim skrzydłem siedzieli piloci; wygnała ich tam piekielna temperatura wnętrza.Batutta uśmiechnął się do pierwszego pilota, w typowym uniformie kapitana lotnictwa cywilnego, z paskami na rękawie koszuli.

– Świetny aktor z pana, poruczniku Djemaa. Doktor Hopper dał się kompletnie nabrać; jest przekonany, że to linia lotnicza przysłała tu pana na zastępstwo.

– To dzięki mojej matce. Pochodzi z RPA, nauczyła mnie angielskiego.

– Chciałbym teraz porozmawiać z pułkownikiem Mansą.

– Tak jest, panie kapitanie. – Djemaa wstał. – Ustawię panu nadajnik.

W samolocie było gorąco jak w piecu. Mimo iż Djemaa otworzył w kabinie pilotów boczne okienka, Batutta miał wrażenie, że za chwilę się upiecze. Porucznik połączył się ze sztabem pułkownika Mansy, po czym przekazał mikrofon Batutcie i z ulgą opuścił rozpalone wnętrze samolotu.

– Tu Sokół jeden. Odbiór.

– Jestem, kapitanie – rozległ się w słuchawkach znajomy głos Mansy. – Możemy rozmawiać bez kodu. Nie sądzę, żeby ktokolwiek nas podsłuchiwał. Co tam u pana?

– Wszyscy mieszkańcy Asselar są martwi. Ludzie Hoppera swobodnie prowadzą badania w wiosce. Powtarzam; wszyscy tubylcy są martwi.

– Czyżby ci cholerni kanibale pożarli się nawzajem?

– Na to wygląda. Doktor Hopper jest przekonany, że czymś się zatruli.

– Znalazł jakieś dowody?

– Jeszcze nie. Ale badają wodę ze studni i – robią sekcję zwłok. Mogą coś znaleźć.

– To już nie ma znaczenia. Niech pan dalej gra tę samą grę. Jak skończą te swoje badania, niech pan ich zawiezie prosto do Tebezzy. Generał Kazim przygotował tam już dla nich komitet powitalny.

Batutta miał pełną jasność, co generał przygotował dla Hoppera. Ale nie przerażało go to. Serdecznie nie znosił wielkiego Kanadyjczyka, zresztą nie cierpiał ich wszystkich.

– Dopilnuję, aby dotarli tam w dobrej formie.

– Jeśli dobrze wykona pan tę misję, kapitanie, gwarantuję awans.

– Dziękuję, panie pułkowniku. Koniec meldunku.

Zainstalowali się w domu, w którym Eva znalazła świeże zwłoki, ponieważ był największy i najczystszy w całej wsi. Podczas gdy Grimes robił sekcję zwłok, Eva przeprowadzała testy krwi, a Hopper badał wodę ze studni. Pozostali członkowie zespołu zajęli się analizą tkanek ze szczątków ludzkich, rozrzuconych po całej osadzie. Szukając dalszych materiałów do analizy, dokonali niezwykłego odkrycia: w dużej szopie przy rynku znaleźli pięć zdewastowanych landroverów, oznaczonych dużym napisem "Backworld Explorations". Nie zastanawiali się zbytnio, skąd się tu wzięły, podeszli do sprawy praktycznie. Doprowadzili je do stanu używalności, a ponieważ w zbiornikach nie brakowało paliwa, zaczęli kursować nimi między wsią a samolotem. Kapitan Batutta poczuł się bezrobotny i bezużyteczny.Odór w oazie był tak silny, że nie mogli spać. Pracowali więc całą noc i cały następny dzień. Dopiero wieczorem zrobili sobie przerwę i urządzili obozowisko w pobliżu samolotu. Po kolacji i krótkiej drzemce zasiedli wokół olejowego piecyka; przydawał się tu jeszcze bardziej niż przedtem, na nadnigrzańskich mokradłach. Temperatura na pustyni, tak upalnej w dzień, spadała w środku nocy do czterech – pięciu stopni powyżej zera. Batutta grał ciągle rolę uczynnego gospodarza, wciąż parzył i roznosił mocną afrykańską herbatę, starając się jak najwięcej podsłuchać z prowadzonych przez naukowców rozmów, zarówno zawodowych jak prywatnych.

Hopper pociągnął fajkę, pyknął dymem i zwrócił się do Grimesa.

– Zaczniemy od ciebie, Warren. Możesz nam już powiedzieć, co wykryłeś w tych zwłokach?

Grimes sięgnął po swoje notatki i oświetlił je latarką.

– Jeszcze nigdy nie widziałem tylu odchyleń od normy w jednym organizmie. Zacznijmy od tego, co wszyscy widzieli: czerwone białka i tęczówki oczu. Również silnie zaczerwieniona, prawie brunatna skóra. Dalej: bardzo powiększona śledziona, skrzepy w naczyniach krwionośnych serca, mózgu i kończyn. Uszkodzone nerki, wątroba i trzustka. Niezwykle wysoki poziom hemoglobiny. Degeneracja tkanki tłuszczowej. Nic dziwnego, że ci ludzie dostawali amoku i zjadali się nawzajem. Połączenie tych wszystkich schorzeń mogło bez trudu wywołać niekontrolowaną psychozę.

– Co w końcu spowodowało śmierć tego człowieka? – spytał Hopper.

– Polycythemia vera, choroba o nieznanych przyczynach, objawiająca się katastrofalnym wzrostem poziomu czerwonych ciałek i hemoglobiny we krwi. W tym przypadku inwazja czerwonych ciałek wywołała nieodwracalne uszkodzenie centralnego systemu nerwowego. Jednocześnie organizm produkował zdecydowanie za mało substancji powodujących krzepnięcie krwi. W rezultacie w całym organizmie doszło do rozległych wylewów, widocznych zwłaszcza w oczach i na skórze. To tak, jakby wstrzyknięto mu ogromną dawkę witaminy B-12, która, jak wiecie, powoduje intensywny rozwój czerwonych ciałek krwi.

– Robiłaś analizę krwi – Hopper zwrócił się do Evy. – Co z tymi czerwonymi ciałkami?

– Przede wszystkim mają dziwny, nietypowy kształt; są prawie doskonale trójkątne, z podobnymi do zarodników roślinnych wypustkami. Nigdy jeszcze czegoś takiego nie widziałam. No i, jak już powiedział doktor Grimes, jest ich niewiarygodnie dużo. Normalnie w jednym centymetrze sześciennym krwi dorosłego człowieka jest nieco ponad pięć milionów. Tutaj jest ich trzykrotnie więcej.

– Aha – dodał Grimes – stwierdziłem też obecność w tych zwłokach dużej ilości arszeniku; to też mogło być przyczyną śmierci.

– Tak – potwierdziła Eva. – We wszystkich próbkach krwi poziom arszeniku był grubo powyżej przeciętnej. To samo z kobaltem.

– Kobalt? – zdziwił się Hopper.

– To akurat nic dziwnego – rzekł Grimes. – Witamina B-12 zawiera prawie cztery i pół procent kobaltu.

– Spytałem o to, bo te składniki są również w wodzie ze studni, którą badałem. I to w takim stężeniu, że szklanka tej wody mogłaby uśmiercić wielbłąda.

– Może wody gruntowe przechodzą tu przez bogate złoża arsenu i kobaltu? – zasugerowała Eva.

– Owszem, o ile pamiętam jeszcze uniwersyteckie wykłady z geologii, te pierwiastki często występują razem.

– To ciągle za mało, żeby wywołać w organizmie takie spustoszenia – zauważył Grimes. – Tutaj oprócz arszeniku i kobaltu musiał działać jakiś katalizator, który zwiększył ich toksyczność i zmodyfikował działanie. Mam na myśli przyrost czerwonych ciałek. I chyba właśnie tego katalizatora szukamy.

– Badając tę wodę – rzekł Hopper – wykryłem jeszcze coś innego: silne skażenie radioaktywne.

– To dziwne – skomentował Grimes.

– Dlaczego?

– Bo radioaktywność, nawet nie przekraczająca bezpiecznych norm, raczej obniża niż zwiększa zawartość czerwonych ciałek we krwi. Ja w każdym razie nie stwierdziłem niczego, co można uznać za skutek napromieniowania.

– Może substancje radioaktywne znalazły się w tej wodzie dopiero ostatnio, już po śmierci mieszkańców? – podsunęła Eva.

– To możliwe – zgodził się Grimes. – Ale w takim razie nadal nie wiemy, co było tym katalizatorem. Moim zdaniem to jakiś nietypowy, nieznany związek chemiczny; może wyprodukowany przez człowieka syntetyk.

– Syntetyk?… – zastanawiała się głośno Eva. – Skąd by się wziął tutaj, na pustyni?

– Może dolatują tutaj dymy i pyły z zakładów utylizacji odpadów w Fort Foureau? – rzekł Grimes.

Hopper wpatrzy! się z namysłem w żar swojej fajki.

– To dwieście kilometrów stąd. Chyba trochę za daleko, a i wiatry w tych okolicach, o ile wiem, wieją raczej w przeciwną stronę. Przez wody gruntowe też nic się nie może przedostać, bo oni tam wszystkie niebezpieczne materiały spalają. Zresztą ten zakład w ogóle nie zajmuje się odpadami radioaktywnymi.

– Chyba nie wymyślimy nic więcej – powiedziała Eva. – Co robimy dalej?

– Pakujemy się, lecimy do Kairu, a potem prosto do Paryża; dopiero tam będziemy mogli dobrze zanalizować nasze próbki. Główny eksponat proponowałbym wziąć w całości. Dobrze go zapakujemy, żeby nas nie zasmrodził na śmierć, a w Kairze wpakujemy go do lodu.

Spojrzał na Batuttę. Siedział w pobliżu, nic nie mówiąc, z obojętnym wyrazem twarzy, jakby ta rozmowa nie bardzo go interesowała. Ale ukryty pod jego koszulą magnetofon nagrywał każde słowo.

– Kapitanie Batutta!

– Tak, doktorze?

– Mamy zamiar jutro rano odlecieć do Egiptu. Czy to panu odpowiada?

– Oczywiście – Batutta uśmiechnął się szeroko. – Lećcie, kiedy chcecie. Ja niestety będę musiał tu zostać i zrobić szczegółowy raport dla moich władz o sytuacji w Asselar.

– Przecież nie możemy tu pana zostawić samego!

– Landrovery mają dużo paliwa. Wezmę jeden i wrócę do Timbuktu.

– To czterysta kilometrów stąd. Nie zabłądzi pan?

– Znam drogę. Urodziłem się i wychowałem na tej pustyni – rzekł Batutta. – Jak wyruszę o świcie, pod wieczór będę w Timbuktu.

– Czy nie będzie pan miał jakichś przykrości w związku z niespodziewaną zmianą naszych planów?

– Dlaczego? Pułkownik Mansa polecił mi postępować zgodnie z waszymi życzeniami. Żałuję tylko, że nie polecę do Kairu.

Kiedy naukowcy odeszli do swoich namiotów, Batutta przeciągnął się leniwie przy ciepłym piecyku. Wyłączył magnetofon, wyjął latarkę i mignął dwukrotnie w kierunku kabiny pilota. Chwilę później porucznik Djemaa wyszedł z samolotu i zbliżył się do Batutty.

– Wzywał mnie pan? – spytał cicho.

– Te cudzoziemskie świnie chcą jutro odjechać.

– Mam zawiadomić Tebezzę o naszej wizycie?

– Tak. Niech pan im przypomni, żeby przygotowali odpowiednie przyjęcie dla Hoppera i jego ludzi.

Pierwszy pilot mrugnął ze zrozumieniem.

– Paskudne miejsce, ta Tebezza. Jak tylko oddam moich pasażerów pod opiekę, natychmiast startuję z powrotem. Nie mam ochoty tam przebywać.

– Formalnie ma pan rozkaz wracać do Bamako – rzekł Batutta. Djemaa ponownie mrugnął porozumiewawczo.

– Oczywiście, panie kapitanie. Dobranoc.

Eva wyszła z namiotu, żeby odetchnąć przed snem świeżym powietrzem i jeszcze raz popatrzeć w rozgwieżdżone niebo nad pustynią. Spojrzała w stronę samolotu. Pilot skończył właśnie rozmowę z Batutta i wchodził po otwartej rampie do wnętrza maszyny.Przypomniała sobie jak dziwnie, wręcz przesadnie usłużny był ostatnio Batutta, jak łatwo godził się na wszystkie ich propozycje. Czy nie wróży to jakichś nowych problemów? Chociaż, co właściwie może zrobić im Batutta, kiedy już wystartują? Nie będzie już czego się bać, wszystkie okropności i zagrożenia zostaną za nimi; po paru godzinach będą znowu w normalnym, przyjaznym kraju.

Z zadowoleniem pomyślała, że opuszcza Mali na zawsze. A jednak gdzieś w głębi duszy czuła niewytłumaczalny niepokój.

17

– Od jak dawna mamy ich na ogonie? – spytał Giordino, otrząsając się z resztek trzygodzinnej drzemki. Utkwił wzrok w ekranie radaru.

– Zauważyłem ich mniej więcej siedemdziesiąt pięć kilometrów temu, już na terytorium Mali – odrzekł Pitt.

– Widziałeś, jakie mają uzbrojenie?

– Nie. Kiedy ich zobaczyłem na ekranie, byli zaledwie sto metrów od nas, ale schowani w jakimś odgałęzieniu rzeki. Potem ruszyli za nami, ale śledzą nas z daleka.

– Może to zwykły patrol rzeczny?

– Zwykły patrol nie stosowałby kamuflażu.

Giordino wciąż wpatrywał się w ekran.

– Wcale nie próbują zmniejszyć dystansu.

– Nie spieszą się, mają dużo czasu.

– Albo nie mogą płynąć szybciej. To pewnie jakaś nędzna stara krypa. Pewnie nie zdają sobie sprawy, że możemy ich rozwalić na kawałki.

– Niestety, to wcale nie jest takie oczywiste. Nie tylko oni zwietrzyli nasz trop.

– Mają towarzystwo?

– Tak, i to liczne. Zdaje się, że władze malijskie przygotowały sporo żelastwa na nasze powitanie. – Pitt spojrzał w bezchmurne niebo. – Na wschód od nas krąży chyba całe stado jastrzębi.

Giordino podniósł wzrok i natychmiast zrozumiał, o czym Pitt mówi.

Słońce odbijało się jaskrawymi błyskami w metalowych kadłubach krążących samolotów.

– Francuskie myśliwce bombardujące mirage, najnowsza wersja, o ile dobrze rozpoznaję. Sześć… nie, chyba siedem maszyn. A tam – Pitt wskazał ręką na zachodni brzeg – widzisz te chmurę kurzu? To kolumna pojazdów wojskowych.

– Ile ich jest?- spytał Giordino, licząc jednocześnie w myślach, ile jeszcze pozostało mu rakiet.

– Zauważyłem cztery.

– Na razie starczy. Pozostaje tylko pytanie, kiedy ten… jak mu tam?…

– Zateb Kazim.

– Wszystko jedno – Giordino obojętnie wzruszył ramionami. – Ważne, kiedy zdecyduje się zaatakować.

– Jeśli chce nam zabrać Calliope dla własnego użytku, a jest choć trochę mądrzejszy od tego operetkowego admirała z Beninu, to będzie cierpliwie czekał. Wie, że prędzej czy później rzeka nam się skończy.

– I paliwo.

– To też.

Pitt milczał i przyglądał się szerokiej rzece, leniwie płynącej przez piaszczystą równinę. W złocistym słońcu, wolno zmierzającym ku linii horyzontu, białe bociany rozcinały skrzydłami gęste od upału powietrze; inne dreptały po mieliznach na długich jak szczudła nogach. Wyskakujące z wody ryby połyskiwały wokół Calliope niczym małe fajerwerki. Minęli dużą żaglową szalupę, płynącą powoli w dół rzeki; żagiel zwisał żałośnie, nie reagując na słabiutkie powiewy wiatru. Na pełnym worków z ryżem pokładzie paru ludzi spało w cieniu prymitywnego baldachimu rozpiętego na czterech słupkach, inni długimi bosakami popychali łódź do przodu, pomagając leniwemu prądowi. Trudno było uwierzyć, że w tym spokojnym, malowniczym pejzażu czai się śmierć i zniszczenie.

Giordino przerwał rozmyślania Pitta.

– Ta kobieta, którą poznałeś w Egipcie, wybierała się chyba właśnie do Mali?

– Tak. Jest biologiem, należy do zespołu badawczego WHO, który miał badać w Mali przyczyny dziwnej epidemii, dziesiątkującej mieszkańców.

– Może spotkasz ją tutaj. Usiedlibyście sobie na pustyni w świetle księżyca, objąłbyś ją czule i opowiadałbyś o swoich przygodach.

– Jeśli tak wyobrażasz sobie to, co robi się w czasie randki, to nic dziwnego, że kiepsko ci idzie w tych sprawach.

– A o czym mógłbyś rozmawiać z dziewczyną – geologiem?

– Biochemikiem – sprostował Pitt.

W myślach Giordina zapaliło się nagle światełko alarmowe; zupełnie zapomniał o żartach.

– Nie przyszło ci do głowy, że ta kobieta i jej uczeni kumple szukają tej samej trucizny, co my?

– Owszem, myślałem o tym… – zaczął Pitt, ale przerwał, bo spod pokładu wyskoczył nagle Rudi Gunn.

– Mam! – wykrzyknął triumfalnie.

– Co masz? – Giordino nie od razu zrozumiał.

Gunn nie odpowiadał, tylko uśmiechał się radośnie, jakby wygrał milion.

– Znalazłeś to? – spytał Pitt z niedowierzaniem.

– To paskudztwo, które pobudza czerwony zakwit? – domyślił się wreszcie Giordino.

– W końcu miałem trochę szczęścia… – skinął głową Gunn.

– Moje gratulacje, Rudi! – przerwał mu Pitt, ściskając mocno jego dłoń.

– Już chciałem się poddać – ciągnął Gunn – ale uratowało mnie moje niechlujstwo. Robiłem strasznie dużo tych pomiarów i nie za każdym razem chciało mi się sprawdzać wydruki komputerowe. Wreszcie, rad nierad, musiałem przejrzeć wszystko jeszcze raz. I wtedy zwróciłem uwagę na kobalt; nawet nie dlatego, że jest go tu dużo, ale dlatego, że występuje ciągle jako składnik jakiegoś organicznego zanieczyszczenia. Po wielu analizach w chromatografie stwierdziłem wreszcie, że jest to jakiś niezwykły związek organometaliczny. Ściślej: związek kobaltu z syntetycznym aminokwasem.

– Dla mnie to zupełna abrakadabra – mruknął Giordino. – Co to jest aminokwas?

– Coś, z czego powstają białka.

– Powiedziałeś: syntetyczny. Skąd coś takiego mogłoby się znaleźć w tej rzece?

– Nie wiem, ale nie sądzę, żeby synteza dokonywała się sama, przez przypadkowe spotkanie składników w wodzie rzeki. Cały ten związek, łącznie ze składnikami chemicznymi i radioaktywnymi, jest albo produkowany rozmyślnie w jakimś laboratorium biogenetycznym, albo powstaje na dużym śmietnisku, gdzie zwożone są różnego rodzaju odpady.

Pitt zatrzymał wzrok na ekranie radaru: płynąca za nimi, wciąż niewidoczna gołym okiem jednostka, pozostawała blisko krawędzi, może nawet była teraz trochę dalej niż przedtem. Spojrzał na niebo na wschodzie. Odrzutowce krążyły tam nadal, powoli, jakby leniwie; zapewne chodziło o oszczędzenie paliwa. Pojazdów wojskowych na zachodnim brzegu nie zobaczył; widok w tamtą stronę zasłaniały wyspy, rozrzucone na bardzo szerokiej w tym miejscu rzece.

Назад Дальше