Sahara - Cussler Clive 18 стр.


– To byłby absurd. Co może interesować Amerykanów w tak biednym i nieatrakcyjnym kraju jak Mali?

– A jednak coś ich tam ciągnie. To raczej ty powinieneś wiedzieć, o co im chodzi.

Yerli namyślał się przez chwilę, ale w końcu nic nie powiedział.

Zastukał mocno w szybę, dzielącą ich od szoferki i wskazał najbliższy zakręt. Szofer zahamował i zatrzymał się przed wielkim biurowcem.

– Tak szybko mnie opuszczasz? – Tym razem w jej głosie można było wyczuć pogardę.

Odwrócił się i spojrzał na nią.

– Naprawdę przepraszam. Wybacz mi.

Miała tego dosyć. Potrząsnęła głową.

– Nie, Ismail. Tym razem ci nie przebaczę. Nigdy się już nie spotkamy. Aha, spodziewam się jutro rano twojego listu z rezygnacją. Jeśli tego nie zrobisz, zostaniesz usunięty z pracy w ONZ dyscyplinarnie.

– Czy nie jesteś zbyt surowa?

– Nie – pani Kamil podjęła już decyzję. – Widzę po prostu, że przestałeś być lojalny i wobec ONZ, i wobec Francji. Mam wrażenie, że interesują cię wyłącznie własne cele.

Przechyliła się nad nim i energicznie otworzyła drzwi.

– Wysiadaj!

Yerii wysiadł bez słowa i przez chwilę jeszcze stał na skrzyżowaniu. Hala Kamil i oczami pełnymi łez zatrzasnęła drzwi. Nawet na niego nie spojrzała.

Yerli nie odczuwał żadnych skrupułów ani żalu. Był profesjonalistą. Miała rację, posłużył się nią. W swoim czasie oboje czuli do siebie pociąg fizyczny. Niestety, tak jak wiele kobiet, które wiążą się z uczuciowo obojętnym mężczyzną, zakochała się w nim. Teraz płaciła za to.Wszedł do baru w Algonquin Hotel, zamówił drinka, po czym podszedł do automatu telefonicznego. Wystukał numer i czekał dłuższą chwilę.

– Mam informację dla pana Massarde'a – rzekł konfidencjonalnie ściszonym głosem.

– Skąd pan dzwoni?

– Z ruin Pergamonu.

– Z Turcji?

– Tak – uciął krótko. Nie wierzył telefonom, ale te dziecinne szyfry denerwowały go.

– Jestem w barze hotelu Algonquin. Kiedy możemy się spotkać?

– O pierwszej w nocy nie będzie za późno?

– Nie, mam dziś późną kolację.

Odwiesił słuchawkę. Zastanawiał się, czy Amerykanie wiedzą coś o Fort Foureau. Co wiedzą o spalarni odpadów i czy węszą już w okolicy? Jeśli tak, to konsekwencje mogą być straszne; upadek rządu we Francji będzie najmniejszą z nich.

22

Za nim była ponura czerń rzeki, przed nim lśniły światła miasta Gao. Gunn miał jeszcze przed sobą dziesięć metrów do przepłynięcia, gdy poczuł nagle pod nogami muł rzeczny. Przez chwilę jeszcze płynął, aż do momentu, w którym mógł nawet ręką dotknąć dna. Minąwszy przybrzeżną mieliznę, wyszedł na brzeg. Przez parę minut nadsłuchiwał, wpatrzony w ciemność rzeki.Plaża wznosiła się pod kątem dziesięciu stopni. Kończyła się niskim murem, za którym biegła droga. Mokry i zmęczony Gunn rozkoszował się dotykiem ciepłego piasku. Leżał na plaży w poczuciu chwilowego bezpieczeństwa i wygody. Czuł jeszcze skurcz prawej nogi i straszne zmęczenie ramion. Wymacał plecak. Kiedy wykonał swój karkołomny skok za burtę, przez chwilę wydawało mu się, że plecak zsunął mu się z pleców. Był jednak ciągle na swoim miejscu, dobrze przytwierdzony do ramion mocnymi paskami.Wstał i pochylony podszedł do murku, po czym przyklęknął obok niego i przez chwilę obserwował drogę. Była pusta. Nieco dalej odchodziła od niej inna droga, prowadząca w głąb miasta. Przechadzało się po niej sporo ludzi.

Kątem oka dostrzegł niezwykłą scenę. Na dachu pobliskiego domu siedział człowiek i ćmił papierosa. Gunn wytężył wzrok. Na dachach sąsiednich domów także majaczyły sylwetki ludzi: wesoło ze sobą rozmawiali. Nie wiadomo czemu pomyślał o kretach wychodzących nocą ze swoich nor.Przez dłuższy czas obserwował tubylców, usiłując zapamiętać ich ruchy i sposób ubierania się. Przechadzali się bez pośpiechu po ulicy jak duchy, w luźnych, powiewnych strojach. Gunn zrzucił plecak i wyjął z niego zwykłe niebieskie prześcieradło. Oddarł jego część i szybko zaimprowizował długą szatę w rodzaju dżellaby, z szerokimi rękawami i kapturem. W konkursie tutejszej mody nie wziąłby zapewne pierwszej nagrody, był jednak zadowolony ze swojego dzieła. Pozwalało poruszać się swobodnie po słabo oświetlonym mieście, nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Zastanawiał się nad zdjęciem okularów, ale szybko odrzucił tę myśl. Był krótkowidzem i z odległości większej niż dwadzieścia metrów nic nie widział. Postanowił więc jedynie spuścić kaptur głęboko na oczy, by zakryć przynajmniej ciemną oprawkę. Zmienił także umocowanie plecaka: z pleców przeniósł go na piersi, gdzie ukryty pod obszerną szatą nadawał mu wygląd grubasa.Ostrożnie przeszedł przez mur i szybko przedostał się na przeciwną stronę drogi, by wmieszać się w tłum spacerujących boczną ulicą mieszkańców Gao. W kilka minut doszedł do głównego skrzyżowania miasta. Po ulicach krążyło kilka starych taksówek, jeden czy dwa autobusy, parę zdezelowanych motorowerów i sporo rowerów.Jak dobrze byłoby po prostu zatrzymać taksówkę i kazać zawieźć się na lotnisko, pomyślał. Nie mógł jednak zwracać na siebie uwagi. Przed opuszczeniem łodzi przestudiował starannie plan miasta. Dowiedział się, że lotnisko znajduje się kilka kilometrów na południe od centrum. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie ukraść roweru, jednak szybko porzucił ten zamiar. Z pewnością kradzież zostałaby zauważona. Dano by znać policji, co prędzej czy później spowodowałoby jakieś poszukiwania; być może zwrócono by uwagę na obcokrajowca, nielegalnie przebywającego w mieście, i tak dalej… Nie, należało tego za wszelką cenę uniknąć.

Wolno wędrował ulicami miasta. Minął plac targowy, odrapany Hotel Atlantyda i przekupniów, mimo późnej pory zachwalających swe towary pod jego arkadami. Dolatywał go mdlący zapach egzotycznych przypraw. Na szczęście wiatr wywiewał szybko wszystkie nieprzyjemne zapachy miejskie w kierunku pustyni. Nigdzie nie było widać drogowskazów, kierował się więc pozycją gwiazdy polarnej.Ludzie ubrani byli dość jaskrawo. Dominował niebieski, zielony i żółty, dobrze widoczne mimo zmroku. Mężczyźni nosili dżellaby lub luźne kaftany; niektórzy ubrani byli w normalne spodnie i tuniki. Rzadko kiedy dostrzegało się klasyczne turbany; głowy były przeważnie owinięte luźnym zawojem z niebieskiego materiału. Wiele kobiet nosiło eleganckie sukienki, inne miały na sobie długie, powiewne stroje. Prawie żadna z nich nie zakrywała twarzy.

Rozmawiali ze sobą dziwnymi, przyciszonymi głosami. Wokół biegały dzieci, każde inaczej ubrane. Atmosfera miasta, ruchliwość i wesołość ludzi nie wskazywały na to, że jest to kraj wyjątkowej nędzy. Ludzie zachowywali się tak, jakby nie zdawali sobie sprawy, że są aż tak biedni.Z opuszczoną głową, kryjąc w kapturze swą białą twarz, Gunn przemierzał miasto wraz z tłumem. Stopniowo ulice pustoszały. Nikt go nie zatrzymywał ani nie zadawał pytań. Na wszelki wypadek miał już przygotowaną odpowiedź: jest turystą, odbywającym wycieczkę wzdłuż rzeki Niger. Zresztą nie zastanawiał się specjalnie nad tym, co ma mówić. Niebezpieczeństwo, że zostanie zatrzymany jako nielegalnie przebywający tu Amerykanin, było prawie żadne.Wreszcie zauważył znak drogowy, na którym narysowany był samolot. Na razie szczęście go nie opuszczało. Drogę na lotnisko odnajdywał łatwiej, niż się tego spodziewał.Minął właśnie najruchliwszą, handlową dzielnicę i znalazł się w slumsach. Od samego początku Gao robiło na nim wrażenie miasta, które o zmroku staje się groźne; miasta krwi i przemocy. Jego wyobraźnia pracowała coraz silniej. Przemierzając prawie puste uliczki odnajdywał w twarzach siedzących przed domami ludzi zaciekawienie i wrogość. Wszedł w opustoszały zaułek głównie po to, żeby wyjąć z plecaka stary 38-kalibrowy rewolwer Smith amp; Wesson. Dostał go jeszcze od swojego ojca. Instynkt mówił mu, ze krążąc po tych miejscach, można nie doczekać świtu.

W pewnej chwili minęła go, wzbijając tumany kurzu, załadowana cegłami ciężarówka. Gunn szybko uświadomił sobie, że zmierza w tym samym co on kierunku. Odrzucił względy ostrożności i postanowił ją dogonić. Przyszło mu to bez wielkiego trudu i już po chwili leżał na kupie cegieł, rozglądając się dokoła.Po organicznych wyziewach miasta z przyjemnością wdychał zapach dieslowskich spalin. Ze swojej pozycji dostrzegł po lewej stronie, kilka kilometrów przed ciężarówką, dwa czerwone światła. Gdy podjechali bliżej, zorientował się, że umieszczone są na dachu jakiegoś budynku; za nim majaczyły w ciemnościach dwa duże hangary. Niewątpliwie było to lotnisko.Kierowca ciężarówki zwolnił, zauważywszy w jezdni jakąś dziurę. Gunn wykorzystał to i zeskoczył na ziemię. Ciężarówka pomknęła dalej, wyrzucając spod kół fontanny piasku. Przez pewien czas widział jeszcze jej czerwone tylne światła. Na poboczu drogi dostrzegł napis, w trzech językach zapowiadający Międzynarodowy Dworzec Lotniczy w Gao.

– Międzynarodowy – odczytał głośno. – Miejmy nadzieję…

Szedł krawędzią drogi, chowając się przed przejeżdżającymi samochodami. Nie miał zresztą powodów do obaw. W budynkach lotniska panowały ciemności, parking był zupełnie pusty. Nadzieje Gunna jednak zachwiały się mocno, gdy ujrzał z bliska budynek. "Międzynarodowy dworzec" przypominał obskurny drewniany magazyn z pordzewiałym blaszanym dachem. Stojąca nieco dalej wieża kontrolna wspierała się na żelaznych, całkowicie przeżartych przez rdzę rusztowaniach; praca tam wymagała nie lada odwagi. Okrążył z daleka budynki i znalazł się na równie mrocznej i pustej betonowej płycie. W dalszej części lotniska stało osiem silnie oświetlonych odrzutowców wojskowych i jeden samolot transportowy.

Nagle znieruchomiał. Przed bocznym wyjściem z gmachu lotniska dostrzegł dwóch uzbrojonych żołnierzy. Jeden siedział na krześle przed budynkiem, drugi stał w drzwiach, paląc papierosa.Miał teraz do czynienia z wojskiem. Spojrzał na zegarek, wspaniały wodoodporny. Chronosport. Dwadzieścia po jedenastej. Poczuł nagłe zmęczenie. Tyle wysiłku po to, żeby znaleźć się na kompletnie martwym lotnisku. A do tego jeszcze ci malijscy żandarmi… Ciekawe, kiedy go tu odkryją. A może sam umrze z głodu i pragnienia…Postanowi! czekać. Nie miał innego wyjścia. Byłoby jednak niedobrze, gdyby zastał go tu dzień. Przeszedł około stu metrów w stronę pustyni, aż znalazł niewielki dół, częściowo wypełniony resztkami jakiejś rozwalonej szopy. Ułożył się we wgłębieniu suchego piasku i przykrył się paroma starymi, zmurszałymi deskami. Oczywiście w dole mogły być skorpiony i inne paskudztwo pustyni, był jednak zbyt znużony, żeby o tym myśleć. Po trzydziestu sekundach już spał.

Ludzie Massarde'a skrępowali ich brutalnie, zakuli w kajdanki i zawlekli do dusznej, wilgotnej komórki pod podłogą najniższego pokładu. Tuż nad sobą mieli maszynownię i generator prądu. Krótki łańcuch kajdanków, którymi przykuci byli do gorącej metalowej rury, zmusił ich do klęczenia. Słyszeli kroki pilnującego ich strażnika rytmicznie stukające w metalową podłogę maszynowni. Piekły ściśnięte w ciasno zapiętych kajdankach nadgarstki.

Gorąco rozpalonej rury parzyło gołe kolana.O ucieczce nie mogło być mowy. Przekazanie ich policji generała Kazima stanowiło tylko kwestię czasu. Czekała ich pewna śmierć z rąk jego oprawców. Pod pokładem było duszno i trudno było oddychać. Ociekali potem z powodu nieznośnego, wilgotnego gorąca, promieniującego z rozpalonej rury. Z każdą chwilą było gorzej. Po dwóch godzinach tego piekła Giordino był już u kresu sił. Wilgotność powietrza wydawała mu się wyższa niż w jakiejkolwiek łaźni parowej, w której zdarzyło mu się przebywać. Wraz z poceniem się wzrastało pragnienie.Spojrzał na Pitta, chcąc zobaczyć, jak jego twardy przyjaciel znosi te tortury. Pitt był zupełnie spokojny. Mokra od potu, zamyślona twarz wyglądała na zadowoloną. Oglądał z zaciekawieniem pęk kluczy technicznych wiszących na ścianie pomieszczenia. Niestety nie mógł ich dosięgnąć. Łańcuch kajdanek zatrzymywał się na podtrzymującej rurę obejmie. Mierzył wzrokiem dystans dzielący jego rękę od obręczy z kluczami.

– Jeszcze jeden pasztet, w który się wpakowaliśmy, Stanley – Giordino zacytował zdanie z komedii Flipa i Flapa.

– Wybacz, Ollie, ale to wszystko dla ludzkości… – odrzekł Pitt z uśmiechem.

– Czy myślisz, ze Rudiemu się udało?

– Jeśli trzymał się bocznych ulic i zachował spokój, z pewnością nie wpakował się w taką kabałę, jak my.

– Co ten francuski krezus będzie miał z tego, że wyciśnie z nas cały pot? – spytał Giordino, ocierając twarz ramieniem.

– Nie mam pojęcia – odrzekł Pitt. – Myślę jednak, że niedługo się dowiemy, dlaczego zamiast oddać nas, policji, trzyma nas w tym gorącym pudle.

– Musi być rzeczywiście z niego zawzięty facet, jeśli tak się wścieka o ten głupi telefon.

– To moja wina – rzekł Pitt z błyskiem wesołości w oku. – Powinienem był zamówić telefon na koszt Sandeckera.

– Daj spokój. Nie mogłeś przewidzieć, ze facet jest aż taki skąpy.

Pitt spojrzał na Giordina z niemym podziwem. Był pełen uznania dla ciężkiego, rubasznego Włocha, którego stać było na dowcipy w tak krytycznym momencie.Podczas długich morderczych minut w strasznej, gorącej celi myśli Pitta całkowicie skupiły się na rozważaniu możliwości ucieczki. Na pierwszy rzut oka wszelki optymizm wydawał się bezpodstawny. Nie mieli sił uwolnić się z kajdanków ani zerwać łańcucha, którym przytwierdzono ich do gorącej rury.Przez myśl przebiegały mu dziesiątki pomysłów. Na razie jednak żaden z nich nie wchodził w grę. Takim czy innym sposobem trzeba było przede wszystkim odczepić się od rury. Inaczej żaden plan nie miał sensu.Przerwał jednak wszystkie rozważania, ponieważ pojawił się strażnik i zdjął im kajdanki. Jednocześnie w otwartej klapie sufitu gorącego boksu ukazało się czterech ludzi Massarde'a. Wciągnęli Pitta i Giordina najpierw na pokład maszynowni, potem na poziom luksusowych pomieszczeń jachtu.

Wprowadzili więźniów do pokoju, w którym rozparty na skórzanej sofie Yves Massarde ćmił cienkie cygaro i popijał koniak. Naprzeciwko niego siedział ciemnoskóry oficer z kieliszkiem szampana w ręku. Żaden z mężczyzn nie drgnął, kiedy Pitt i Giordino ociekający potem i brudem stanęli przed nimi w szortach i podkoszulkach.

– To te nędzne kreatury wyłowiłeś z rzeki? – spytał oficer spoglądając na nich wzrokiem zimnym i bez wyrazu.

– Prawdę mówiąc, dostali się tu bez zaproszenia – odrzekł Massarde. – Zastałem ich, jak korzystali z mojego systemu telekomunikacyjnego.

– Myślisz, ze wysłali jakąś wiadomość?

Massarde potwierdził ruchem głowy.

– Niestety, było już za późno, żeby im przeszkodzić.

Oficer postawił kieliszek na stole, wstał z krzesła i zbliżył się do Pitta. Był wyższy od Giordina, ale Pittowi sięgał zaledwie do ucha.

– Który z was kontaktował się ze mną na rzece?

Pitt przyjrzał mu się uważnie.

– Pan generał Kazim?

– Tak, to ja.

– Potwierdza się teza, że nie można nikogo ocenić po głosie. Wyobrażałem sobie pana jak Rudolfa Valentino, a widzę Billy'ego Kłamcę…

Pitt zwinął się wpół: Kazim kopnął go z wściekłością w podbrzusze. Cios był silny i bolesny. Złość na twarzy Kazima przerodziła się jednak w zdumienie, gdy Pitt zręcznym ruchem chwycił mocno obiema rękami jego nogę, nagle jakby zawisłą w powietrzu. Kazim przez chwilę usiłował utrzymać równowagę. Tymczasem Pitt pchnął trzymaną w ręku nogę Kazima tak, że ten upadł z powrotem na fotel.

Zapadła zupełna cisza. Kazim znieruchomiał. Od dziesięciu lat był dyktatorem i nigdy nie zdarzyło mu się spotkać z taką zuchwałością. Był tak przyzwyczajony do tego, że ludzie drżą przed nim, że zupełnie nie wiedział, jak zareagować na poniżającą go sytuację. Oddychał szybko, a purpurową twarz wykrzywił grymas wściekłości. Zacisnął usta. Tylko oczy pozostały zimne, czarne i bez wyrazu.Wolno wyciągnął z kabury rewolwer. Przestarzały półautomat, dziewięciomilimetrowa beretta 92 SB, odnotował w myśli Pitt, jakby to nie o niego chodziło w tej grze. Kazim bez pośpiechu odbezpieczył broń i skierował lufę prosto w Pitta. Na brunatnej twarzy dyktatora błąkał się szyderczy uśmiech.

Pitt widział kątem oka, że jego przyjaciel ma ochotę zaatakować generała. Jednocześnie obserwował ruchy palców Kazima ściskającego broń. Stał na lekko ugiętych nogach, gotów natychmiast uskoczyć w prawo. Chwila zamieszania mogłaby dać mu jakąś szansę ucieczki, jednak zdawał sobie sprawę, że drażniąc Kazima i doprowadzając go do ostateczności, stracił nad nim przewagę. Wiedział też, że jego śmierć miała być powolna i okrutna. Kazim zapewne strzela dobrze i bez trudu dosięgnąłby go z tak małej odległości. Oczywiście mógł szybkim unikiem spowodować, że pierwszy strzał byłby niecelny, jednak następnym strzałem Kazim z pewnością by go trafił, choćby w kolana. Z oczu generała można było wyczytać, że nie życzy sobie jego szybkiej śmierci.

Nagle, tuż przed spodziewaną strzelaniną i masakrą, odezwał się spokojny głos Massarde'a.

– Generale, dokonuj swoich egzekucji gdzie indziej, nie w moim gabinecie.

– Ten wyższy musi umrzeć – syknął Kazim, utkwiwszy w Pitcie wzrok.

– W porządku, zdążysz – rzekł Massarde, nalewając sobie następny kieliszek koniaku. – Nie chciałbym jednak, żebyś zaplamił mi krwią ten drogocenny dywan Navajow.

– Kupię ci nowy – warknął Kazim.

– Czy wziąłeś pod uwagę, że ten człowiek woli zapewne szybką śmierć od tortur? Przecież tylko po to cię sprowokował.

Kazim opuścił powoli pistolet. Jego twarz przybrała sadystyczny wyraz.

– Masz rację; jeśli o to mu chodziło…

– To spryciarze – ciągnął dalej Massarde. – Chcą przed nami coś ukryć, jakąś ważną sprawę. Myślę, że jeśli zaczną mówić, obaj na tym skorzystamy.

Kazim wstał z krzesła, zbliżył się do Giordina i przytknął mu pistolet do prawego ucha.

– Zobaczymy, czy teraz okaże się bardziej rozmowny niż na łodzi.

– Na jakiej łodzi? – spytał Giordino naiwnie.

– Na tej, z której wyskoczyliście, zanim wyleciała w powietrze.

– Ach, na tej.

– Czego tu szukacie? Po co dopłynęliście Nigrem aż do Mali?

– Obserwujemy zwyczaje tutejszych ryb…

– A ta broń na pokładzie?

– Jaka broń? – Giordino rozłożył ręce. – Nie mieliśmy żadnej broni.

– Czy już zapomniałeś, co zrobiliście z benińskimi kanonierkami?

– Przepraszam, nie wiem o co chodzi – Giordino pokręcił przecząco głową.

– Parę godzin w mojej kwaterze w Bamako odświeży ci pamięć.

– Nie potrzebujemy cudzoziemców, którzy odmawiają współpracy – wtrącił Massarde.

– Daj spokój – rzucił Pitt, spoglądając na Giordina. – Lepiej powiedzieć im prawdę.

Giordino odwrócił się do niego gwałtownie.

– Zwariowałeś? – krzyknął przerażony.

– Może jesteś odporny na tortury, ale ja nie. Na samą myśl o tym robi mi się słabo. Jeśli nie powiesz wszystkiego generałowi Kazimowi, to ja to zrobię.

– Twój przyjaciel wreszcie zrozumiał – rzekł Kazim. – Radzę ci go posłuchać.

Przez chwilę Giordino wahał się, po czym rzucił się z wściekłością na Pitta.

– Ty skurwielu, ty cholerny zdrajco… – Giordino przerwał, ponieważ kolba pistoletu Kazima wylądowała na jego twarzy, raniąc go w brodę. Giordino cofnął się kilka kroków, po czym ruszył naprzód jak rozjuszony byk. Kazim podniósł automat i wymierzył między oczy Giordina.

Zaczyna się, pomyślał spokojnie Pitt. Szybko skoczył między Kazima i Giordina, po czym chwycił Giordina za ręce, usiłując przytrzymać mu je na plecach.

– Uspokój się na miłość boską!

Massarde nacisnął niepostrzeżenie guzik umieszczony w małym stoliczku obok skórzanej kanapy. Niemal natychmiast w pokoju znalazła się cała grupa jego goryli. Rzucili się na Amerykanów i powalili ich na ziemię. Pitt szybkim spojrzeniem zmierzył siły. Postanowił nie stawiać oporu. Wiedział, że to bezcelowe. Wolał oszczędzać siły na później. Giordino jednak szarpał się z ludźmi Massarde'a, wyrzucając z siebie przekleństwa.

– Zabierzcie go z powrotem do zenzy – rzekł Massarde, wskazując Giordina.

Ludzie Massarde'a dali spokój Pittowi i skupili wszystkie swoje wysiłki na osobie Giordina. Jeden z nich uderzył go mocno w tył głowy końcem policyjnej pałki. Pod wpływem silnego bólu i zmęczenia Giordino zmiękł. Dwaj strażnicy wzięli go pod ramiona i wywlekli z gabinetu.

Kazim lufą automatu wskazał leżącego na ziemi Pitta.

– Jeśli wolisz mówić niż umierać w powolnej agonii, to dlaczego nie podasz prawdziwego nazwiska?

Pitt podniósł się i usiadł na ziemi.

– Pitt. Dirk Pitt.

– Czy można ci wierzyć?

– Takie samo dobre nazwisko jak każde inne.

Kazim zwrócił się do Massarde'a:

– Czy kazałeś ich przeszukać? Massarde skinął głową.

Назад Дальше