– Boże, dlaczego nie podnosi słuchawki? – denerwował się Pitt.
– Lepiej, żeby się pośpieszył – rzucił Giordino. – Ktoś może wypatrzyć nasze mokre ślady na korytarzu.
– Zatrzymaj go w miarę możliwości – rzucił Pitt.
– A jak będzie miał broń?
– Wtedy będziemy się martwić.
Giordino rozglądał się po ścianach z kolekcją sztuki indiańskiej.
– Zatrzymaj go w miarę możliwości – przedrzeźniał Pitta. – Łatwo powiedzieć.
– Biuro admirała Sandeckera – odezwał się wreszcie kobiecy głos.
– Julie? – Pitt mocniej ścisnął słuchawkę.
Julie Wolf, prywatna sekretarka Sandeckera, wstrzymała oddech.
– Panie Pitt, to pan?
– Tak. Nie spodziewałem się pani zastać o tej porze w biurze.
– Nikt z nas stąd nie wychodzi, odkąd straciliśmy z wami kontakt. Dzięki Bogu, żyjecie. Wszyscy w NUMA niepokoją się o was. A pan Giordino i pan Gunn?
– W porządku. Czy admirał jest gdzieś blisko?
– Jest właśnie na konferencji z ludźmi z ONZ. Może przy ich pomocy uda mu się wyciągnąć was z Mali. Zaraz go dam do telefonu.
Po chwili odezwał się głos Sandeckera:
– Dirk?
– Nie mam czasu na dłuższe sprawozdanie. Niech pan nagrywa to, co powiem.
– Nagrywam.
– Rudi wykrył tę chemiczną substancję. Ma wszystkie wyniki badań przy sobie. Jest teraz w drodze na lotnisko Gao. Może stamtąd uda mu się jakoś dostać do Stanów. Znamy już miejsce, gdzie trucizna przedostaje się do Nigru. Rudi ma dokładne dane. Problem w tym, że właściwe źródło skażenia jest gdzieś na północy. Obaj z Alem chcemy tam dotrzeć. Aha, zniszczyliśmy Calliope.
– Ktoś chce się tu dostać – krzyknął Giordino, przytrzymując potężnym ramieniem drzwi, do których dobijano się z drugiej strony.
– Gdzie jesteście? – spytał Sandecker.
– Słyszał pan o bogatym Francuzie, który nazywa się Yves Massarde?
– Coś słyszałem. To francuski magnat przemysłowy. Ale co to ma do rzeczy?
Zanim Pitt zdążył odpowiedzieć, drzwi ustąpiły i na Giordina wpadło sześciu silnych mężczyzn. Udało mu się położyć pierwszych trzech, ale znalazł się na dnie kłębowiska coraz liczniej napływających ludzi.
– Jesteśmy nieproszonymi gośćmi na statku Massarde'a – zdążył jeszcze krzyknąć do słuchawki Pitt. – Przepraszam, admirale, muszę już kończyć.
Spokojnie odłożył słuchawkę na miejsce, obrócił się na krześle i spojrzał na człowieka, który właśnie pojawił się w drzwiach.Yves Massarde ubrany był w nieskazitelną białą marynarkę; zdobiła ją wetknięta w klapę róża. Rękę trzymał nonszalancko w kieszeni, odstawiając na bok łokieć. Obojętnie, tak jak mija się uliczne zamieszanie, minął szarpiących się na podłodze mężczyzn. Następnie zatrzymał się, spoglądając przez smugę niebieskiego dymu z gauloise'a, którego trzymał w kąciku ust. Za jego biurkiem siedział spokojnie jakiś człowiek i uśmiechał się bezczelnie.Massarde znał się na ludziach. Ocenił, że to niebezpieczny przeciwnik.
– Dobry wieczór – rzekł Pitt uprzejmie.
– Amerykanin czy Anglik? – spytał Massarde.
– Amerykanin.
– Co pan robi na moim statku?
Pitt uśmiechnął się lekko.
– Musiałem pilnie skorzystać z pana telefonu. Myślę, że nic tu nie zepsuliśmy. Zapłacę za połączenie oraz za zniszczenie drzwi w pańskim biurze.
– Mogli panowie wejść na mój statek legalnie i skorzystać z telefonu jak dżentelmeni.
Massarde powiedział to tak, jakby uważał Amerykanów za prymitywnych kowbojów.
– Czy tak wyglądających cudzoziemców wpuściłby pan w środku nocy do swojego biura?
Massarde na samą myśl o tym uśmiechnął się.
– Ma pan rację. Pewnie bym nie wpuścił.
Pitt wziął do ręki ozdobne wieczne pióro leżące na biurku i pośpiesznie napisał coś na kartce papieru, którą następnie wręczył Massarde'owi.
– Proszę wysłać rachunek pod tym adresem. Miło nam było pana poznać, ale musimy już się zbierać.
Massarde wyjął z kieszeni eleganckiej marynarki mały automatyczny pistolet i skierował lufę w kierunku głowy Pitta.
– Zmuszony jestem prosić panów o skorzystanie z mojej gościnności, zanim zwrócę się o pomoc do malijskich służb bezpieczeństwa.
Giordino z trudem trzymał się na nogach. Jedno oko miał podbite, z nosa ciekła mu strużka krwi.
– Chce pan założyć nam kajdanki? – spytał Massarde'a. Francuz spoglądał na Giordina
jak na niedźwiedzia w ogrodzie zoologicznym.
– Tak, strzeżonego Pan Bóg strzeże.
– Czułem, że to się tak skończy… – odezwał się ponuro Giordino.
21
Sandecker wrócił do sali konferencyjnej w głównej kwaterze NUMA w nastroju optymistycznym.
– Żyją – oświadczył krótko.
Przy stole z rozłożoną mapą zachodniej Sahary i z raportami na temat malijskich sił zbrojnych siedziało dwóch mężczyzn.
– Więc wracajmy do naszej misji ratowniczej – rzekł starszy z nich, ze szczeciniastą, siwiejącą czupryną i jasnoniebieskimi oczyma w dużej, okrągłej twarzy.
Generał Hugo Bock był człowiekiem dokładnym i przewidującym. Jako żołnierz miał niezliczoną ilość zalet. Między innymi był wprawnym zabójcą. Dowodził mało znaną formacją służb specjalnych, zwaną w skrócie UNICRATT, co oznaczało Taktyczną Grupę Szybkiego Reagowania przy ONZ. Była to grupa sprawnych i wyćwiczonych komandosów z dziewięciu krajów, która na zlecenie Organizacji Narodów Zjednoczonych podejmowała się wyjątkowo trudnych misji, często nie ujawnianych publicznie. Bock karierę swoją rozwinął w armii niemieckiej. Był też stałym doradcą krajów trzeciego świata, których rządy korzystały z jego usług w czasie wewnętrznych wojen czy konfliktów granicznych.Jego zastępcą był Marcel Levant, zasłużony i wysoko odznaczony weteran Francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Był to typ wojskowego arystokraty w starym stylu. Absolwent Saint Cyr, pierwszej szkoły wojskowej Francji, dał się poznać jako bohater wielu bojowych akcji, między innymi w krótkiej Wojnie Pustynnej w Iraku w 1991 roku. Twarz miał przystojną, inteligentną. Mimo 36 lat wyglądał bardzo młodo. Szczupła budowa, długie, ciemne włosy i szare oczy – wszystko to nadawało mu wygląd młodego człowieka, który ledwie opuścił mury uniwersytetu.
– Czy wie pan dokładnie, gdzie się znajdują?
– Wiem – odrzekł Sandecker. – Jeden z nich próbuje złapać w Gao jakiś samolot lecący do Ameryki. Dwaj pozostali są na jachcie Massarde'a na Nigrze.
– Ach, to ten sławny Skorpion.
– Zna go pan? – spytał Bock.
– Słyszałem o nim. Yves Massarde to międzynarodowy biznesmen, któremu udało się zgromadzić fortunę około dwóch miliardów dolarów. Nazywają go Skorpionem z powodu dziwnego znikania wszystkich jego konkurentów i partnerów. Ostatecznie został jedynym właścicielem wielu ogromnych i niezwykle dochodowych korporacji. Ma opinię człowieka bezwzględnego, jest też wielkim utrapieniem dla rządu francuskiego. Pańscy przyjaciele nie mogli gorzej trafić.
– Czy ma na swoim koncie jakąś działalność kryminalną? – spytał Sandecker.
– Można by rzec, że wyłącznie. Ale nigdy nie dał się złapać, nie można go więc postawić przed sądem. Jego dossier w Interpolu ma już co najmniej metr grubości.
– Jakim cudem pańscy ludzie tam się znaleźli? – spytał Bock.
– Gdyby znał pan Dirka Pitta i Ala Giordino, zrozumiałby pan – mruknął Sandecker.
– Właściwie ciągle nie wiem, co skłoniło panią Kamil do poparcia pomysłu wyciągnięcia tych ludzi z Mali – rzeki Bock. – Nasza formacja podejmuje akcje tylko w sytuacjach poważnych kryzysów międzynarodowych. Nie rozumiem, dlaczego życie tych trzech ludzi jest aż tak istotne.
Sandecker spojrzał Boćkowi prosto w oczy.
– Niech pan mi wierzy, generale, nigdy nie miał pan równie doniosłej misji do spełnienia. Wyniki badań, które prowadzili w zachodniej Afryce ci ludzie, muszą być dostarczone do laboratoriów w Waszyngtonie najszybciej, jak to możliwe. Rząd amerykański z niezrozumiałych powodów nie chce się w to mieszać. Na szczęście pani Kamil doceniła wagę sytuacji i zaprosiła panów do współpracy.
– Czy można wiedzieć, o jakie badania chodzi? – spytał Levant.
Admirał potrząsnął przecząco głową, Nie mogę tego ujawnić.
– Czy to są sprawy dotyczące tylko Stanów Zjednoczonych?
– Nie, dotyczą wszystkich mieszkańców Ziemi. Bock i Levant wymienili między sobą spojrzenia.
– Powiedział pan – Bock zwrócił się do Sandekera – że ci ludzie się rozdzielili. To bardzo utrudnia naszą akcję. Nie chcielibyśmy rozdrabniać sił. Nie da się ustrzelić dwóch ptaków jednym kamieniem.
– Czy chce pan przez to powiedzieć, że nie może pan wydostać tych ludzi? – spytał niecierpliwie Sandecker.
– Nie, wcale tak nie twierdzę – rzeki Bock.
– Generał jest tylko zdania, że podjęcie się dwóch akcji jednocześnie jest podwójnym ryzykiem – wyjaśnił Levant. – Podwójne jest niebezpieczeństwo i podwójne mogą być niespodzianki. Mogę panu dać przykład. Mamy spore szansę wydostać tych dwóch ludzi z jachtu Massarde'a, ponieważ nie sądzę, żeby byli tam mocno pilnowali przez uzbrojoną straż. Poza tym nietrudno jacht zlokalizować. Co innego lotnisko. Nie mamy pojęcia, gdzie ten pański człowiek…
– Rudi Gunn – podsunął Sandecker – nazywa się Rudi Gunn.
– …gdzie pan Gunn się ukrywa – ciągnął dalej Levant. – Nasz zespół będzie tracił cenny czas, żeby go znaleźć. Jest to lotnisko używane zarówno do celów cywilnych, jak wojskowych. Na pewno jest tam silna, dobrze uzbrojona ochrona. Prawdę mówiąc, wątpię, czy komukolwiek uda się wyfrunąć z lotniska w Gao bez szwanku…
– Czyli chcecie, żebym dokonał wyboru?
– Dla powodzenia naszych działań – rzekł Levant – musimy ustalić, który cel jest ważniejszy, a który jest na drugim miejscu.
Bock popatrzył na Sandeckera.
– Niech pan decyduje, admirale.
Sandecker pochylił się nad rozłożoną na stole mapą Mali. Przyglądał się linii znaczącej kurs Calliope na Nigrze. Właściwie nie musiał się zastanawiać. Ważne były przede wszystkim analizy chemiczne. Jednocześnie przeraziły go ostatnie słowa Pitta, który obiecywał dotrzeć do źródeł zatrucia. Wyjął ze skórzanego pudełka cygaro i zapalił. Przez długą chwilę przyglądał się mapie, po czym podniósł wzrok na Boćka i Levanta.
– Trzeba przede wszystkim ratować Gunna – rzekł wreszcie.
– Zgoda – skinął głową Bock. – Ale skąd możemy mieć pewność, że nie udało mu się dostać na jakiś samolot i opuścić Mali?
Levant podniósł głowę znad mapy.
– Moi ludzie sprawdzili rozkład lotów. Najbliższy samolot leci z Gao poza granice Mali dopiero za cztery dni. Albo jeszcze później, jeśli lot będzie skasowany; a to się tam dość często zdarza.
– Cztery dni – powtórzył Sandecker; jego nadzieje zachwiały się. – Wątpię, żeby udało mu się ukrywać przez cztery dni. Może 48 godzin; potem malijskie służby go wywęszą.
– Chyba że wygląda jak tubylec i mówi po arabsku lub po francusku.
– Nic z tych rzeczy – rzeki Sandecker. Bock stuknął palcem w mapę.
– Pułkownik Levant z grupą specjalną czterdziestu ludzi może być w Gao za dwanaście godzin.
– Oczywiście, to jest wykonalne – potwierdził Levant – ale zbyt ryzykowne. Za dwanaście godzin w Mali będzie południe.
– Ma pan rację – zgodził się Bock. – Nie możemy ryzykować takiej wyprawy w środku dnia.
– Im dłuższa zwłoka – zauważył Sandecker – tym większe niebezpieczeństwo, że Gunn zostanie złapany i zginie.
– Przyrzekłem panu pomóc i zrobimy wszystko, żeby tego człowieka uratować – odparł poważnie Levant – ale nie kosztem naszych ludzi.
– Bardzo liczę na pana – Sandecker spojrzał surowo na Levanta. – Gunn wiezie informacje, od których zależy życie nas wszystkich.
Twarz Boćka wyrażała sceptycyzm. Obrzucił Sandeckera twardym spojrzeniem.
– Uprzedzam pana, admirale. Bez względu na to, co sądzi o tym wszystkim Sekretarz Generalny ONZ, jeśli moi chłopcy zginą w tej absurdalnej misji po to tylko, żeby ratować jednego z pańskich ludzi, to ja tego nie daruję. Na Boga, ktoś będzie musiał wtedy mieć ze mną osobiście do czynienia.
To "ktoś" aż nadto wyraźnie skierowane było do Sandeckera. Jego twarz nawet nie drgnęła. Admirał dużo wiedział o grupie UNICRATT. Informacje te uzyskał od starego przyjaciela, pracującego w jednej z agencji wywiadowczych. Ponieważ byli nieustraszeni i gotowi na wszystko, nazywano ich powszechnie "szaleńcami". Nie bali się własnej śmierci, byli też bezlitośni dla innych. Każdy z nich działał również na rzecz swego kraju, któremu przekazywał istotne informacje dotyczące trudnych misji ONZ. Sandecker przeczytał też uważnie życiorys Boćka oraz opinie o nim i wiedział z grubsza, z kim ma do czynienia.
Przechylił się przez stół w kierunku Boćka i spojrzał na niego ostrym jak nóż wzrokiem.
– Niech pan spróbuje zrozumieć, generale, chociaż zamiast głowy ma pan wielki, zardzewiały luger. Nic mnie nie obchodzi, ilu pańskich ludzi zginie przy wyciąganiu Gunna z Mali. Wiem tylko, że ten człowiek ma być uratowany. Mam w dupie całą resztę!
Bock zacisnął pięści, ale pozostał na miejscu. Ze swymi sterczącymi, krzaczastymi brwiami nad rzucającymi wściekłe iskry oczyma, wyglądał jak niedźwiedź szykujący się do skoku. Admirał, choć sięgał Boćkowi zaledwie do pasa, miał także wygląd człowieka gotowego do walki. Po chwili jednak wielki jak góra Niemiec roześmiał się serdecznie.
– No, skoro porozumieliśmy się już w kwestiach zasadniczych, zabierzmy się wspólnie do opracowania szczegółowego planu.
Sandecker uśmiechnął się także i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Poczęstował Boćka jednym ze swych ogromnych cygar.
– Przyjemnie się z panem współpracuje, generale. Myślę, że również skutecznie.
Hala Kamil stała na schodach hotelu Waldorf-Astoria, czekając na swój służbowy samochód. Wychodziła właśnie z oficjalnej kolacji, wydanej na jej cześć przez ambasadora Indii przy ONZ. Padał lekki deszczyk. Mokre ulice odbijały wieczorne miejskie światła. Przed hotelem zatrzymał się wielki czarny Lincoln. Pani Kamil, wdzięcznie podtrzymując długi strój, wśliznęła się na tylne siedzenie.
Ismaił Yerli czekał już na nią w środku. Ucałował jej dłoń.
– Przepraszam, że spotykamy się w tak dziwny sposób, ale nie byłoby dobrze, gdyby zobaczono nas razem – tłumaczył się.
– Dawno się nie widzieliśmy, Ismaił – pani Kamil nie umiała ukryć wzruszenia. – Unikałeś mnie.
Upewnił się, że szyba oddzielająca ich od kabiny szofera jest dokładnie zamknięta.
– Miałem wrażenie, że będzie lepiej, jeśli się oddalę. Zaszłaś tak wysoko i stałaś się osobą tak ważną, ze bałem się, by jakiś skandal ci nie zaszkodził.
– Mogliśmy zachować dyskrecję – szepnęła.
Yerli zaprzeczył ruchem głowy.
– Sprawy miłosne mężczyzny na wysokim stanowisku nikogo nie obchodzą. Ale kobieta twojej pozycji byłaby otoczona plotkami ze wszystkich stron. Środki masowego przekazu zrobiłyby wszystko, żeby cię zdyskredytować w oczach całego świata.
– Ciągle jesteś mi bliski, Ismaił. Wziął ją za rękę.
– Ty także jesteś mi bliska. Ale wiem, że jesteś najcenniejszą rzeczą, jaką posiadają Narody Zjednoczone; nie mogę narazić twojej pozycji na szwank.
– To bardzo szlachetnie z twojej strony – odparła z ironią.
– Bałem się nagłówków w stylu: "Sekretarz Generalny ONZ – kochanką agenta francuskiego wywiadu, zatrudnionego w Światowej Organizacji Zdrowia". Zresztą moi zwierzchnicy w ministerstwie obrony też nie byliby tym zachwyceni.
– Jak dotąd, utrzymywaliśmy nasz związek w tajemnicy – rzekła. – Moglibyśmy robić to nadal.
– Niemożliwe.
– Jesteś znany wszystkim jako Turek. Kto może wiedzieć, że już jako student wstąpiłeś do francuskiej służby wywiadowczej?
– Każdy, kto zacznie grzebać w moim życiorysie, prędzej czy później do tego dojdzie. Pierwszą zasadą dobrego agenta jest działać w cieniu. Już zakochanie się w tobie było odstępstwem od zasady. Jeśli wywiad brytyjski, sowiecki czy amerykański wywącha nasz związek, nie spocznie tak długo, aż zapełni grube dossier niepotrzebnymi szczegółami na twój temat, którymi potem może szantażować Oranizację Narodów Zjednoczonych.
– Nic takiego dotąd nie miało miejsca – rzekła Kamil ze zdziwieniem.
– I nie ma miejsca w dalszym ciągu – odparł krótko. – Uważam jednak, że nie możemy się spotykać na terenie gmachu ONZ.
Hala Kamil odwróciła twarz w stronę mokrej od deszczu szyby samochodu.
– Więc po to szukałeś mojego towarzystwa, żeby mi to powiedzieć?
Yerli wziął głęboki oddech.
– Potrzebuję twojej pomocy.
– Czy wiąże się to z ONZ, czy z Francją?
– I z ONZ, i z Francją.
– Spotykasz się ze mną tylko wtedy, kiedy jestem ci do czegoś potrzebna. Wykorzystujesz moje uczucie do swoich małych, szpiegowskich rozgrywek. Jesteś człowiekiem bez skrupułów!
Yerli nie odpowiedział. Zadała więc pytanie, na które czekał.
– Co mam dla ciebie zrobić?
– Zespół epidemiologów z WHO – zaczął ożywiony – bada przyczynę jakiejś strasznej choroby w malijskiej części Sahary.
– Znam ten projekt, dostałam ofcjalny raport. Zespołem kieruje doktor Frank Hopper?
– Zgadza się.
– Hopper jest świetnym naukowcem. Czy jesteś w to włączony?
– Do mnie należy koordynacja ich podróży, logistyka, żywność, transport, ekwipunek naukowy i tym podobne.
– Nie widzę, w czym mogłabym ci pomóc.
– Chciałbym, żebyś użyła swoich wpływów do ściągnięcia ich z powrotem.
– Dlaczego ci na tym zależy? – spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Ponieważ znajdują się w wielkim niebezpieczeństwie. Wiem z dobrych źródeł, że mają być zamordowani przez zachodnioafrykańskich terrorystów.
– Nie chce mi się w to wierzyć.
– Niestety, to prawda – odparł poważnie. – Na pokładzie ich samolotu umieszczono bombę, która ma eksplodować nad pustynią.
– Dla kogo pracujesz? – spytała pani Kamil z przerażeniem. – Dlaczego przychodzisz z tym do mnie? Dlaczego nie uprzedziłeś doktora Hoppera?
– Próbowałem, ale straciłem z nim łączność.
– Czy nie można się z tym zwrócić do władz malijskich?
Yerli zaprzeczył.
– Generał Kazim traktuje ich jak intruzów i wcale mu na nich nie zależy.
– Czuję, że kryje się w tym coś więcej, niż zwykła groźba bomby.
– Uwierz mi, Hala – spojrzał jej prosto w oczy. – Chcę tylko uratować doktora Hoppera i jego ludzi.
Chciała mu wierzyć, ale nie mogła. Czuła, że ją okłamuje.
– Zdaje się, że wszyscy zaczęli interesować się skażeniem środowiska w Mali. I wszystkich trzeba ratować z opresji.
Yerli spojrzał zdziwiony, ale nic nie powiedział. Czekał na dalsze wyjaśnienia.
– Admirał Sandecker z Amerykańskiej Agencji Badań Morskich prosił mnie o zgodę na użycie specjalnego oddziału komandosów w celu wydostania trzech jego ludzi z rąk malijskich sił bezpieczeństwa.
– Więc Amerykanie szukają źródeł skażenia w Mali?
– Tak, choć jest to misja nieoficjalna, której Malijczycy starają się przeszkodzić.
– Ci ludzie są już w malijskich rękach?
– Jeszcze cztery godziny temu nie byli.
– Gdzie są prowadzone te badania? – w głosie Yerli'ego dało się wyczuć zdenerwowanie.
– Na Nigrze.
Chwycił ją za ramię i spojrzał w napięciu.
– Co jeszcze wiesz o tej sprawie?
Przeszedł ją dreszcz.
– Amerykanie szukają jakiejś chemicznej substancji, powodującej nienormalny wzrost czerwonych glonów u wybrzeży Afryki – odparła.
– Czytałem coś o tym w prasie. Mów dalej.
– O ile wiem, wyprawili się łodzią na Niger, z ekwipunkiem i laboratorium badawczym na pokładzie. Szukają miejsca, z którego wypływa ta substancja.
– Znaleźli to miejsce?
– Według tego, co mówi Sandecker, dotarli w swoich poszukiwaniach aż do Gao.
– To są wszystko jakieś dezinformacje – Yerli nie był przekonany. – Za tym musi się kryć coś innego.
Pani Kamil potrząsnęła głową,
– W przeciwieństwie do ciebie, admirał jest człowiekiem bezinteresownym i prawdomównym.
– Powiedziałaś, że stoi za tym NUMA.
Potwierdziła skinieniem głowy.
– Nie CIA, czy jakaś inna amerykańska służba wywiadowcza?
Ujęła go za rękę i uśmiechnęła się.
– Chcesz przez to powiedzieć, że twój wspaniały wywiad w zachodniej Afryce nie ma pojęcia, że Amerykanie pracują pod ich nosem?