Sahara - Cussler Clive 20 стр.


Giordino wstał na zgiętych kolanach. Nie mógł się dobrze wyprostować, ponieważ w tym miejscu sufit był bardzo niski.

– Daj mi tylko tego strażnika, już ja go załatwię.

Pitt skinął głową bez słów, jednocześnie mocując się z rurą. Uwolnienie 7. obejmy oznaczało również możliwość jej rozkręcenia. W ten sposób Pitt mógłby zsunąć z rury przyczepiony do kajdanków łańcuch i byłby wolny. Nagle, z nieoczekiwaną łatwością, wszystko puściło. W ciągu sekundy pomieszczenie wypełniła z sykiem gorąca gęsta para, w której przestali się widzieć.

Pitt natychmiast zsunął łańcuch z rury. Obaj zaczęli krzyczeć i walić w stalową podłogę dolnego pokładu. Zaniepokojony sykiem pary i smużkami gęstego białego dymu wydobywającego się spod podłogi, strażnik czym prędzej otworzył klapę. Kłęby gęstej pary buchnęły mu w twarz, a niewidzialne ręce wciągnęły go w gorącą, białą czeluść. Uderzył głową w metalową belkę dna i stracił przytomność. Pitt wyrwał mu pistolet z ręki. Giordino obmacywał jego kieszenie w poszukiwaniu kluczyka od kajdanków. W chwili gdy uwalniał swe obolałe nadgarstki, Pitt jak kot wdrapał się na wyższy pokład. Maszynownia była pusta.

Pilnujący ich człowiek był jedynym członkiem załogi na nocnej służbie.

Pitt schylił się wpatrując się w biały otwór podłogi.

– Idziesz?

– Weźmy strażnika – odezwał się głos z gęstej mgły. – Po co ten biedny dureń ma umierać tu na dole.

Pitt wychylił się jeszcze bardziej; chwycił nieprzytomnego strażnika za ramiona i wciągnął go do maszynowni. Czuł silny, piekący ból dłoni.

– Masz ręce jak ugotowane krewetki – zauważył Giordino. – Musisz to jakoś opatrzyć.

– Szkoda czasu. – Podniósł zmaltretowane dłonie. – Zrób mi tę łaskę…

Giordino otworzył szybko kajdanki Pitta. Przez chwilę trzymał w ręku kluczyk, po czym schował go do kieszeni.

– Na wszelki wypadek. Nigdy nie wiesz, kiedy aresztują cię ponownie.

– Sądząc z tego, jak się wpakowaliśmy, nie będziemy na to długo czekać – mruknął Pitt. – Goście Massarde'a wkrótce zaczną się skarżyć na zimno w swych kabinach, zwłaszcza kobiety w tych wydekoltowanych sukniach. Wyślą kogoś z załogi, żeby zobaczył, co się stało, i w ten sposób odkryją, że nas nie ma.

– Więc najwyższy czas dyskretnie i w dobrym stylu opuścić bal.

– Z całą pewnością dyskretnie.

Pitt podszedł do klapy, otworzył ją i wyszedł na zewnętrzny pokład. Podszedł do relingu i spojrzał w górę. Przez wielkie panoramiczne okna dostrzegł elegancko ubranych ludzi. Pili i rozmawiali nieświadomi mąk, jakie tuż pod nimi, na dnie jachtu, cierpieli dwaj Amerykanie.Giordino dołączył do Pitta. Skradali się ostrożnie po pokładzie, przychylając głowy pod iluminatorami pomieszczeń załogi. Dotarli do schodów międzypokładowych i spojrzeli jeszcze raz w górę. W jasnym jak dzień świetle silnych latarni ujrzeli pomalowany na biało i czerwono prywatny helikopter Massarde'a. Ustawiony na najwyższym pokładzie, stanowiącym zarazem dach głównego salonu, wspaniale prezentował się na tle czarnego nieba. Przy helikopterze nie było nikogo.

– Powóz już czeka – zażartował Pitt.

– Niezła bryka – rzekł Giordino. – Gdyby ten Francuz wiedział, że ma do czynienia z dwójką doświadczonych pilotów wojskowych, raczej nie zostawiałby tego cuda bez opieki.

– Jego pech, nasz fart – pokiwał głową Pitt.

Podeszli do helikoptera. Pitt otworzył drzwi i wszedł do środka. Giordino odblokował koła i rozwiązał sznury, po czym siadł po prawej stronie Pitta. Zamknęli drzwi.

– Co my tu mamy? – Giordino przyglądał się przez chwilę tablicy rozdzielczej i nowoczesnym urządzeniom maszyny.

– Ostatni model, francuska produkcja. Ecureil z podwójnym silnikiem turbinowym. Tyle widać na oko – odrzekł Pitt. – Na szczegóły nie mam niestety czasu. I raczej nie będziemy przestrzegać formalnej procedury startowej.

Na uruchomienie silnika stracili aż dwie cenne minuty. Pitt odblokował rotor: na szczęście nie odezwał się żaden alarm. Śmigła zaczęły się kręcić; po chwili osiągnęły szybkość umożliwiającą maszynie uniesienie się w górę. Jak każdy doświadczony pilot, Pitt nie musiał zastanawiać się, co oznaczają francuskie wskazówki na pulpicie.

Wiedział, do czego służy każdy przycisk, manetka czy dźwignia. System kierowania maszyną był tu standardowy, taki sam jak we wszystkich helikopterach.

Przez jeden z iluminatorów wyjrzała zaciekawiona twarz kogoś z załogi. Giordino pomachał mu ręką i uśmiechnął się przyjaźnie. Marynarz spoglądał na nich z głupią miną.

– Facet nie ma pojęcia, kim jesteśmy – rzekł Giordino.

– Jest uzbrojony?

– Nie, ale ci, którzy kręcą się koło schodów, nie wyglądają zbyt sympatycznie.

Pitt nie zastanawiał się dłużej. Zwiększył obroty i uniósł helikopter w górę, po czym skierował maszynę z maksymalną szybkością w ciemność nocy. Ogromny jacht został za nimi, tylko plama świateł odcinała się od głębokiej czerni wody. Pitt wziął kurs w dół rzeki.

– Dokąd chcesz lecieć? – spytał Giordino.

– Tam, gdzie Rudi odkrył trującą substancję, przedostającą się do Nigru.

– Chyba pomyliłeś kierunek. Przecież znaleźliśmy toksyny dobre sto kilometrów w górę rzeki.

– Chcę zmylić pościg. Oddalimy się trochę od Gao, a potem wrócimy nad pustynią, omijając miasto.

– A może tak polecieć prosto na lotnisko, zabrać Rudiegó i spieprzać z tego kraju?

– Nie, i to z wielu powodów – zaczął Pitt, spoglądając na wskaźnik paliwa. – Po pierwsze, nie starczy nam benzyny na więcej niż dwieście kilometrów. Po drugie, jak tylko Massarde i jego kumpel Kazim ogłoszą alarm, malijskie odrzutowce wojskowe wyśledzą nas radarem i albo zmuszą do lądowania, albo wyślą prosto do nieba. Myślę, że trzeba im na to nie więcej niż piętnaście minut. Po trzecie, Kazim myśli, że jest nas tylko dwóch. Im bardziej oddalamy się od Rudiego, tym większą dajemy szansę ratunku jemu i jego próbkom.

– Skąd ci się to wszystko lęgnie w głowie? A może jesteś z rodziny wróżek?

– Zawsze lubiłem bawić się w rebusy – rzucił Pitt krótko.

– Powinieneś chyba wynajmować się jako przepowiadacz przyszłości na odpustach – mruknął trochę już zły Giordino.

– Przyznaj jednak, że wyciągnąłem cię z tej łaźni.

– Po to, żeby lecieć teraz przez Saharę, aż spadniemy z powodu braku paliwa. A potem spacer pieszo przez największą pustynię świata w poszukiwaniu trującego Bóg-wie-czego. Aż wreszcie umrzemy z wycieńczenia albo wpadniemy w ręce malijskich żołdaków, żeby mieli kogo torturować.

– Masz dziwny talent do wymyślania najczarniejszych scenariuszy.

– To mnie trzyma w pogotowiu.

– A, to cię usprawiedliwia – przyznał Pitt. – Jak dolecimy do miejsca, gdzie trucizna wpływa do rzeki – dodał rzeczowo – pozbywamy się helikoptera. Utopimy go w rzece.

– Znowu będziemy się taplać – jęknął Giordino. – Chyba masz fioła na punkcie kąpieli.

– Malijczycy wyślą wszystkie swoje samoloty, żeby nas złapać. Ale jeśli helikopter będzie pod wodą, nie będą mieli punktu zaczepienia dla swoich poszukiwań. Ostatnią rzeczą, która Kazimowi przyjdzie do głowy będzie myśl, że ruszymy na pustynię, na północ, w poszukiwaniu źródeł zatrucia.

– Cholerny cwaniak – mruknął ze złością Giordino. Pitt pochylił się i wyjął mapę z kieszeni fotela.

– Przejmij stery, ja tymczasem sprawdzę, gdzie jesteśmy.

– Już się robi – odparł Giordino i ujął umieszczoną między fotelami dźwignię.

– Pójdź jeszcze sto metrów w górę, potem przez pięć minut trzymaj kierunek nad rzeką, a potem weź kurs dwa-sześć-zero.

Giordino prowadził helikopter zgodnie z instrukcjami Pitta. Okrążyli Gao i skręcili nad ląd, w kierunku Bourem. Szybki helikopter Massarde'a przecinał powietrze jak niewidzialny duch – lecieli bez świateł pozycyjnych. Pitt pełnił rolę nawigatora, podczas gdy Giordino trzymał cały czas stery. Teren pod nimi wydawał się zupełnie martwy. Czasem tylko pojawiały się cienie skał czy niewielkich zabudowań. Wreszcie znowu ujrzeli czarne wody Nigru.

– Co to za światła? – spytał Giordino.

Pitt utkwił oczy w mapie.

– Po której są stronie rzeki?

– Po północnej.

– To powinno być Bourem. Zaraz za miastem, jak pamiętam, skończyło się to skażenie wody. Nie leć za daleko.

– Gdzie chcesz wodować?

– Jeszcze trochę dalej w górę rzeki, ale tylko tyle, żeby nikt z miasta nas nie usłyszał.

– Dlaczego właśnie tu? – spytał podejrzliwie Giordino.

– Jest sobota wieczór. Pójdziemy do miasteczka i rozejrzymy się.

Giordino zrezygnował z komentarza. Całkowicie skupił się teraz na prowadzeniu śmigłowca. Znalazłszy się nad powierzchnią wody zmniejszył moc silnika. Zwrócona dziobem w stronę rzeki maszyna zaczęła się opuszczać.

– Wziąłeś kamizelkę ratunkową? – spytał Giordino.

– Jasne, nigdzie się bez niej nie ruszam – odparł Pitt. – Zejdź jeszcze niżej.

Dwa metry nad wodą Giordino wyłączył silniki, a Pitt odciął dopływ paliwa i prądu. Piękny helikopter Massarde'a siadł na powierzchni rzeki jak ogromna ważka, po czym zaczął się zanurzać.Zdążyli jeszcze otworzyć drzwi i uważając na obracające się wciąż powoli śmigło wydostali się na zewnątrz. Kiedy woda przez otwarte drzwi dostała się do wnętrza i wypełniła je prawie zupełnie, maszyna, wydając odgłos przypominający westchnienie olbrzyma, skryła się całkowicie pod gładką powierzchnią rzeki.

Nikt z brzegu nie słyszał odgłosu zniżającego się śmigłowca, nikt nie widział, jak tonie w rzece. Podobnie jak szczątki Calliope, znalazł wieczny spoczynek w miękkim szlamie dna Nigru.

25

Być może miejsce nie było aż tak eleganckie, jak klub polo w Beverley Hills Hotel. Ale komuś, kto dwukrotnie skąpał się w brudnej rzece, kogo prawie ugotowano w łaźni parowej, i kto przez dwie godziny krążył helikopterem po ciemku nad pustynią, trudno było wyobrazić sobie coś przyjemniejszego. Pittowi nigdy nie zdarzyło się oglądać równie obskurnej knajpy, która wyglądałaby zarazem tak sympatycznie.Mieli wrażenie, że wchodzą do jaskini o glinianych ścianach i brudnym klepisku. Długi pulpit służący za bar wspierał się na cegłach. Uginał się tak bardzo, że wydawało się, iż stojące na nim szklanki same będą zjeżdżać do środka. Za barem na półkach z cegły stało kilka puszek i słoików z różnymi gatunkami kawy i herbaty oraz pięć napoczętych już butelek dość podłego alkoholu. Widocznie czekały na rzadkich w tych stronach turystów, trudno bowiem przypuszczać, by opróżniali je miejscowi muzułmanie.Pod ścianą stał mały piecyk. Promieniowało z niego przyjemne ciepło, wraz z ostrym zapachem czegoś, co jak się potem okazało, było wielbłądzim łajnem. Krzesła przypominały stare graty z magazynów Armii Zbawienia, podobnie jak stoły o poprzypalanych papierosami blatach. Te ostatnie, sądząc po wytartych rzeźbach i inkrustacjach, pamiętały jeszcze czasy kolonialnej świetności. Dwie słabe żarówki, wiszące samotnie na drucie u sufitu, zasilane jedynym w mieście dieslowskim generatorem, stanowiły całe oświetlenie.

Usiedli przy pustym stole przenosząc wzrok z umeblowania baru na jego klientelę.

Na szczęście nie było tu ludzi w mundurach. Na oko publiczność stanowili okoliczni rybacy, trochę ludności z miasta i kilku farmerów. Nie było także kobiet. Niektórzy z zebranych pili piwo, większość jednak sączyła słodką kawę lub herbatę z małych filiżanek. Obrzuciwszy przybyszów obojętnymi spojrzeniami wrócili do swoich rozmów i do gry, przypominającej domino.

Giordino przechylił się przez stół do Pitta.

– Czy to jest twój pomysł na dzisiejszą noc?

– W czasie burzy każdy port jest dobry – odparł Pitt.

Właściciel baru, duży mężczyzna o gęstej, wełnistej czarnej czuprynie i wielkich wąsach zbliżył się do stolika, czekając w milczeniu na zamówienie.

– Piwo – rzekł Pitt, pokazując dwa palce.

Właściciel kiwnął głową. Wrócił za bar i wyjął dwie butelki ze starej lodówki.

Giordino spojrzał na Pitta pytająco.

– Czy mógłbyś mi powiedzieć, czym zapłacisz?

Pitt uśmiechnął się, po czym schylił się pod stół i zdjął lewy but. Jednocześnie wodził wzrokiem po knajpie, obserwując twarze zebranych gości. Na szczęście nikt nie patrzył w ich stronę.

Otworzył zamkniętą dłoń i oczom Giordina ukazał się spory zwitek malijskiej waluty.

– Franki Konfederacji Afryki Francuskiej – wyjaśnił spokojnie. – Admirał pomyślał o wszystkim.

– Rzeczywiście, niczego nie zapomniał – zgodził się Giordino. – Ciekawe jednak, dlaczego zawierzył tobie, a nie mnie.

– Po prostu mam większy numer butów.

Właściciel baru postawił piwo na stole.

– Dix francs – rzekł.

Pitt wręczył mu banknot. Właściciel przez chwilę oglądał go pod światło, jednocześnie sprawdzając nadruk dużym palcem. Wreszcie skinął głową i odszedł.

– Dlaczego dałeś mu dwadzieścia franków? Chciał tylko dziesięć – rzekł Giordino. – Pomyśli, że jesteś taki bogaty i pół miasta będzie nas chciało obrobić po wyjściu z baru.

– Właśnie o to mi chodzi – rzekł Pitt – Przecież oni tu marzą, żeby z kimś pohandlować.

– Będziesz kupował, czy sprzedawał?

– Raczej będę kupował. Potrzebny jest nam jakiś środek transportu.

– Ja muszę przede wszystkim coś zjeść. Jestem głodny jak niedźwiedź po śnie zimowym.

– Jeśli chcesz, spróbuj tutejszej kuchni. Ja wolę się przegłodzić.

Byli właśnie przy trzecim piwie, kiedy do baru wszedł wysoki, lekko przygarbiony młodzieniec. Mógł mieć osiemnaście lat. Miał dość miłą twarz i melancholijne spojrzenie. Jak większość tubylców był prawie czarny, o grubych, wełnistych włosach. Pod białym, luźno narzuconym strojem przypominającym prześcieradło nosił żółty T-shirt i spodnie koloru khaki. Obrzucił szybkim spojrzeniem Pitta i Giordina.

– Cierpliwość jest cnotą żebraków – mruknął Pitt. – Oto nadchodzi nasz ratunek.

Młody człowiek zatrzymał się przy ich stole i skinął głową.

– Bonjour,

– Dobry wieczór – odparł Pitt.

Smutne oczy błysnęły z zadowolemiem.

– Jesteście Anglicy?

– Nowozelandczycy – skłamał Pitt.

– Nazywam się Mohammed Digna. Może chcecie zmienić pieniądze?

– Mamy tutejszą walutę.

– A może potrzebny warn przewodnik, lub ktoś; kto pomoże w sprawach celnych, ułatwi kontakt z policją lub jakimś urzędem?

– Nie, wszystko w porządku. – Pitt wskazał ręką krzesło. – Napije się pan z nami?

– Tak, z przyjemnością. – Digna rzucił barmanowi parę słów po francusku.

– Mówi pan doskonale po angielsku – rzekł Giordino.

– Chodziłem do podstawowej szkoły w Gao, a do college'u w stolicy kraju, Bamako, gdzie byłem najlepszy – odparł dumnie. – Znam cztery języki, licząc razem z moim własnym, językiem bambara. Oprócz tego znam francuski, angielski i niemiecki.

– To jest pan lepszy ode mnie -.rzekł Giordino. – Ja znam tylko angielski.

– Czym się pan zajmuje? – spytał Pitt.

– Mój ojciec jest wodzem sąsiedniej wioski. Zajmuję się jego interesami i handlem z zagranicą.

– I czasem odwiedza pan bary i proponuje swe usługi turystom – dodał Giordino złośliwie.

– Lubię porozmawiać z cudzoziemcami, ćwiczę w ten sposób języki.

– A jak pana ojciec eksportuje te towary? – pytał dalej Pitt.

– Ma kilka ciężarówek.

– Czy można by jedną z nich wynająć?

– Chcecie wziąć jakiś towar?

– Nie, mój przyjaciel i ja chcieliśmy zrobić małą wycieczkę na północ. Chcemy zobaczyć wielką pustynię, zanim wrócimy na Nową Zelandię.

Digna potrząsnął przecząco głową.

– To niemożliwe. Ciężarówki ojca wyjechały dziś po południu do Mopti, z tekstyliami i innymi towarami. Zresztą cudzoziemcy nie mogą podróżować po pustyni bez specjalnego zezwolenia.

Pitt odwrócił się do Giordina z wyrazem rozczarowania na twarzy.

– A to pech. Sądziliśmy, że po przejechaniu pół świata uda nam się zobaczyć przynajmniej karawanę wielbłądów na pustyni.

– Nie będę mógł spojrzeć w oczy mojej siwej matce – żalił się Giordino. – Dała mi wszystkie swoje oszczędności, żebym mógł zobaczyć życie na Saharze.

Pitt poruszył się na krześle.

– No, musimy już wracać do Timbuktu.

– Macie samochód? – pytał Digna.

– Nie.

– To jak dostaliście się tu z Timbuktu?

– Autobusem – odrzekł niepewnie Giordino.

– To znaczy tą ciężarówką, która wozi pasażerów?

– Tak, tą ciężarówką – skwapliwie potwierdził Giordino.

– Nie znajdziecie żadnego środka lokomocji do Timbuktu przed jutrzejszym południem – rzekł Digna.

– Przecież musi być w Bourem jakiś samochód, który można by wynająć.

– Bourem to biedne miasto. Większość ludzi porusza się tu na motorowerach. Tylko nieliczne rodziny mogą sobie pozwolić na samochód, który nie wymagałby ciągłych reperacji. Jedyny naprawdę dobry samochód w Bourem należy do generała Kazima.

Pitt i Giordino pomyśleli to samo. Jakby mózgi ich pracowały na tych samych falach.

Obaj nadstawili uszu i obaj uśmiechnęli się nieznacznie.

– A skąd tu się wziął jego samochód? – spytał Pitt niewinnie. – Widzieliśmy generała wczoraj w Gao.

– Generał podróżuje zwykle helikopterem lub wojskowym odrzutowcem – odpowiedział Digna. – Ale w każdym mieście lubi się poruszać swoim własnym autem z szoferem. Jego szofer właśnie przeprowadzał samochód z Bamako do Gao i miał awarię kilka kilometrów od Bourem. Przyholowali go tu do reperacji.

– I już go naprawili? – spytał Pitt z obojętnym wyrazem twarzy.

– Wczoraj wieczorem. Miał tylko pękniętą chłodnicę.

– A szofer wrócił do Gao? – Giordino udał zdziwienie. Digna pokręcił przecząco głową.

– Droga stąd do Gao nie jest jeszcze gotowa. Jazda nocą byłaby niebezpieczna. Szofer nie chciał ryzykować wypadku. Zamierza ruszyć jutro o świcie.

Pitt przyglądał się rozmówcy.

– Skąd pan to wszystko wie?

– Garaż, w którym reperuje się samochody, należy do mojego ojca i ja sam osobiście dopilnowałem tej naprawy – wyjaśnił z dumą Digna. – Razem z szoferem poszliśmy potem na kolację.

– A gdzie jest teraz szofer?

– Teraz jest gościem mojego ojca.

Pitt zmienił temat rozmowy na kwestie lokalne.

– Jest tu jakiś przemysł?

Digna roześmiał się.

– Te okolice są zbyt biedne, żeby produkować coś więcej niż figurki i makatki dla turystów.

– To ma też dobre strony – nie macie śmietnisk przemysłowych.

– Rzeczywiście. Jest tylko spalarnia odpadów, ale też daleko; w Fort Foureau, kilkaset kilometrów na północ.

Rozmowa urwała się na chwilę. Nagle Digna spytał:

– Dużo macie malijskich pieniędzy?

– Nie mam pojęcia – odparł Pitt. – Nie liczyłem.

Kątem oka dostrzegł, że Giordino wpatruje się w stolik na końcu sali, przy którym siedziało czterech mężczyzn. Kiedy na nich spojrzał, szybko odwrócili głowy. Zrozumiał, że to pułapka. Spojrzał z nadzieją na barmana, który z zainteresowaniem czytał gazetę. Na niego nie można było liczyć. Szybki rzut oka na pozostałych klientów przekonał go jednak, że są całkowicie zajęci rozmową i dominem. Pięciu na dwóch; mogło być gorzej, pomyślał.

Dokończył piwo i wstał.

– Czas na nas.

– Proszę przekazać nasze pozdrowienia ojcu – rzekł Giordino, ściskając dłoń Digny.

Twarz młodego Malijczyka była wciąż uśmiechnięta, oczy zrobiły się jednak twarde.

– Nie możecie stąd wyjść.

– Niech się pan nami nie przejmuje – rzekł Giordino – prześpimy się gdzieś na drodze.

– Dawajcie forsę – rzekł Digna cicho, ale groźnie.

– Syn wielkiego wodza żebrze o pieniądze – rzekł szyderczo Pitt. – Twój stary musi mieć z tobą kłopoty.

– Nie drażnij mnie – odparł Digna lodowatym tonem. – Oddajcie forsę, albo zostanie z was marmolada.

Giordino udał, ze nie obchodzą go słowa Digny i ruszył w stronę baru. Czterej mężczyźni przy drzwiach wstali od stołu, wyraźnie czekając na sygnał do walki. Nie było jednak żadnego sygnału. Malijczycy poczuli się trochę niepewnie. Pitt zbliżył się do Digny.

– Czy wiesz, co ja i mój przyjaciel robimy z takimi śmierdzielami jak ty? – spytał cicho.

– Ten, kto obraza Mohammeda Dignę, musi umrzeć – wycedził Digna przez zęby.

– Zakopiemy twoje ścierwo z kawałkiem świńskiej szynki w gębie – dokończył Pitt.

Dla pobożnego muzułmanina nie ma nic obrzydliwszego niż świnia. Jest ona dla niego uosobieniem brudu i nieczystości, a sama myśl o trwaniu całą wieczność z kawałkiem wieprzowego mięsa w ustach jest najstraszniejszym z możliwych koszmarów. Pitt wiedział o tym dobrze, tak jak wiedział na przykład, że pierś wampira należy przebić osikowym kołkiem.

Przez całe pięć sekund Digna trwał bez ruchu. Z gardła wydobywały mu się dziwne dźwięki. Jakby się dusił. Jego twarz stężała z wściekłości. Nagle szybkim ruchem wyciągnął długi nóż, ale nie zdążył go użyć. Pięść Pitta wylądowała na jego szczęce z siłą kuli karabinowej. Malijczyk upadł do tyłu, przewracając stół, przy którym grupa ludzi grała w domino. Praktycznie był już wyeliminowany z walki. Obstawa pokonanego Digny otoczyła Pitta. Trzech miało długie, zakrzywione noże, czwarty trzymał w ręku podniesioną siekierę.Pitt uniósł krzesło i z całej siły uderzył nim najbliższego napastnika, łamiąc mu prawą rękę i obojczyk. Pokój wypełnił krzyk zranionego Malijczyka. Przerażeni goście zbili się w kupę, potem w panice zaczęli uciekać, tłocząc się w wąskich drzwiach. W tym samym momencie powietrze rozdarł następny wrzask bólu. Rzucona przez Giordina butelka whisky uderzyła w głowę człowieka z siekierą. Pitt tym razem uniósł do góry stół, jednocześnie słysząc za sobą odgłos tłuczonego szklą. Giordino stał obok niego z ostrą szyjką obtłuczonej butelki w ręku.

Назад Дальше