Sahara - Cussler Clive 21 стр.


Atakujący zatrzymali się. Spojrzeli na swoich dwóch towarzyszy. Jeden z nich klęczał i obejmował lewą ręką złamane prawe ramię, drugi zasłaniał twarz dłońmi, spod których ciekła krew. Digna leżał na ziemi nieprzytomny. Zaczęli powoli wycofywać się w stronę drzwi. Po chwili już ich nie było.

– Dosyć łatwo poszło – rzekł Giordino. – Ci faceci nie przeżyliby w Nowym Yorku pięciu minut.

– Pilnuj drzwi – rzekł Pitt. Odwrócił się do właściciela, cierpliwie przewracającego kolejne strony gazety. Był tak obojętny, jakby tego rodzaju sceny odbywały się tu codziennie.

– Le garaged – spytał Pitt.

Barman podniósł głowę i bez słowa wskazał palcem południową ścianę baru.

– Merci. – Pitt rzucił na stół kilka franków, żeby pokryć wyrządzone w barze szkody.

– Niezłe miejsce – rzeki Giordino. – Aż żal się z nim rozstawać.

Pitt spojrzał na zegarek.

– Mamy tylko cztery godziny do świtu. Musimy stąd wiać, zanim ogłoszą alarm.

Opuścili bar i ciemnymi zaułkami podążyli we wskazanym przez barmana kierunku.

Brak miejskich świateł i pogrążone w ciemnościach domy, których mieszkańcy już spali, dawały względne poczucie bezpieczeństwa. Doszli do dość dużego ceglanego budynku przypominającego kształtem dom towarowy. Prowadziła doń szeroka żelazna brama oraz podwójne drzwi. Przylegający do budynku, otoczony łańcuchem parking wyglądał jak cmentarzysko samochodów. W kilku rzędach stały stare samochody lub raczej to, co z nich pozostało: ramy i karoserie. Koła i zużyte silniki złożone były w jednym z rogów placu, obok nich walało się kilka opakowań po oleju. Przekładnie i dyferencjały leżały bliżej samego budynku. Ziemia wokół garażu cuchnęła olejem.

Brama była związana sznurem. Giordino przeciął go bez trudu znalezionym na ziemi ostrym kamykiem. Ostrożnie podeszli dQ drzwi: mógł tu być system alarmowy albo przynajmniej pies. Ale nie odezwało się ani szczekanie, ani syrena alarmu. Widocznie właściciel nie obawia się kradzieży, pomyślał Pitt. Nic dziwnego, przy tak małej ilości samochodów w mieście każda skradziona część od razu łatwo wskazałaby złodzieja.Podwójne drzwi zamknięte były zardzewiałą kłódką. Giordino wziął ją w swe potężne dłonie i szarpnął mocno. Otworzyła się natychmiast. Spojrzał na Pitta i uśmiechnął się.

– Łatwa robota. Stary i zardzewiały mechanizm.

– Jeśli okaże się, że za tymi drzwiami kryje się nasz ratunek, dostaniesz ode mnie medal.

Pitt otworzył cicho drzwi i wszedł do środka. Pomieszczenie przystosowane było do reperacji podwozi samochodów. Było tam również niewielkie biuro i boks z różnymi częściami samochodowymi i narzędziami. Resztę garażu zajmowały trzy samochody osobowe i dwie ciężarówki, częściowo rozebrane.Na samym środku pomieszczenia znajdowało się jednak coś, co przyciągnęło uwagę Pitta. Włączył na chwilę reflektory jednej z ciężarówek i oświetlił stojący przed nią elegancki, jaskrawoczerwony automobil sprzed drugiej wojny światowej.

– O Boże – szepnął Pitt. – To prawdziwy Avions Voisin.

– Co takiego?

– Voisin. Produkowany od 1919 do 1939 roku we Francji przez Gabriela Voisina. Bardzo rzadki samochód.

Giordino podszedł bliżej i starannie obejrzał niezwykłe auto. Zwrócił uwagę na nietypowe klamki, trzy wycieraczki zamiast dwóch na przedniej szybie, wspaniałą chromowaną atrapę i skrzydlatą figurkę na masce.

– Rzeczywiście oryginalny.

Pitt usiadł za kierownicą, umieszczoną po prawej stronie. Wnętrze i tablica rozdzielcza były w stylu art-deco. W stacyjce tkwił kluczyk. Pitt przekręcił go i obserwował przez chwilę wskazówkę paliwa. Bak był pełen. Nacisnął guzik startera. Silnik ruszył niemal bezgłośnie. Jedyną oznaką jego pracy była smużka dymu, wydobywająca się z rury wydechowej.

– Trzeba przyznać, że jest cichy – zauważył Giordino z podziwem.

– Silnik ma zawory tulejowe – wyjaśnił Pitt. – Stosowano je dawniej dla zmniejszenia hałasu. Potem okazało się, że zawory grzybkowe są wprawdzie głośniejsze, ale dają większą moc i oszczędność paliwa.

– Naprawdę chcesz jechać tym zabytkiem przez pustynię? – Giordino przyglądał się sceptycznie staroświeckiej maszynie.

– Mamy pełno benzyny, no i lepsze to niż wielbłąd. Weź parę butelek wody i sprawdź, czy nie ma tu czegoś do zjedzenia.

– Mocno w to wątpię – rzekł Giordino. – Są tylko różne oranżady i automat z cukierkami.

– Może coś jednak znajdziesz.

Pitt otworzył drzwi garażu i bramę ogrodzenia. Sprawdził olej w silniku i wodę w chłodnicy, a także ciśnienie w oponach.Nadszedł Giordino z pełnym pojemnikiem soft-drinków i kilkoma plastikowymi kanistrami wody.

– Płynów wystarczy nam na parę dni, ale do jedzenia mamy tylko dwie puszki sardynek i jakieś wafle.

– Rzuć to wszystko na tylne siedzenie i ruszamy.

Sześćdziesięcioletni Voisin cicho i gładko ruszył naprzód. Pitt minął wolno stojące na placu samochody i wyjechał przez bramę. Ostrożnie jechał główną aleją miasta, aż dotarł do brudnej, wąskiej uliczki, biegnącej na zachód, równolegle do Nigru. Dopóki znajdowali się w obrębie miasta, starał się nie przekraczać szybkości dwudziestu pięciu kilometrów. Dopiero minąwszy ostatnie budynki mocniej nacisnął gaz i włączył światła.

– Przydałaby się mapa – rzekł Giordino.

– Muszą nam wystarczyć ślady wielbłądów. Nie możemy ryzykować jazdy główną drogą.

– To dobre tak długo, dopóki ta ścieżka dla bydła będzie prowadziła wzdłuż rzeki.

– Musimy dotrzeć do miejsca, w którym Gunn stwierdził wpływ toksyn do Nigru. Wtedy skręcimy na północ.

– Nie chciałbym być w tych stronach, kiedy szofer Kazima oznajmi mu, że skradziono jego cacko.

– Kazim i Massarde będą przekonani, że uciekamy za najbliższą granicę, czyli do Nigru – rzekł Pitt. – Nie przyjdzie im do głowy szukać nas w samym sercu pustyni.

– Muszę przyznać, ze wcale mi się nie uśmiecha ta podróż – narzekał Giordino.

Nie uśmiechała się też Pittowi. Kolejne kuszenie losu nie wróżyło im dożycia spokojnej starości. W świetle reflektorów widać było bezkresny płaski teren ze sterczącymi tu i ówdzie skałami. Migające przed nimi cienie drzew manny przypominały tańczące na pustyni duchy.

Nie byłoby przyjemnie tu umrzeć, pomyślał Pitt.

26

O dziesiątej słońce było już wysoko. Tempratura zbliżyła się – o ile Gunn mógł to ocenić bez termometru – do trzydziestu pięciu stopni. Zerwał się dość silny wiatr. Dawał pewną ochłodę, ale jednocześnie wznosił tumany pyłu, wciskającego się nieprzyjemnie w oczy, nos i gardło. Włożył okulary słoneczne, których na szczęście nie zapomniał wziąć do plecaka, i owinął szczelniej głowę prymitywnym zawojem z prześcieradła. Otworzył małą plastikową butelkę z wodą i wypił co najmniej połowę. Nie musiał oszczędzać wody, odkąd wykrył nieopodal dworca lotniczego czynny kran przeciwpożarowy.

Lotnisko wyglądało równie martwo jak poprzedniego wieczora. Części wojskowej pilnowali wprawdzie wartownicy, ale przy hangarach i samolotach nie było żadnego ruchu. Nie było go również na lotnisku cywilnym. Nagle jednak z budynku dworca wynurzył się jakiś człowiek, wsiadł na motorynkę i podjechał do oddalonej o sto metrów wieży kontroli. Gunn odczytał to jako dobry znak. Nikt przy zdrowych zmysłach nie robiłby sobie w takim upale przejażdżek dla zabawy. Powód mógł być tylko jeden: zapowiedziane lądowanie jakiegoś samolotu.Wysoko nad kryjówką Gunna zataczał powolne kręgi sokół. Gunn obserwował go przez chwilę, potem przesunął nad głową jedną z desek, by dawała choć trochę cienia. Ponownie zlustrował spojrzeniem całe lotnisko. Na płytę przed dworcem wjechała furgonetka. Wysiedli z niej dwaj mężczyźni w kombinezonach obsługi lotniska i zaczęli wyładowywać drewniane klocki, służące do blokowania kół samolotu na postoju. Gunn zaczął intensywnie obmyślać optymalną drogę ze swojej kryjówki do miejsca postoju samolotu. Szczególnie uważnie oglądał nieliczne krzaki i nierówności terenu, za którymi mógłby się schować.

Znowu położył się na plecach i patrzył w niebo, usiłując przystosować się do panującego upału. Sokół zaatakował właśnie jakiegoś małego ptaszka, lecącego w stronę rzeki. Na niebie widać było kilka małych, kłębiastych chmurek. Skąd się brały i jak zdołały przetrwać w rozpalonym i suchym jak pieprz powietrzu?Nagle poniżej obłoków, daleko nad horyzontem dostrzegł długą, szybko przesuwającą się igłę. Usiadł i skupił na niej wzrok. Odrzutowiec okrążał miasto od północy i zachodu, wyraźnie zniżając lot. Był jeszcze za daleko, by go rozpoznać, ale Gunn miał już pewność, że nie jest to maszyna wojskowa; nie szykowano by dla niej powitania w cywilnej części lotniska.

Odsunął chroniące go od słońca deski, wciągnął na plecy tornister i przykucnął jak sprinter gotowy do startu. Poczuł nerwowe bicie serca; samolot zbliżył się na niespełna kilometr do lotniska. Teraz widział już wyraźnie szczegóły: to był duży samolot pasażerski, francuski Airbus z jasno – i ciemnozielonymi poziomymi pasami na kadłubie i znakami rozpoznawczymi Air Afrique.

Maszyna dotknęła kołami betonu niemal na początku pasa i szybko wyhamowała. Choć na pasie nie czekał samochód z tablicą "FOLLOW ME", pilot sprawnie i bez wahania dokołowal pod dworzec. Nie wyłączył silników; pracowały nadal, choć na jałowych obrotach. Dwaj ludzie z obsługi lotniska nie zwrócili na to uwagi. Wsunęli bloki pod koła, potem przytoczyli do przednich drzwi samolotu wózek ze schodkami.Stali na betonie z zadartymi głowami, czekając na pojawienie się pasażerów. Ale drzwi wciąż pozostawały zamknięte. Gunn miał już pewność, że nie jest to zwykły samolot pasażerski. Postanowił ruszyć. Pokonał biegiem pięćdziesiąt metrów dzielących go od najbliższej cherlawej akacji, przycupnął za nią i podjął na nowo obserwację samolotu.

Przednie drzwi samolotu odsunęły się wreszcie; ukazała się stewardesa, zbiegła szybko po schodkach i, nie zwracając uwagi na malijskich techników, pomaszerowała w stronę wieży kontrolnej. Zaintrygowani Malijczycy oderwali wzrok od samolotu i patrzyli za nią z ciekawością. Zachowywała się rzeczywiście dziwnie. Kiedy doszła do podstawy wieży, z przewieszonej przez ramię torby wyjęła nożyce do drutu i spokojnie, bez pośpiechu, przecięła całą wiązkę kabli elektrycznych i telefonicznych, łączących wieżę z budynkiem dworca. Potem dała ręką znak w kierunku kabiny pilotów Airbusa.Niemal natychmiast spod brzucha samolotu opuściła się na beton szeroka pochylnia. Z wnętrza dał się słyszeć silnik samochodu. Pracował na wysokich obrotach, choć jednocześnie dziwnie cicho. Po chwili po rampie zjechało coś, co przypominało "buggy", samochód do wyścigów terenowych.

Gunn brał kiedyś w Arizonie udział w takim wyścigu jako członek załogi Pitta i Giordino, miał więc pewne wyobrażenie o takich pojazdach. Ale ten był wyjątkowy. Nadwozie stanowiła konstrukcja z rur; bez jakiejkowiek osłony. Ogromny, chyba siedmiolitrowy widlasty silnik, choć umieszczony centralnie, jak w bolidach Formuły 1, wystawał poza tylne koła. Przed silnikiem znajdowała się wąska ławeczka, na której oprócz kierowcy z trudem tylko mieścił się pasażer. Na platformie nad silnikiem zamontowany był ciężki karabin maszynowy typu Vulcan; sześć luf na obrotowej tarczy tworzyło jedyny w swoim rodzaju ażurowy dach nad kierowcą. Obsługę Vulcana stanowili dwaj ludzie, obaj uzbrojeni dodatkowo w krótkie pistolety maszynowe. Gunn przypomniał sobie, że takich właśnie pojazdów użyli Amerykanie w operacji "Pustynna Burza"; były szczególnie przydatne w szybkich akcjach na tyłach wojsk irackich.

W ślad za pojazdem szturmowym na płytę lotniska wybiegł pluton uzbrojonych po zęby żołnierzy w płowych pustynnych panterkach. Jeden stanął przy schodkach, by trzymać pod strażą malijskich techników. Reszta obstawiła budynek dworca i wieżę kontrolną.Dwaj wartownicy, pilnujący wojskowej części lotniska, patrzyli jak zahipnotyzowani na dziwny pojazd pędzący w ich kierunku. Dopiero gdy zbliżył się na niespełna sto metrów, oprzytomnieli i chwycili za broń. Za późno. Krótka seria z Vulcana skosiła ich w ułamku sekundy.

Kierowca skręcił w stronę ośmiu myśliwców stojących na skraju lotniska. Nie były rozproszone, jak w okresach zagrożenia wojennego. Stały ciasno jeden przy drugim, w idealnie równym szeregu, jakby przygotowane do uroczystej inspekcji. Pociski z samochodu szturmowego uderzały w kolejne maszyny krótkimi, morderczymi seriami. I gdy kule przebijały zbiorniki paliwa, jeden samolot po drugim stawał w płomieniach. Z ogłuszającym hukiem wybuchały podwieszone pod skrzydłami bomby i rakiety. Po minucie z ośmiu myśliwców została już tylko kupa płonącego złomu.Gunn obserwował tę dramatyczną scenę w absolutnym osłupieniu. Skulił się za swoją akacją, jak gdyby jej wątły pień mógł mu dać jakąkolwiek osłonę. Spojrzał na zegarek: od rozpoczęcia operacji minęło zaledwie szcść minut. Samochód szturmowy wrócił szybko w stronę Airbusa. Nie wjechał jednak do środka, tylko zajął pozycję bojową przed budynkiem dworca. Tymczasem na przystawionych do samolotu schodkach pojawił się oficer z tubą w ręku. Podniósł ją do ust i zawołał, przebijając się przez huk eksplozji:

– Panie Gunn! Proszę wyjść! Mamy bardzo mało czasu!

Zaskoczony Gunn wahał się przez chwilę. A jeśli to pułapka? Jeśli Malijczycy zainscenizowali to wszystko, żeby go schwytać?

– Panie Gunn! – krzyknął oficer ponownie. – Jeśli mnie pan słyszy, błagam, niech się pan pospieszy. Inaczej będziemy musieli odlecieć bez pana!

Gunn odrzucił wątpliwości. Bzdura, pomyślał. Kazim nigdy w życiu nie poświęciłby ośmiu swoich myśliwców dla złapania jednego człowieka. Wyskoczył zza akacji i pobiegł w stronę Airbusa, machając rękami.

– Zaczekajcie! Jestem tutaj! – krzyczał jak szalony.

Oficer dostrzegł go, zbiegł po schodkach i dreptał niecierpliwie po betonie, jak pasażer zirytowany opóźnieniem rozkładowego lotu. Kiedy wreszcie mocno zdyszany Gunn dotarł do samolotu, obrzucił go takim spojrzeniem, jakim patrzy się na ulicznego żebraka.

Odezwał się jednak grzecznie:

– Dzień dobry. Pan Rudi Gunn?

– Tak, a pan?

– Pułkownik Marcel Levant.

Dopiero teraz, z bliska, Gunn mógł w pełni ocenić klasę elitarnej jednostki, którą po niego przysłano. Byli nie tylko świetnie uzbrojeni, aie i znakomicie przygotowani fizycznie. Wyglądali przy tym jak ludzie, którzy zabijają bez najmniejszych skrupułów. Nagle uświadomił sobie, że akcent pułkownika nie jest amerykański. Poczuł się nieswojo. W ułamku sekundy wróciły wszystkie wątpliwości.

– Co to za jednostka? – spytał niepewnie.

– UNICRATT. Grupa taktyczna Organizacji Narodów Zjednoczonych.

– Skąd pan wiedział, jak się nazywam i jak mnie szukać?

– Admirał James Sandecker dostał wiadomość radiową od niejakiego Dirka Pitta, że ukrywa się pan w pobliżu lotniska, i że trzeba pana stąd jak najszybciej zabrać.

– A więc to admirał was wysłał! – Gunn odetchnął z ulgą.

– Ściślej: Sekretarz Generalny ONZ na prośbę admirała – odparł lekko już zniecierpliwiony Levant. – Ale może i ja o coś zapytam: skąd właściwie mogę mieć pewność, że to pan jest Rudi Gunn?

Amerykanin powiódł wzrokiem po pustkowiu otaczającym lotnisko.

– A jak pan myśli, u diabła, ilu Rudich Gunnów pęta się po tej pustyni, czekając na pańskie wezwanie?

– Nie ma pan żadnego dokumentu, żadnego dowodu tożsamości? – upierał się Levant.

– Nie mam. Wszystko leży już pewnie na dnie Nigru. Musi mi pan uwierzyć.

Levant przekazał tubę przechodzącemu młodszemu oficerowi.

– Zebrać ludzi! – rozkazał krótko. – Wracamy.

Odwrócił się znowu do Gunna z oficjalnym uśmiechem, w którym nadal nie było cienia sympatii.

– Proszę do samolotu, panie Gunn. Nie ma czasu na jałowe konwersacje.

– Dokąd mnie zabieracie? Levant stłumi odruch irytacji.

– Do Paryża – odparł rzeczowo. – Stamtąd poleci pan do Waszyngtonu, gdzie, jak się zdaje, czeka na pana niecierpliwie całe grono Bardzo Ważnych Osób. Tylko tyle mogę powiedzieć. A teraz proszę na pokład. Najwyższy czas.

– Właściwie dlaczego tak się pan spieszy? – spytał Gunn, którego zaczęła już bawić nieufność pułkownika. – Przecież zniszczył im pan całe lotnictwo.

– Nie całe; tylko jedną eskadrę. Mają trzy inne, w pobliżu Bamako. To dość daleko stąd, ale jeśli już wiedzą, co tu się stało, mogą dopaść nas jeszcze w przestrzeni powietrznej Mali.

Tymczasem samochód szturmowy wjechał już do wnętrza Airbusa; za nim wchodzili pospiesznie żołnierze Levanta. Potężnie zbudowana dziewczyna w stroju stewardesy Air Afrique, ta sama, która tak brawurowo rozpoczęła operację na lotnisku, przecinając kable wieży kontrolnej, teraz chwyciła Gunna pod ramię i pociągnęła po schodkach w górę. Widząc jego przestraszoną minę, uśmiechnęła się.

– Nie mamy tu pierwszej klasy z luksusowymi daniami i szampanem, panie Gunn, ale jest zimne piwo i kanapki z mortadelą – powiedziała.

– Nie ma pani pojęcia, jak to luksusowo dla mnie brzmi – odwzajemnił się uśmiechem Gunn.

Byłby całkiem szczęśliwy, gdyby nie nowa fala lęku, która nagle go ogarnęła. Pitt i Giordino zapewnili mu pomyślną ucieczkę (ciekawe, skąd wzięli radio, żeby skontaktować się z Sandeckerem), ale sami tam przecież zostali! Ich poświęcenie przekraczało dla niego granice rozsądku. Rozumiał, że zależy im na znalezieniu źródeł groźnego skażenia, ale decyzja, by pozostać na obcym, śmiertelnie wrogim terenie bez żadnych właściwie środków – była szaleństwem. Teraz, zwłaszcza po wydarzeniach na lotnisku, Kazim rzuci przeciwko nim całą swoją jawną i tajną armię. Jeśli nie zniszczy ich pustynia – zrobią to Malijczycy.

Zatrzymał się jeszcze na chwilę na szczycie schodków. Widział stąd bez trudu oddaloną zaledwie o półtora kilometra na zachód rzekę Niger i wąskie pasma roślinności wzdłuż brzegów. Ale ku północy i wschodowi, tuż za miastem, rozciągał się bezmiar skalisto-piaszczystej pustyni.

Gdzie są teraz? Czy w ogóle jeszcze żyją?

Oderwał wzrok od posępnego, złowrogiego krajobrazu i wszedł do samolotu. Fala chłodnego, klimatyzowanego powietrza uderzyła go jak wodospad. Po chwili samolot wystartował. Zapylone piaskiem oczy bolały go dokliwie.Siedzący obok pułkownik z zaciekawieniem przyglądał się jego zatroskanej twarzy. W końcu Gunn odwrócił ku niemu oczy.

– Wyrwał się pan z takiego piekła, a nie wygląda pan na specjalnie ucieszonego – zauważył Levant.

– Myślę o ludziach, których tu zostawiłem.

– Pitt i Giordino to pańscy przyjaciele?

– Od wielu lat.

– Dlaczego nie uciekli razem z panem?

– Mają tutaj pewną robotę do skończenia.

Levant pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Muszą być albo bardzo odważni, albo kompletnie zwariowani.

– Zwariowani? Nie, ani trochę.

– Przecież to się nie może dobrze skończyć.

Gunn uśmiechnął się blado.

– Nie zna ich pan – rzekł z nagłym przypływem wiary i ufności. – Jeśli jest na świecie ktoś, kto potrafi wejść do piekła i wrócić stamtąd ze szklanką tequili z lodem w ręku, to tym kimś jest właśnie Dirk Pitt.

27

Sześciu żołnierzy osobistej ochrony generała Kazima czekało, aż łódź Massarde'a dobije do przystani. Gdy Francuz znalazł się na nabrzeżu, dowódca oddziału zastąpił mu drogę i zasalutował.

– Monsieur Massarde?

– O co chodzi?

– Generał Kazim chce się natychmiast z panem widzieć.

– Czy generał nie wie, że muszę jechać do Fort Foureau i bardzo się spieszę?

Major skłonił się uprzejmie.

– Chyba chodzi o coś bardzo ważnego.

– Niech pan prowadzi – rzekł Massarde, westchnąwszy w iście francuski sposób.

Ruszyli brudnym nabrzeżem w stronę dużego budynku. Massarde szedł za majorem otoczony przez straż.

– Proszę tędy – major wskazał boczną alejkę okalającą budynek.

Minęli pilnie strzeżoną przez uzbrojonych żołnierzy ciężarówkę mercedes-benz z przyczepą, osobisty pojazd generała Kazima do nadzwyczajnych celów wojskowych. Massarde wszedł po schodach do budynku. Ciężkie, masywne drzwi zamknęły się za nim.

– Generał Kazim jest w swoim biurze – rzekł major, przepuszczając Massarde'a przez następne drzwi i zostając nieco z boku.

W porównaniu z upałem, panującym na zewnątrz, powietrze w biurze wydawało się arktyczne. Klimatyzacja musiała być włączona na maksimum. Zasłony w kuloodpornych oknach sprawiały, że w pomieszczeniu panował półmrok. Massarde przez chwilę przyzwyczajał wzrok do ciemnego wnętrza.

– Usiądź, Yves – rzekł Kazim zza biurka, odkładając jednocześnie słuchawkę jednego z czterech telefonów.

Massarde uśmiechnął się, wciąż na stojąco.

– Po co tu tyle straży? Boisz się zamachu? Kazim uśmiechnął się również.

– Po tym, co zdarzyło się w ciągu ostatnich paru godzin, żadne środki ostrożności nie są przesadne.

Назад Дальше