Sahara - Cussler Clive 27 стр.


Oficer zignorował zaczepkę.

– Kim jesteście? – spytał tonem nie znoszącym sprzeciwu.

– Ja jestem Rocky, a mój przyjaciel nazywa się… – odparł ironicznie Pitt.

– Bullwinkle – dokończył Giordino. Oficer uśmiechnął się z wyższością.

– Może raczej Dirk Pitt i Albert Giordino?

– Skoro wiesz, to po co pytasz? – uciął Pitt.

– Pan Massarde spodziewał się was tutaj.

– "Nie przyjdzie im do głowy szukać nas w samym sercu pustyni…" – mruknął Giordino, przedrzeźniając tyradę Pitta, wygłoszoną parę dni wcześniej w Bourem.

– Nie nadajesz się na jasnowidza, stary.

– Widocznie wróżyłem nie z tych flisów… – wzruszył ramionami Pitt.

– Jak warn się udało zmylić wartowników? – spytał oficer.

– Przyjechaliśmy pociągiem – odparł Pitt, nie próbując nawet ukrywać prawdy.

– Zaraz… Zamki w drzwiach kontenerów są blokowane kodem magnetycznym. Chyba nie powiesz, żeście się włamali w czasie jazdy?

– Powiedz lepiej temu dupkowi, który ogląda pociągi na monitorach, żeby się lepiej przyjrzał klimatyzatorom na dachach. To nic trudnego zdjąć osłonę i schować się pod nią.

– Coś podobnego! – zdumiał się oficer. – Alę dziękuję za dobre rady. Osobiście dopilnuję, żeby wasze pomysły zostały opisane w instrukcji dla wartowników.

– Cieszę się – zadrwił Pitt.

– Nie będziesz się długo cieszył, możesz być pewien – odciął się oficer i sięgnął po walkie-talkie, – Panie Massarde, mówi kapitan Brunone, szef ochrony zakładu.

– To Pitt i Giordino?

– Tak, mam ich.

– Stawiali opór?

– Nie, poddali się jak baranki.

– Niech pan ich przyprowadzi do mojego biura, kapitanie.

– Tak jest, jak tylko ich oczyścimy.

– Idziemy tam prosić o przebaczenie? – spytał Pitt.

– Widzę, że Amerykanie nigdy nie tracą dobrego humoru – odparł Brunone. – Tak, będziecie mieli okazję przeprosić pana Massarde osobiście. Ale po tym, co zrobiliście z jego helikopterem, nie liczyłbym na waszym miejscu na specjalną łaskawość.

Yves Massarde siedział rozparty w drogim skórzanym fotelu. Nie miał zwyczaju zbyt często się uśmiechać, ale kiedy Pitt i Giordino weszli pod eskortą do gabinetu, szeroki, jowialny uśmiech rozjaśnił jego twarz. Podobnie mógłby się uśmiechać przedsiębiorca pogrzebowy na wieść, że w okolicy wybuchła epidemia tyfusu.

W odróżnieniu od swego szefa, Verenne zachowywał chłodną powagę. Stał przy oknie, z którego rozciągał się widok na cały zakład, i przyglądał się więźniom badawczym, pozbawionym wyrazu spojrzeniem,

– Świetna robota, kapitanie Brunone – odezwał się Massarde. – Widzę, że dostarczył ich pan w dobrym stanie.

On również uważnie przypatrywał się mężczyznom ubranym w czyste, białe fartuchy, na tle których korzystnie prezentowały się zdrowe, opalone twarze. Zwrócił uwagę na ich swobodną obojętność i przypomniał sobie, że tak samo zachowywali się na jachcie.

– A więc są grzeczni?

– Jak uczniaki w czasie lekcji – odparł Brunone. – Zrobili wszystko, co im kazałem.

– To świadczy o rozsądku – mruknął Massarde z aprobatą. Wstał zza biurka i podszedł do Pitta.

– Gratuluję brawurowej wyprawy przez pustynię. Generał Kazim twierdził, że nie przeżyjecie dłużej niż dwa dni.

– Nie polegałbym zbytnio na przepowiedniach generała Kazima – rzekł Pitt.

– Ukradł pan i zniszczył mój helikopter, panie Pitt. To będzie pana drogo kosztować.

– Nieładnie postąpił pan z nami na swoim jachcie; niech pan to traktuje jako rewanż.

– A ten stary, ukochany samochód generała Kazima? Co z nim zrobiliście?

– Silnik wysiadł, resztę spaliliśmy – skłamał gładko Pitt.

– Zdaje się, że ma pan brzydki zwyczaj niszczenia cudzej własności, zwłaszcza jeśli jest cenna.

– Fakt, już jako dziecko psułem natychmiast wszystkie zabawki. Doprowadzałem do szału mojego starego.

– No, ja ostatecznie mogę sobie kupić nowy śmigłowiec, ale generał Kazim nie odzyska już swojego Voisina. Na pewno weźmie to pod uwagę, jak dobierze się do was w swoim sławnym gabinecie tortur. To kawał sadysty…

– To się świetnie składa – przerwał Giordino – bo ja akurat jestem masochistą.

Massarde roześmiał się, po czym na jego twarzy pojawił się wyraz zainteresowania.

– Ciekawe, co też was tak ciągnęło do Fort Foureau?

– Spotkanie z panem na jachcie sprawiło nam taką przyjemność, że postanowiliśmy jeszcze raz złożyć panu wizytę…

Dłoń Massarde'a śmignęła w powietrzu dobrze wyćwiczonym bekhendem. Duży diamentowy pierścień rozorał policzek Pitta. Jego głowa zachwiała się od ciosu, ale nogi mocno stały na dywanie.

– Ma pan zamiar wyzwać mnie na pojedynek? – spytał, maskując ból pod krzywym uśmiechem.

– Nic podobnego. Mam zamiar zanurzać was powoli w kwasie solnym, dopóki nie zaczniecie mówić.

Pitt spojrzał na Giordina, potem znowu na Massarde'a.

– Zgoda, Massarde, powiem. Masz przeciek.

– Nie rozumiem. Mów jaśniej.

– Te twoje świństwa chemiczne, które rzekomo palisz, przeciekają do wód gruntowych i zatruwają wszystkie studnie wzdłuż starego koryta rzecznego, aż do Nigru. A dalej płyną do Atlantyku, powodując katastrofę ekologiczną, która zagraża wszelkiemu życiu w oceanach – i nie tylko. Zbadaliśmy tę wyschniętą rzekę i nie mamy wątpliwości, że wszystko zaczyna się tutaj, pod Fort Foureau.

– Stąd do Nigru jest czterysta kilometrów – odezwał się milczący dotąd Verenne. – To niemożliwe, żeby woda pokonała taką drogę pod piaskami pustyni.

– Niemożliwe, ale prawdziwe – rzekł Pitt. – Fort Foureau to jedyne miejsce w Mali, do którego zwozi się odpady chemiczne i biologiczne. Mikstura powodująca cały problem mogła powstać tylko tutaj; to jedyne możliwe źródło. A teraz nie mam już wątpliwości, że zakopujecie odpady zamiast je niszczyć.

Brzydki grymas irytacji wykrzywił usta Massarde'a.

– To nie jest całkiem ścisłe, panie Pitt. Palimy odpady w Fort Foureau, i to w wielkich ilościach. – Massarde ruszył w stronę drzwi.

– Proszę za mną, coś wam pokażę.

Poszli za nim, eskortowani przez Brunone'a. Po krótkiej wędrówce korytarzem znaleźli się w dużej sali, której środek zajmowała wielka makieta zakładów. Dokładność odtworzenia była niezwykła. Giordino miał wrażenie, jakby z lotu ptaka oglądał prawdziwe zakłady.

– Czy ten Disneyland ma coś wspólnego z rzeczywistością?- spytał Pitt.

– Wszystko, aż po najdrobniejszy szczegół – odparł poważnie Massarde.

– I pan ma zamiar wygłosić teraz wykład na ten temat?

– I tak zabierzecie tę wiedzę do grobu – odparł Massarde z ponurą satysfakcją.

Laseczką z kości słoniowej wskazał rozległe pole w południowej części makiety, pokryte dużymi płaskimi prostokątami baterii słonecznych.

– Jak widzicie, mamy własne źródła energii – zaczął. – Całą potrzebną moc czerpiemy z systemu baterii fotoelektrycznych: są zrobione z polikrystalicznego krzemu i mają w sumie cztery kilometry kwadratowe powierzchni. Czy wiecie, co to są baterie fotoelektryczne?

– Owszem, słyszeliśmy, że to najtańsze i najwydajniejsze źródło energii – odparł Pitt. – O ile wiem, przekształcają światło słoneczne bezpośrednio w prąd stały.

– Bardzo dobrze – pochwalił Massarde tonem belfra. – Kiedy światło, albo raczej słoneczna energia fotonowa, jak nazywają ją uczeni, uderza w nasze baterie, powstaje w nich prąd. Dużo prądu! Można by nim zasilać trzykrotnie większy zakład.

Przerwał i skierował laseczkę na budynek w pobliżu zespołu baterii.

– Tutaj są przetwornice prądu i blok akumulatorów; ładowane prądem z baterii słonecznych w ciągu dnia, oddają energię w nocy a także w dni pochmurne. To jednak należy do rzadkości w tej części Sahary.

– Imponujące – przyznał Pitt. – Ale mam wrażenie, że wasz system koncentracji energii cieplnej nie jest równie wydajny.

Massarde popatrzył na niego z zaciekawieniem. Ten człowiek wciąż wyprzedzał jego myśli i zamiary. Wskazał laseczką teren sąsiadujący z bateriami słonecznymi, pokryty parabolicznymi kondensorami, które widzieli wczoraj z diuny.

– Jest wydajny – stwierdził pewnym głosem. – Dysponuję najnowocześniejszą technologią niszczenia niebezpiecznych odpadów. Te kondensory pozwalają skupić lokalnie energię cieplną tak, jakby świeciło w tym miejscu nie jedno, ale osiemdziesiąt tysięcy słońc. Spalanie odbywa się w dwóch reaktorach kwarcowych. – Wskazał laseczką następne budynki.

– Pierwszy neutralizuje szkodliwe substancje w temperaturze 9 500 stopni Celsjusza, drugi niszczy ewentualne pozostałości w temperaturze 12 000 stopni. To zapewnia całkowitą anihilację wszystkiego, co człowiek zdolny jest wyprodukować.

Pitt patrzył na Massarde'a z podziwem połączonym z wątpliwościami.

– To wszystko brzmi imponująco, nawet metafizycznie – rzekł.

– Ale skoro pańska technologia jest tak skuteczna i wydajna, dlaczego pakuje pan miliony ton odpadów pod ziemię?

– Nie zdaje pan sobie sprawy, ile na świecie jest tego świństwa. Ludzie wymyślili już ponad siedem milionów różnych związków chemicznych; co tydzień chemicy tworzą dziesięć tysięcy nowych. W ciągu roku świat produkuje dwa miliardy ton szkodliwych odpadów. Z tego trzysta milionów w samych tylko Stanach Zjednoczonych i dwa razy tyle w Europie i w Rosji. Część niszczy się w spalarniach, ale większość zakopuje się nielegalnie pod ziemią albo topi w oceanach. Nie ma już gdzie tego wywozić. A ja znalazłem na Saharze idealne, bezpieczne miejsce na wielki śmietnik odpadów przemysłowych. Przy obecnych rozmiarach zakładu Fort Foureau może spalić czterysta milionów ton rocznie. Ale ze wszystkim tu sobie nie poradzę, dlatego buduję podobne zakłady w Australii i na pustyni Gobi; będą przyjmować odpady z Chin i z Dalekiego Wschodu. Poza tym już za dwa tygodnie uruchamiam dużą spalarnię w Stanach Zjednoczonych.

– Bardzo to ładnie o panu świadczy, ale nadal nie tłumaczy, dlaczego zakopuje pan odpady, które zobowiązał się pan zniszczyć; przecież płacą panu za spalanie.

– To kwestia ceny, panie Pitt – przyznał cynicznie Massarde.

– Taniej jest schować pod ziemią, niż spalić.

– I tę samą regułę stosuje pan do odpadów nuklearnych?

– Odpady to odpady. Z punktu widzenia ludzi różnica jest tylko ta, że jedne trują, a inne zabijają promieniowaniem.

– Czyli tak: wziąć forsę, zakopać, zapomnieć i nie przejmować się konsekwencjami?

Massarde wzruszył lekceważąco ramionami.

– Coś z tym paskudztwem trzeba przecież robić! Jeśli nie ja, to ktoś inny. Mój kraj ma bardzo rozbudowany program nuklearny; pod względem liczby elektrowni atomowych wyprzedza nas tylko Ameryka. Mamy dwa cmentarzyska odpadów nuklearnych na własnym terenie, w Soulaines i w La Manche. Niestety, żadne z nich nie jest przystosowane do magazynowania substancji trwale i silnie radioaktywnych. Taki na przykład pluton 239 ma okres połowicznego rozpadu dwadzieścia cztery tysiące lat. A są inne, nawet sto razy trwalsze. Tymczasem stosowane pojemniki, nawet jeśli są całkiem szczelne, nie wytrzymują dłużej niż dziesięć – dwadzieścia lat. Tak więc, jak widzieliście w trakcie nieproszonej wizyty w naszych podziemiach- lokujemy te szczególnie trwałe i niebezpieczne substancje tutaj.

– Czyli cały pański uczony wykład o paleniu odpadów oraz cały ten "zakład detoksyfikacji słonecznej" – to tylko fasada?

Massarde uśmiechnął się.

– W jakimś sensie tak. Ale także w dużej mierze prawda: rzeczywiście niszczymy ogromne ilości odpadów.

– Dla zachowania pozorów. – W głosie Pitta pojawił się chłód.

– Jak się panu udało, Massarde, zbudować całą tę cholerną atrapę i nie wzbudzić podejrzeń służb wywiadowczych? Dlaczego satelity szpiegowskie nie wykryły prac górniczych na taką skalę?

– Wykiwałem wszystkich – stwierdził bez żenady Massarde.- Jak tylko uruchomiłem linię kolejową, postawiłem duży budynek i zacząłem kopać pod nim. Urobek wywoziliśmy koleją, w opróżnionych kontenerach wracających do Mauretanii: przydał się tam do budowy portu.

– Chytrze pomyślane! Dostałeś pieniądze za transport w obie strony.

– Nigdy nie zadowalam się pojedynczą korzyścią – przyznał filozoficznie Massarde.

– No tak: nikt nie czuje się oszukany, nikt się nie skarży- kontynuował Pitt. – Żadne agencje ekologiczne nie wtrącają się i nie grożą zamknięciem zakładu. Nikt nie wspomina o zatruciu wód gruntowych. Nikt nie kwestionuje stosowanych metod; a już na pewno nie firmy, które produkują te odpady. Są szczęśliwe, że mogą się ich tak tanio pozbyć.

– W dziedzinie ochrony środowiska – odezwał się Verenne- niewielu jest świętych, którzy praktykowaliby to, co publicznie głoszą. Nikt tu nie jest bez winy, panie Pitt. Wszyscy korzystamy z dobrodziejstw nowoczesnej chemii: benzyny, plastiku, środków dezynfekcyjnych, konserwantów. To typowy przypadek sądu, w którym prokurator jest w cichej zmowie z oskarżonym. To monstrum, którego nie pokona ani pojedynczy człowiek, ani żadna organizacja. To samowystarczalny Frankenstein, którego nie da się już zabić.

– I dlatego, zamiast szukać rozwiązania, wymyśliliście oszustwo.

– Oszustwo?

– Tak! Nie robicie solidnych, trwałych pojemników na odpady; nie wkopujecie się dostatecznie głęboko, poniżej poziomu wód gruntowych. Wszystko byle szybciej, byle taniej. – Pitt ponownie spojrzał na Massarde'a. – Jesteś zwykłym kanciarzem, który bierze ciężkie pieniądze za prymitywne składowisko, zagrażające życiu i zdrowiu ludzi.

Massarde spurpurowiał, ale zdołał opanować wściekłość.

– Mało mnie obchodzi przeciek, który może zabić paru pustynnych włóczęgów za pięćdziesiąt czy nawet sto lat.

– Łatwo ci się powiedziało. – Spojrzenie Pitta było bezlitosne. – Jakbyś nie wiedział, że przeciek jest i że zatruta woda zabija pustynnych nomadów. Nie mówiąc o tym, że lada chwila może spowodować zniszczenie całego życia na Ziemi.Perpektywa zagłady nie zrobiła na Francuzie żadnego wrażenia. Jednakże to, co Pitt powiedział o umierających nomadach, otworzyło klapkę w pamięci Massarde'a.

– Czyżbyście działali w porozumieniu z doktorem Hopperem i jego ludźmi ze Światowej Organizacji Zdrowia?

– Nie, działamy na własną rękę – znów gładko skłamał Pitt.

– Ale wiecie o nich?

– Tak – przyznał Pitt. – Jeśli ci na tym zależy, mogę nawet powiedzieć, że znam osobiście ich biochemika.

– Doktora Evę Rojas? – wycedził Massarde, pilnie obserwując, jakie to wywrze wrażenie.

Pitt dostrzegł pułapkę, ale nie mając już nic do stracenia, postanowił brnąć dalej.

– Trafiłeś.

– Tak? No to spróbuję trafić jeszcze raz.

Tym razem Massarde rzeczywiście zgadywał. Postanowił sprawdzić oryginalną myśl, która dopiero przed chwilą przyszła mu do głowy.

– To ty uratowałeś ją pod Kairem z łap morderców?

– Owszem, przypadkiem byłem w pobliżu. Ty chyba robisz w niewłaściwej branży, Massarde. Mijasz się z powołaniem. Powinieneś być jasnowidzem.

Massarde miał już tego dosyć. Właściwie po co on, szef wielkiego imperium finansowego, traci czas na rozmowy z parą nędznych intruzów, zamiast pozostawić ich swoim gorylom. Skinął na Verenne'a.

– Skończyliśmy pogawędkę. Zawiadom generała Kazima, że może ich zabrać do swojego aresztu.

Twarz Verenne'a po raz pierwszy ożywiła się, przybierając wyraz jadowitego węża.

– Z najwyższą przyjemnością.

Z innej gliny ulepiony był jednak kapitan Brunone. Typowy przedstawiciel francuskiej kadry oficerskiej, sprzedał się wprawdzie Massarde'owi za żołd trzykrotnie wyższy niż w armii, zachował jednak wojskowy honor.

– Przepraszam, panie Massarde – powiedział – ale w ręce generała Kazima nie oddałbym nawet wściekłego psa. Ci ludzie wdarli się tu bezprawnie i powinni być ukarani, nie można jednak wydawać ich na tortury takiemu barbarzyńcy.

Massarde zastanawiał się przez chwilę nad słowami oficera.

– Słusznie, całkiem słusznie – rzekł w końcu, dziwnie zadowolony z siebie. – Nie możemy zniżać się do poziomu tego rzeźnika.

Popatrzył na Pitta i Giordino z błyskiem w oku.

– Zawieźcie ich do kopalni złota w Tebezzy. Pani doktor Rojas ucieszy się zapewne na widok pana Pitta; w dobrym towarzystwie lepiej się też pracuje, zwłaszcza łopatą.

– Ale co powiemy Kazimowi? – spytał Verenne. – Na pewno miałby ochotę porachować się z nimi osobiście za ten samochód…

– Nieważne – uciął Massarde. – Zanim dowie się, gdzie oni są, będą już martwi.

35

Prezydent spojrzał na Sandeckera znad swego biurka w owalnym gabinecie.

– Dlaczego nie poinformowano mnie o tym wcześniej?

– Ktoś uznał to za sprawę mniejszej wagi, nie mieszczącą się w pańskim kalendarzu spotkań.

Prezydent przeniósł wzrok na szefa urzędu Białego Domu, Earła Willovera.

– Czy to prawda?

Willover, łysiejący pięćdziesięcioletni okularnik z wielkim rudym wąsem, obrócił się w fotelu i spojrzał na Sandeckera.

– Konsultowałem pańską teorię czerwonego zakwitu z Krajową Radą Nauki. Nie zgadzają się z opinią, że mógłby stanowić zagrożenie dla świata.

– I nie widzą nic niezwykłego w tym, co dzieje się na środkowym Atlantyku?

– Uczeni, a są to niewątpliwe autorytety w dziedzinie oceanografii, uważają, że zakwit jest chwilowy i wkrótce zacznie się cofać, tak jak to bywało w przeszłości.

Willover kierował biurem wykonawczym Białego Domu w stylu Horacjusza, broniącego mostów rzymskich przed naporem etruskiej armii. Tylko nieliczni docierali do owalnego gabinetu, a już nikt nie mógł sobie pozwolić na przedłużenie audiencji lub spory z prezydentem bez narażenia się na gniewny odwet Willovera. Toteż członkowie Kongresu szczerze go nienawidzili – choć nikt nie mówił tego głośno.Prezydent jeszcze raz spojrzał na rozłożone przed nim na biurku zdjęcia satelitarne.

– Moim zdaniem – powiedział – tego zjawiska absolutnie nie można lekceważyć.

– Czerwony zakwit rzeczywiście cofa się po pewnym czasie – wyjaśnił Sandecker – jeśli żywi się wyłącznie naturalnymi składnikami wody morskiej. Ale tym razem jest zasilany pewnym związkiem kobaltu z syntetycznym aminokwasem. Ta substancja sączy się do oceanu z Afryki zachodniej, stymulując przyspieszone, lawinowe rozmnażanie czerwonych glonów.

Prezydent, były senator ze stanu Montana, wyglądał na człowieka, który lepiej czuje się w siodle niż za biurkiem. Wysoki, chudy, mówił miękkim akcentem Dzikiego Zachodu i do wszystkich zwracał się uprzejmym: "proszę pana", "proszę pani". I rzeczywiście, ilekroć miał okazję uciec na chwilę z Waszyngtonu, jechał na swoje ranczo nad rzeką Yellowstone, nie opodal miejsca sławnej bitwy Custera.

– Jeśli jest tak, jak pan mówi, to rzeczywiście zagrożony jest cały świat.

– Myślę, że wciąż nie doceniamy rozmiarów zagrożenia – ciągnął Sandecker. – Nasi eksperci zrobili komputerową symulację na podstawie najnowszych danych dotyczących tempa rozmnażania tych glonów. Jeśli nie podejmiemy żadnych działań, to do końca przyszłego roku, a prawdopodobnie nawet wcześniej, wygasną z braku tlenu wszelkie znane dotąd formy życia na Ziemi. Oceany będą martwe już wczesną wiosną.

– To śmieszne! – parsknął Willover. – Przepraszam, admirale, ale to naprawdę przypomina obawy małego Jasia, że niebo spadnie mu na głowę.

Sandecker przeszył go ostrym jak nóż spojrzeniem.

– Nie jestem małym Jasiem, a nadchodząca zagłada jest całkiem realna. To nie dziura ozonowa, której efekty w postaci wzrostu zachorowań na raka pojawią się za dwieście lat. Ani zmiany geologiczne o niewiadomych konsekwencjach czy inna nieznana plaga. Ani wojna nuklearna z następującą po niej Wieczną Nocą. Ani wielki meteor, który uderzy w planetę i spowoduje liczne kataklizmy. Jeśli ekspansja czerwonych glonów nie zostanie powstrzymana – i to szybko – one wyssają w ciągu roku cały tlen z atmosfery ziemskiej, powodując zagładę wszelkiego życia na powierzchni Ziemi.

– Kreśli pan bardzo ponurą wizję – rzekł prezydent. – Aż trudno to sobie wyobrazić.

– Pozwoli pan, panie prezydencie, że sformułuję to inaczej. Jeśli zostanie pan w tym roku ponownie wybrany, to więcej niż pewne, że nie dożyje pan końca drugiej kadencji. I nie będzie pan miał następcy, bo nie będzie już nikogo, kto mógłby na niego głosować.

Willover nie wierzył ani jednemu słowu Sandeckera.

Назад Дальше