Sahara - Cussler Clive 26 стр.


Obudził Giordina. Przysypali samochód piaskiem i powędrowali pod rozgwieżdżonym niebem w stronę fortu, starannie zamiatając za sobą ślady zerwanym w ostatniej oazie liściem palmowym. Przeszli przez zapomniany cmentarz legionistów i znaleźli się pod dziesięciometrowym murem. Musieli okrążyć fort, by dotrzeć do głównej bramy. Ogromne wrota z masywnego drewna, zbielałe od wieloletniej operacji słonecznej, były lekko uchylone. Weszli do środka i znaleźli się na rozległym, pogrążonym w ciemnościach placu apelowym.

Nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by zobaczyć widmowe szeregi legionistów w błękitnych tunikach, wyblakłych workowatych spodniach i białych kepi – prężących się na baczność na apelu przed wymarszem w rozpalone piaski pustym, na kolejny bój z hordami Tuaregów.Rozmiary fortu, w porównaniu z innymi placówkami Legii Cudzoziemskiej, nie były imponujące. Mury stały na planie kwadratu o boku długości trzydziestu metrów. Miały u podstawy co najmniej trzy metry grubości; na szczycie znajdowały się blanki, za którymi kryli się niegdyś obrońcy. Dzięki zwartej konstrukcji, do obsługi i obrony fortu mogło wystarczyć pięćdziesięciu ludzi.Plac apelowy przedstawiał typowy obraz opuszczenia. Można tu było znaleźć ślady dawnych legionistów, pustynnych wędrowców i włóczęgów, oraz robotników, którzy budowali linię kolejową i wykorzystywali fort jako magazyn i chwilowe schronienie.Pod ścianą koszar leżały jeszcze podkłady kolejowe, narzędzia, kilka beczek oleju napędowego i samojezdny podnośnik w zadziwiająco dobrym stanie.

– Chyba nie wytrzymałbym roku służby w takim miejscu – mruknął Giordino.

– Och, ja nawet tygodnia – odparł Pitt, przyglądając się uważnie urządzeniom fortu.

Czekanie na pociąg dłużyło się niemiłosiernie. Pitt jeszcze raz przeanalizował fakty. Prawdopodobieństwo, że substancja chemiczna, którą zidentyfikował Gunn, wycieka z pustynnego zakładu detoksykacji słonecznej, wydawało się bardzo duże. Po ich pierwszym spotkaniu z Massarde'em było całkowicie jasne, że grzeczna, oficjalna prośba o zgodę na inspekcję nie spotka się z życzliwym przyjęciem. Musieli zatem wśliznąć się tam potajemnie i samodzielnie zdobyć niezbite dowody. W Fort Foureau pod pozorem niszczenia toksycznych odpadów prowadzono jakąś inną, ponurą i groźną działalność. Szansę przedostania się do środka przez stację kontrolną, zbadania tajemnicy zakładu i wyjścia stamtąd cało były nikłe, ale nie można było z nich nie skorzystać.

Rozmyślania Pitta przerwał słaby, odległy jeszcze odgłos silników pociągu.

Usłyszał go także pogrążony w płytkiej drzemce Giordino. Popatrzyli na siebie bez słów i zerwali się jak na komendę. Pitt podniósł do oczu zegarek z fosforyzującą tarczą.

– Jedenasta trzydzieści – odczytał. – Mamy kupę czasu na inspekcję i na powrót przed świtem.

– Pod warunkiem, że odjazdy są równie regularne jak przyjazdy.

– Na razie były. Równo co trzy godziny rusza kolejny pociąg. Massarde utrzymuje tu taką samą dyscyplinę, jak kiedyś Mussolini. – Pitt otrzepał ręce z piasku. – Ruszamy. Nie mam ochoty biec po torze o własnych siłach.

– Domyślam się.

– Schyl się, jak będziemy biegli. Te gwiazdy dają cholernie dużo światła, a teren między fortem i torami jest całkiem otwarty.

– Dobrze, mogę nawet udawać niewidzialnego nietoperza – zgodził się Giordino. – Tylko czy psy i strażnicy dadzą się na to nabrać?

Pogrążony we własnych myślach Pitt nie zareagował na ponury żart.

– Musimy dowieść, że cały ten zakład to tylko fasada – powiedział stanowczym głosem. – Jeden z nas musi stąd uciec i zawiadomić o wszystkim Sandeckera, nawet jeśli musiałby poświęcić drugiego.

Twarz Giordina przybrała poważny wyraz. Przez chwilę wpatrywał się intensywnie w oczy Pitta, ale nie powiedział ani słowa. Nagle powietrze rozdarła potężna syrena prowadzącej lokomotywy; już bardzo blisko fortu. Giordino skinął głową w stronę, z której dobiegał dźwięk.

– Pospieszmy się – rzucił przez zęby.

Przekroczyli próg wielkiej bramy fortu i biegiem ruszyli w stronę torów.

33

W połowie drogi między fortem a torem tkwiła samotnie porzucona ciężarówka. Już dawno zabrano z niej wszystko, co dało się zabrać. Opony i koła, silnik, skrzynia biegów i dyferencjał, nawet szyby i drzwi kabiny – wszystko to jakiś przedsiębiorczy handlarz zabrał na grzbietach wielbłądów do Gao albo do Timbuktu. Wytwór ludzkiej cywilizacji, tak straszliwie okaleczony i pozostawiony w środku pustyni, robił niesamowite, wręcz upiorne wrażenie. Ale Pitt i Giordino nie mieli wyboru. Musieli skryć się za wrakiem, przytuleni do martwych blach, by nie dosięgły ich światła lokomotywy. Szczególnie groźny był obrotowy reflektor na dachu diesla, wydobywający z mroku w promieniu kilometra najdrobniejsze szczegóły pustynnego krajobrazu.

Lokomotywy przetoczyły się koło nich z ogłuszającym hukiem kół. Pitt ocenił szybkość pociągu na pięćdziesiąt kilometrów; wyraźnie się zmniejszała. Maszyniści włączyli już hamulce. Według jego obliczeń ostatnie wagony będą mijać to miejsce nie szybciej, niż piętnaście kilometrów na godzinę; wystarczająco wolno, by można do nich wskoczyć.Opuścili bezpieczne schronienie i zgięci w pół zbliżyli się do torów, po których przetaczały się kolejne niskie lory. Na każdej z nich stał wielki przenośny kontener. Z daleka widzieli ostatni wagon, wiozący obsługę pociągu. Nie był to typowy śmieszny domek na kółkach. Ten pociąg zamykał wagon pancerny z obrotową wieżyczką karabinu maszynowego. Jeśli Massarde tak zadbał o sprzęt, pomyślał Pitt, to i załoga składa się pewnie z drogo opłacanych profesjonalnych zabijaków.Po co te militarne zabezpieczenia? Przeciw złodziejom? A kto chciałby kraść odpady chemiczne traktowane na całym świecie jako kłopotliwe paskudztwo? Antyrządowi terroryści? Jeśli Pitt znał się na ludziach, Massarde na pewno prowadził podwójną grę i żył z malijską opozycją równie dobrze, jak z generałem Kazimem.

– Skaczemy do przedostatniego wagonu towarowego – krzyknął, przebijając się przez łoskot kół.

– Masz rację. Te ostatnie wagony, blisko straży, nie będą już tak starannie przeszukiwane.

Podnieśli się i ruszyli biegiem wzdłuż toru. I wtedy okazało się, że Pitt źle ocenił prędkość pociągu. Jechał co najmniej dwa razy szybciej, niż oni byli zdolni biec. Ale nie było już odwrotu. Gdyby stanęli lub pobiegli w stronę fortu, strażnicy z wagonu pancernego na pewno dostrzegliby ich w świecie potężnych reflektorów.Wyższy, z dłuższymi rękami Pitt mial łatwiejsze zadanie. Gdy mijała go przednia drabinka przedostatniej lory, chwycił ją mocno. Poczuł silne szarpnięcie, ale wykorzystał je i jednym susem znalazł się na platformie.Giordino chciał zrobić to samo przy tylnej drabince, ale jego wyciągnięte dłonie minęły ją o centymetry. Teraz był już skazany na ostatni wagon towarowy, w niebezpiecznym sąsiedztwie uzbrojonych strażników. Żwirowe podłoże toru bardzo utrudniało bieg. Obrócił lekko głowę i kątem oka dojrzał żelazną drabinkę. Wydało mu się, że zbliża się do niego z szybkością dźwięku. Nieprzyjemnie blisko toczyły się ciężkie stalowe koła. Jeśli i tym razem chybię, pomyślał, wpadnę pod koła albo zastrzelą mnie strażnicy. Żadna z tych perspektyw nie wydała mu się zachęcająca.

Desperacko chwycił obiema rękami szczebel drabinki. Nogi straciły kontakt z ziemią i nieporadnie tańczyły w powietrzu. Zapanował nad tym: przerzucił na wyższy szczebel jedną dłoń, potem drugą. Teraz mógł już podciągnąć stopy na tyle, by znaleźć dla nich oparcie na dolnym szczeblu.Pitt odczekał parę sekund, po czym wdrapał się na dach kontenera. Dopiero wtedy obejrzał się. Giordino był nie tam, gdzie spodziewał się go zobaczyć. Twarz małego Włocha majaczyła w ciemności, jakby zawieszona w powietrzu, przy ścianie ostatniego kontenera. Mógłby szybciej wleźć na górę, pomyślał Pitt. Odwrócił głowę i popatrzył daleko przed siebie. Lokomotywy miały już tylko około kilometra do stacji kontroli. Nagle szósty zmysł kazał mu spojrzeć jeszcze raz do tyłu. Zdrętwiał. Zrozumiał opieszałość Giordino.Na galeryjce otaczającej wagon pancerny stał strażnik. Oparty rękami o poręcz, patrzył tępo w pustynię, przesuwającą się przed jego oczyma. Był chyba pogrążony we własnych myślach. Gdyby choć przez chwilę uważniej popatrzył wzdłuż pociągu, Giordino byłby zgubiony.Strażnik puścił poręcz, wyprostował się i bez pośpiechu wrócił do wnętrza wagonu. Giordino nie tracił czasu. Błyskawicznie wspiął się na kontener i ułożył się płasko na dachu. Z trudem chwytał oddech. Rękawem koszuli otarł pot z czoła, w końcu popatrzył w stronę Pitta.

– Chodź tutaj – zawołał Pitt zduszonym głosem.

Giordino podczołgał się ostrożnie do przedniej krawędzi kontenera i spojrzał w dół. W mroku ledwie widział szyny i migające betonowe podkłady. Może dlatego szybko podjął odważną decyzję. Wstał, cofnął się parę kroków, po czym rozpędził się i skoczył. Jego stopy dotknęły dachu sąsiedniego kontenera z co najmniej półmetrowym zapasem. Mimo to rzucił się do przodu z wyciągniętymi rękami; nikt nie pospieszył mu z pomocą.Pitt, mający najwyraźniej pełne zaufanie do sportowych zdolności przyjaciela, był już daleko. Badał uważnie skrzynię przy przedniej krawędzi dachu, mieszczącą aparaturę klimatyzacyjną. Skrzynia była duża, bo też znajdująca się w środku maszyneria musiała mieć wielką wydajność; w skwarze pustyni musiała skutecznie zapobiegać nagrzewaniu się łatwopalnych, wybuchowych chemikaliów.Już od dłuższego czasu zastanawiał się, jak niezauważenie przedostać się przez stację kontroli. W przeciwieństwie do Giordina nie sądził, by strażnicy Massarde'a mieli osobiście przeglądać wagony i kijami przeganiać włóczęgów, jak to robiła straż kolejowa w Ameryce w czasach Wielkiego Kryzysu. Nie przewidywał też obecności psów. Przy tak wielkim stężeniu wyziewów chemicznych i spalin – bowiem klimatyzatory także były napędzane małymi silnikami benzynowymi – nawet najwrażliwszy psi nos nie wyczułby obecności człowieka.

Pozostawało więc tylko jedno: kamery telewizyjne. Cała sieć kamer w budynku stacji – oto technika, którą najpewniej posługują się goryle Massarde'a.

– Masz coś do odkręcania śrub? – spytał, nie odwracając głowy, nie sprawdziwszy nawet, czy Giordino już do niego dotarł.

– To się nazywa śrubokręt – zakpił tamten. – A po co ci to?

– Chcę zdjąć boczną ścianę tej skrzyni.

Giordino sięgnął do kieszeni, w której jednak niewiele zostało po rewizji dokonanej na jachcie przez ludzi Massarde'a. Znalazł miedzianego centa i dziesiątkę. Podał obie monety Pittowi.

– To wszystko, czym mogę ci służyć.

Pitt wymacał w ciemnościach śruby mocujące dużą boczną blachę. Było ich dziesięć, na szczęście wszystkie z klasycznym, prostym nacięciem. Mimo to nie był pewien, czy zdąży odkręcić wszystkie na czas. Miedziak okazał się zbyt gruby, ale dziesiątka wchodziła w nacięcie idealnie. Obracał palcami w gorączkowym pośpiechu, najszybciej jak pozwalało mu prymitywne narzędzie.

– Myślisz, że to najlepszy czas na naprawianie klimatyzatora? – spytał niepewnie Giordino.

– Myślę, źe oni do przeglądu tych wagonów używają kamer. Jak zostaniemy tu, na wierzchu, na pewno nas wypatrzą. Nasza jedyna szansa to schować się pod tą blachą. Jest dostatecznie duża, żeby przykryć nas obu.

Pociąg jechał już bardzo wolno; pierwsze wagony zbliżały się do stacji kontroli.

– No to się pospiesz! – rzucił Giordino, wyraźnie zdenerwowany.

Pot zalewał Pittowi oczy, ale nie miało to już znaczenia. I tak odkręcał śruby całkiem po omacku. Tymczasem ich wagon wolno lecz nieubłaganie zbliżał się do budynku z kamerami telewizyjnymi. Już trzy czwarte pociągu przejechało przez stację kontroli, a Pitt wciąż jeszcze miał do odkręcenia trzy śruby. Została tylko jedna, kiedy w bramę stacji wjechał wagon poprzedzający. W desperacji Pitt pociągnął gwałtownie blachę, wyrywając ostatnią śrubę z gwintu.

– Szybko, właź! – krzyknął.

Wsunęli się tyłem do skrzyni, oparli plecami o rurki klimatyzatora i podciągnęli kolana pod brody. Potem podnieśli wyrwaną blachę i zasłonili się nią jak tarczą.

– Myślisz, że dadzą się na to nabrać? – spytał Giordino.

– Obraz na ekranach jest dwuwymiarowy. Z kamery ustawionej na wprost nas blacha będzie wyglądać jak nietknięta.Ich wagon wtoczył się powoli w sterylnie biały tunel, z kamerami rozmieszczonymi w ten sposób, że "widziały" podwozie, ściany i dach. Pitt usiłował przytrzymywać blachę opuszkami palców; gdyby wystawała choć trochę na zewnątrz, mógłby ją zauważyć strażnik obserwujący monitory. Mimo ich wysiłków blacha wyraźnie odstawała od skrzyni klimatyzatora. Mogli jedynie liczyć na to, że nadzorujący monitory strażnik będzie już zmęczony; po przejrzeniu ponad setki wagonów na dziesięciu ekranach uwaga słabnie, a myśl zaczyna błądzić daleko.

Trwali bez ruchu, spodziewając się w każdej chwili ryku syren i dzwonków alarmowych, ale nic takiego nie nastąpiło. Wagon wytoczył się znów pod rozgwieżdżone niebo i w ślad za innymi dotarł bocznicą do długiej betonowej rampy. Po drugiej stronie, na równoległym torowisku, stały w regularnych odstępach wielkie dźwigi.

– No nie, bracie – mruknął Giordino. – Chyba nie dam się drugi raz wpakować w to szambo.

Pitt uśmiechnął się i przyjaźnie trącił go łokciem. Ruchem głowy wskazał tył pociągu, gdzie przyczepiony był wagon straży.

– Na razie nie wychodzimy – powiedział. – Nasi przyjaciele wciąż jeszcze tu są.

Czekali nieruchomo w skrzyni klimatyzatora, osłaniając się blaszaną tarczą. Minęło parę minut, zanim pancerny wagon straży został odczepiony. Mała elektryczna lokomotywa odciągnęła go gdzieś daleko. Odczepiono też cztery lokomotywy dieslowskie prowadzące pociąg; przetoczyły się z hukiem na drugą, równoległą bocznicę, gdzie czekał już równie długi skład wagonów z pustymi kontenerami, gotowy do drogi powrotnej do portu w Mauretanii.Chwilowo bezpieczni, Pitt i Giordino nadal się nie ruszali. Czekali spokojnie na bieg wydarzeń. Peron, oświetlony z góry silnymi jodowymi lampami, wydawał się wymarły. Stały na nim w długim szeregu dziwne, niskie czterokołowe furgony. Koła nie miały opon, nadwozia były całkiem płaskie, i tylko niewielkie, podobne do sterówki pudło z wystającymi reflektorami i obiektywem kamery pozwalało odróżnić przód od tyłu.Pitt chciał już odsunąć blachę, gdy przez szczelinę dostrzegł wysoko w górze jakiś ruch. W samą porę: była to zainstalowana na wysokim maszcie nad peronem kamera TV. Obracała się powoli; lada chwila mogli się znaleźć w jej polu widzenia. Nie poruszając blachy, Pitt jeszcze raz wyjrzał przez szczelinę: wypatrzył cztery inne ruchome kamery.

– Musimy zostać w tej dziurze – ostrzegł. – Mają tu wszędzie zdalnie sterowanych szpiegów.

Znów zamarli pod blaszaną tarczą; zastanawiali się, co robić dalej. Nagle światła na dźwigach drgnęły i rozległ się pomruk ich elektrycznych silników. Na dźwigach nie było operatorów ani nawet kabin. Musiały być sterowane zdalnie, z centrali mieszczącej się w odległym budynku. Wędrowały wzdłuż pociągu, zatrzymując się przy każdym wagonie.

Poziome wysięgniki wsuwały się w zaczepy kontenera i przenosiły go z lory kolejowej na stojący obok furgon. Potem wysięgniki cofały się, a dźwig przejeżdżał kilkanaście metrów, by powtórzyć tę samą operację z następnym kontenerem.Minęło kilka minut, zanim najbliższy dźwig dotarł do ich wagonu. Pozostali w swojej kryjówce, gdy wysięgniki przenosiły kontener z lory na samochód. Pitt podziwiał precyzję i sprawność przebiegającej bez udziału ludzi operacji. Zaledwie kontener znalazł się na platformie samochodu, usłyszeli cichy szum elektrycznego silnika. Pojazd ruszył po peronie, potem łagodną pochylnią zjechał w otwór sztolni, prowadzącej szeroką spiralą pod ziemię.

– Kto powozi tą bryką? – spytał Giordino.

– Automat – wyjaśnił Pitt. – Oczywiście pod zdalną kontrolą.

Odsunęli blachę, wyszli z kryjówki i prowizorycznie zamocowali osłonę klimatyzatora dwiema śrubami. Potem doczołgali się do przedniej krawędzi kontenera, by obserwować drogę przed pojazdem. Spiralna sztolnia, prawdziwy cud inżynierii górniczej, schodziła wciąż głębiej i głębiej. Byli już co najmniej sto metrów pod pustynną powierzchnią. Po drodze minęli cztery poziome tunele, prowadzące gdzieś w mrok podziemi. Pitt zwrócił uwagę na oznaczenie tuneli: duże znaki graficzne z francuskimi napisami. Do dwóch górnych tuneli kierowane były odpady biologiczne, do dwóch następnych – chemiczne. Dopiero teraz zadał sobie pytanie, co jest w kontenerze, na którym jadą.

Tajemnica pustynnego przedsiębiorstwa, zamiast się wyjaśniać, gmatwała się coraz bardziej. Reaktor, w którym spalano odpady, był najwyraźniej umieszczony głęboko pod ziemią. Po co?! Na zdrowy rozum powinien być raczej na powierzchni, w pobliżu kondensorów słonecznych.Nagle sztolnia wyprostowała się i przeszła w wielką mroczną jaskinię. Nie było widać jej końca. Imponująca była też wysokość groty: zmieściłaby się w niej czteropiętrowa kamienica. Wykute w skale tunele rozchodziły się we wszystkie strony. Najwyraźniej ludzie wykorzystali tu i rozbudowali niezwykły podziemny twór natury. Choć Pitt wytężał oczy, nadal nie widział ani jednego człowieka; całą skomplikowaną pracę wykonywały automaty.Elektryczny furgon, którym jechali, posuwając się jak wielka, pracowita mrówka za innym, zagłębił się w boczny tunel, oznaczony czerwoną tablicą z czarną ukośną krechą. Z mrocznej głębi tunelu dobiegły ich różne odbijane echem dźwięki.Ale przejechali jeszcze dobry kilometr, zanim ujrzeli źródło hałasu. Pokonawszy ostatnią krzywiznę tunelu, furgon znalazł się w obszernej komorze, zastawionej od podłogi po sufit żółtymi beczkami. Duży dźwig-robot otwierał zatrzymujące się przy nim kontenery, wyładowywał z nich beczki z odpadami i ustawiał je na piętrzącej się w głębi komory piramidzie.

Pitt zacisnął zęby w niemym przerażeniu. Nagle zapragnął znaleźć się gdzieś daleko, jak najdalej od podziemnego koszmaru. Bo na wszystkich beczkach znajdował się charakterystyczny symbol materiałów radioaktywnych.Przypadkowo natrafili na najtajniejszą z tajemnic Fort Foureau: podziemne cmentarzysko odpadów nuklearnych, o rozmiarach, o jakich nikomu dotąd nawet się nie śniło.Massarde przez dłuższą chwilę zatrzymał wzrok na monitorze, potem pokręcił głową z podziwem.

– Ci ludzie są niesamowici – mruknął.

– Jak oni się tu dostali? – spytał Felix Verenne, asystent Massarde'a.

– Tak samo, jak uciekli z mojego jachtu, jak ukradli samochód Kazima, jak przejechali niezauważeni pół Sahary. Są po prostu cholernie sprytni i jeszcze bardziej uparci.

– Może by ich tam zamknąć – zasugerował Verenne. – Niech posiedzą w tej komorze, aż zdechną od promieniowania.

Massarde namyślał się przez chwilę, potem pokręcił przecząco głową.

– Nie. Wyślij po nich ludzi. Niech ich dobrze wyszorują po drodze i przyprowadzą tutaj. Chciałbym porozmawiać z panem Pittem zanim go zlikwiduję.

34

Goryle Massarde'a dopadli ich dwadzieścia minut później, gdy wracali na powierzchnię we wnętrzu pustego kontenera. Drzwi otwarły się gwałtownie w chwili, gdy furgon z kontenerem zatrzymał się na peronie. Zaskoczenie było kompletne, a szansę oporu żadne. W jasnym prostokącie drzwi stało dziesięciu ludzi z gotowymi do strzału pistoletami maszynowymi.Pitt niemal fizycznie poczuł gorzki smak porażki. Dać się złapać Massarde'owi raz można było jeszcze nazwać błędem. Ale dać się złapać po raz drugi – to już była głupota. Patrzył na uzbrojonych strażników bez lęku. Był tylko wściekły na siebie.Mógł przecież trochę bardziej uważać! Teraz nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i liczyć na to, że zdarzy się jeszcze jedna, choćby niewyobrażalnie mała szansa ucieczki – zanim Massarde ich wykończy. Obaj powolnym ruchem podnieśli ręce do góry i spletli dłonie na karku.

– Przepraszam, że musieliście się fatygować – rzekł spokojnie Pitt – ale pobrudziliśmy się trochę i szukamy łazienki.

– Chyba nie macie zamiaru zrobić nam nic złego – dodał Giordino.

– Milczeć, obydwaj! – krzyknął po angielsku, niemal bez śladu akcentu, oficer w polowym mundurze armii francuskiej; nawet czerwony beret na głowie miał regulaminowo przekrzywiony. – Podobno jesteście niebezpieczni. A moi ludzie nie mają zwyczaju strzelać w powietrze. Więc nie próbujcie żadnych sztuczek.

– O co tyle hałasu? – spytał niewinnie Giordino. – Zachowujecie się, jakbyśmy warn ukradli beczkę koniaku.

Назад Дальше