Część I. Szał
5 maja 1996, Oaza Asselar, Mali, Afryka
1
Każdy, kto wędruje dni i tygodnie przez pustynię, bez widoku ludzi i zwierząt – wie, jak wspaniałą rzeczą jest pierwszy ślad cywilizacji, choćby najbiedniejszej i najbardziej prymitywnej. Na widok pierwszej osady ludzkiej zgodny okrzyk radości wyrwał się z piersi jedenastu turystów i pięciu kierowców-przewodników, podróżujących przez pustynię pięcioma landroverami. Spoceni, brudni i zmęczeni tygodniową podróżą przez pustkowie uczestnicy wycieczki "Safari na Saharze", zorganizowanej przez firmę Backworld Explorations, cieszyli się zwłaszcza perspektywą kąpieli.
Mieli przed sobą miejscowość Asselar, małą oazę w centrum Sahary, na terytorium Mali. Gliniane chaty otaczały studnię w korycie dawno wyschniętej rzeki, która przecinała aluwialną równinę. Domy na obrzeżach wioski były opuszczone i zrujnowane. Szare zabudowania tak dalece wtapiały się w bezbarwny i surowy pejzaż, że wioska z większej odległości była niewidoczna.
– No, nareszcie dotarliśmy – rzekł major Ian Fairweather, kierownik wycieczki, do turystów, którzy wysiedli już z samochodów i skupili się wokół niego.
– Patrząc na dzisiejsze Asselar – powiedział – nikt by się nie domyślił, że stanowiło kiedyś ważne skrzyżowanie dróg różnych kultur zachodniej Afryki. Przez pięć stuleci, dzięki obfitym zasobom wody, służyło za miejsce postoju i odpoczynku wielkim karawanom handlowym i transportom niewolników.
– Dlaczego aż tak podupadło? – spytała ładna Kanadyjka, ubrana tylko w biustonosz i szorty.
– Wpłynęło na to wiele rzeczy. Wojny, podboje Maurów i Francuzów, zniesienie niewolnictwa, a przede wszystkim fakt, że karawany poszły innym szlakiem, bliżej wybrzeża. Powiew śmierci przeszedł tędy czterdzieści lat temu, kiedy studnie zaczęły wysychać. Dzisiaj woda jest już tylko w jednej, a i to dopiero na głębokości pięćdziesięciu metrów.
– Trudno nazwać to wielkomiejskim rajem – mruknął grubas mówiący silnym hiszpańskim akcentem.
Major Fairweather, wysoki, szczupły mężczyzna, były oficer Marynarki Królewskiej, uśmiechnął się grzecznie.
– Mieszka tu parę rodzin Tuaregow. Porzucili tradycje nomadyczne i głównym źródłem ich utrzymania są niewielkie stada kóz oraz piaszczyste działki, podlewane wodą ze studni. Zbierają także na pustyni półszlachetne kamienie; polerują je, potem wiozą do Gao i tam sprzedają jako pamiątki dla turystów.
Londyński adwokat, ubrany w nieskazitelny strój safari w kolorze khaki i tropikalny hełm, wskazał na osadę hebanową laską.
– Wygląda na opuszczoną. Według waszego folderu, o ile dobrze pamiętam, mieliśmy być "oczarowani romantyczną muzyką i tańcem ludów pustyni w migotliwych światłach oazy Assefar".
– Wysłaliśmy tu wcześniej pilota, aby wszystko przygotował; jestem pewien, że zadbał o państwa wygodę i rozrywki. – Fairweather uśmiechnął się beztrosko.
Przez chwilę przyglądał się zachodzącemu słońcu.
– Wkrótce zrobi się ciemno. Jedźmy już do wioski.
– Czy jest tu jakiś hotel? – spytała Kanadyjka. Fairweather próbował ukryć zakłopotanie.
– Nie, pani Lansing. Rozbijemy obóz w ruinach za osadą.
Turyści wydali jęk rozczarowania. Każdy marzył o pokoju z łazienką i wygodnym łóżkiem. W Asselar były to zapewne rzeczy zupełnie nieznane. Cała grupa załadowała się do samochodów. Zjechali w koryto wyschniętej rzeki i szybko zbliżali się do wioski. Coraz trudniej im było wyobrazić sobie kwitnącą przeszłość tego miejsca. Osada wydawała się kompletnie opuszczona i martwa. Nie było widać świateł, nie zaszczekał ani jeden pies. W żadnej z lepianek nie było śladu życia. Wyglądało to tak, jakby mieszkańcy spakowali się nagle i wywędrowali na pustynię.
Fairweather poczuł się nieswojo. Coś było nie w porządku. Nie było także śladu pilota. Wydało mu się, że jakieś duże czworonożne zwierzę czmychnęło za próg jednego z domów; potem jednak doszedł do wniosku, że był to tylko cień jego landrovera.Turyści nie będą dzisiaj zachwyceni, pomyślał. Do diabła z tymi folderami, przesadnie reklamującymi uroki pustyni. "Okazja, jaka zdarza się raz w życiu: fascynująca podróż przez ruchome piaski Sahary!" – przypomniał sobie idiotyczny tekst. Mógłby się założyć, że ten, kto to pisał, nigdy w życiu nie wytknął nosa poza Dover.Byli prawie osiemdziesiąt kilometrów na zachód od transsaharyjskiego szlaku motorowego i dwieście czterdzieści kilometrów na północ od położonego nad Nigrem miasta Gao. Mieli jednak dużo żywności, wody i paliwa; mogli pozwolić sobie na ominięcie Asselar w razie nieprzewidzianych okoliczności.Firma Backworld Explorations dobrze dbała o bezpieczeństwo swoich klientów.
Przez dwadzieścia osiem lat nie zdarzyło im się nic złego, jeśli nie liczyć przypadku pewnego amerykańskiego emeryta-hydraulika, który z głupoty drażnił wielbłąda i zarobił kopniaka w głowę.Teraz jednak w Asselar nie było ani wielbłądów, ani kóz; co dziwniejsze, na piasku nie było też śladów stóp ludzkich. Fairweather zauważył natomiast bardzo dziwne ślady dużych szponiastych łap, którym towarzyszyły półokrągłe koleiny, jakby ktoś ciągnął równolegle dwie kłody. Małe tubylcze chatki, zbudowane z kamienia, z dachami z czerwonawej gliny, sprawiały znacznie gorsze wrażenie niż jeszcze dwa miesiące temu, kiedy prowadził tędy poprzednią wycieczkę.
Stanowczo coś tu było nie w porządku. Gdyby nawet mieszkańcy z jakichś nieznanych powodów opuścili osadę, wysłany wcześniej pilot wycieczki już by o tym wiedział i niewątpliwie zawiadomiłby Fairweathera. Ibn Hadżib, pilotujący jego wycieczki przez wszystkie te lata, nigdy dotąd nie zawiódł.Postanowił, że rozbiją obóz na noc gdzieś dalej na pustyni. Chciał jednak zatrzymać się na chwilę przy studni w środku wsi, by ludzie mogli umyć się i odświeżyć po trudach upalnego dnia. Trzeba mieć się na baczności, pomyślał. Wyciągnął ze schowka swój stary automat patchett, postawił go pionowo między kolanami i nakręcił na lufę tłumik. Teraz broń wyglądała jak wielka egzotyczna fajka.
– Jest jakieś niebezpieczeństwo? – spytała pani Lansing, jadąca wraz z mężem w samochodzie przewodnika.
– Nie, to tylko dla odstraszenia żebraków – skłamał Fairweather. Zatrzymał landrovera i wyskoczył, by uprzedzić o możliwym niebezpieczeństwie pozostałych kierowców.
Potem wrócił za kierownicę i poprowadził kolumnę przez wąskie, piaszczyste uliczki do centrum osady. W końcu zatrzymał się pod samotną palmą daktylową pośrodku dużego placu. Nieopodal znajdowała się okrągła kamienna studnia o średnicy czterech metrów.W gasnącym świetle dnia uważnie przyjrzał się piaszczystemu gruntowi wokół studni. Widniały na nim takie same dziwne ślady, jakie dostrzegł przedtem na ulicach. Zajrzał do studni; ledwie dojrzał w czeluści odległy refleks wody. Przypomniał sobie, że woda w Asselar ma dużo składników mineralnych, co daje jej metaliczny smak i mętne, zielonkawe zabarwienie. Niewątpliwie skutecznie zaspokajała przez setki lat pragnienie tysięcy ludzi i zwierząt. Czy byłaby również zdrowa dla delikatnych żołądków jego klientów, to już Fairweathera nie obchodziło. Nie muszą jej pić; wystarczy, że się w niej umyją.Polecił kierowcom rozglądać się czujnie, a sam pokazał turystom, jak zawieszonym na linie skórzanym bukłakiem czerpać wodę z głębokiej studni. Już po chwili turyści porzucili wszelką myśl o muzyce i tańcach na pustyni, bez reszty pochłonięci radością prymitywnej kąpieli. Chlapali się jak dzieci w miejskiej fontannie w ciepłe letnie popołudnie.Wesołą scenę oświetlały reflektory landrovera; cienie rozbawionych ludzi tańczyły po ścianach martwych budynków. Kierowcy obserwowali to wszystko ze śmiechem. Tymczasem Fairweather zapuścił się w jedną z bocznych uliczek i wszedł do domu obok meczetu. Sklepiona kamienna sień o brudnych ścianach zaprowadziła go na podwórko. Było tak zaśmiecone, że ledwie mógł się po nim poruszać.
Oświetlił latarką główne pomieszczenie domostwa. Wnętrze przypominało budownictwo meksykańskie. Kamienne filary wspierały sufit, w brudnobialych ścianach widniały głębokie nisze, przeznaczone na sprzęty i naczynia kuchenne. Nisze były puste – cała zawartość, potłuczona, leżała na podłodze między połamanymi meblami. Ponieważ na pierwszy rzut oka niczego nie brakowało, Fairweather doszedł do wniosku, że dom – opuszczony przez prawowitych właścicieli – zrujnowali jacyś przypadkowi wandale.
Dopiero wtedy w kącie izby dostrzegł stos kości. Kiedy poznał, że to kości ludzkie, zrobiło mu się dziwnie nieswojo.Ruchome światło latarki wywoływało na ścianach grę cieni. Fairweather zdawał sobie sprawę z ułudy, gotów był jednak przysiąc, że jeden z tych cieni, przypominający duże zwierzę, wyskoczył przez okno na podwórze. Odbezpieczył patchetta; szósty zmysł podpowiadał mu, że w mrocznych uliczkach i domostwach oazy czai się niebezpieczeństwo.Nagle zza zamkniętych drzwi, prowadzących na niewielki taras, usłyszał jakiś szmer. Zbliżył się do drzwi, stąpając ostrożnie między szczątkami naczyń. Szmer ucichł.
Ktoś, kto tam był, też starał się nie czynić hałasu. Trzymając lewą ręką latarkę, a prawą wycelowany w drzwi pistolet, Fairweather otworzył je kopniakiem. Stare zawiasy nie wytrzymały i drzwi runęły na posadzkę tarasu, wzniecając chmurę kurzu.Rzeczywiście ktoś tam był. Czy może raczej coś? Szkaradny czarny stwór z piekła rodem, ni to zwierzę, ni to człowiek, klęczał podparty dłońmi i wpatrywał się dzikim wzrokiem w światło latarki. Białka oczu świeciły krwawo jak żarzące się węgle.Fairweather cofnął się instynktownie. Potwór podniósł się z kolan i skoczył na niego.
Anglik spokojnie nacisnął spust patchetta, opierając kolbę o napięte mięśnie brzucha. Krótka seria dziewięciomilimetrowych pocisków wypadła z wylotu tłumika z cichym odgłosem pękającej prażonej kukurydzy.
Odrażająca bestia wydała chrapliwy dźwięk i z piersią rozdartą pociskami runęła na ziemię. Fairweather podszedł do bezwładnego ciała i pochyliwszy się, oświetlił je latarką. Było kompletnie nagie i straszliwie brudne. Nieruchome już oczy wciąż zachowywały dziki, wściekły wyraz. Miał przed sobą twarz chłopca, najwyżej piętnastoletniego.Fala strachu sparaliżowała Fairweathera. Teraz wiedział już, skąd wzięły się dziwne ślady na piasku. Musiała tu żyć cała horda takich istot; czołgały się na kolanach, podpierając się szponiastymi dłońmi. Nagle przypomniał sobie o pozostawionych przy studni ludziach i ruszył biegiem w kierunku placyku. Ale było już za późno, grubo za późno.Chmara wrzeszczących demonów wypadła z wieczornego mroku i runęła prosto na beztroskich turystów. Już pierwsza fala zwaliła z nóg czuwających kierowców, zanim zdążyli podnieść alarm lub podjąć walkę. Banda dzikich istot, skaczących na dłoniach i kolanach niczym szakale, rzuciła się na bezbronnych ludzi. Szarpały ich ciała pazurami i wbijały zęby w nagą skórę. Dzięki włączonym światłom landroverow straszliwa scena powtarzała się, niczym upiorny teatr cieni, na murach sąsiednich domów. Przeraźliwe krzyki turystów zmieszały się z dzikim wrzaskiem napastników.
Pani Lansing wydała rozpaczliwy okrzyk bólu i zniknęła w masie kłębiących się ciał. Jej mąż próbował wspiąć się na dach jednego z samochodów, został jednak stamtąd ściągnięty na ziemię i osaczony jak chrząszcz, którego atakuje armia mrówek. Wytworny londyńczyk przekręcił rączkę laski i wyciągnął z niej krótką szpadę. Wymachując nią, przez jakiś czas trzymał napastników na dystans. Wkrótce jednak i on musiał ustąpić. Okolice studni stały się kłębowiskiem walczących ludzkich ciał. Tęgi Hiszpan, broczący obficie krwią po licznych ukąszeniach, wyrwał się i wskoczył do studni. Czterech oszalałych morderców skoczyło za nim.
Fairweather odbiegł na bok i przyklęknąwszy zaczął strzelać. Mierzył starannie; musiał uważać, by nie trafić kogoś ze swoich ludzi. Zabił prawie trzydziestu napastników, ale inni nie zwracali na to żadnej uwagi. Być może dlatego, że nie słyszeli strzałów; nie miał czasu zdjąć tłumika, zresztą nie pamiętał o tym.Wystrzelił ostatni nabój. Stał w ciemności, nadal nie zauważony i bezradny. Po chwili szał masakry zaczął przygasać; nikt z turystów i kierowców nie dawał już znaku życia.
– O Boże! – wyszeptał Fairweather cichym głosem. Zmartwiały patrzył na gromadę zdziczałych istot, spokojnie już pożerających ciała swoich ofiar. Nie mógł oderwać wzroku od potwornej sceny; fascynowała go do tego stopnia, że przez chwilę zapomniał nawet o własnym bezpieczeństwie. Ocknął się dopiero, gdy kilku kanibali, zapewne już najedzonych, rzuciło się z nową energią na landrovery. W bezrozumnym szale walili kamieniami w blachę i szyby, próbując unicestwić wszystko, co wydawało im się obce.
Cofnął się głębiej w mrok. Poczuł nagle straszliwy ciężar winy. To on, wyłącznie on był odpowiedzialny za śmierć tych ludzi. Nie zadbał dostatecznie o ich bezpieczeństwo, nie zapobiegł nieszczęściu. Przeklinał swoją bezradność i tchórzostwo; powinien był im pomóc – lub razem z nimi umrzeć.Wielkim wysiłkiem woli oderwał wzrok od sceny na placyku i pobiegł wąskimi uliczkami; biegł długo, do utraty tchu, dopóki nie wydostał się na otwartą pustynię. Czuł wstręt do siebie, ale musiał uratować własne życie, by ostrzec następnych amatorów pustynnych wypraw przed czekającą ich w Asselar śmiertelną pułapką. Pieszo nie miał szansy dotrzeć nawet do najbliższej oazy. Odległość była zbyt wielka, by mógł pokonać ją bez kropli wody w skwarze pustyni. Postanowił więc iść na wschód, do szlaku samochodowego.
Miał nadzieję, że spotka jakąś ciężarówkę lub patrol policyjny – jeśli wcześniej nie umrze w porażających promieniach słońca.Ustalił kierunek marszu według gwiazdy polarnej i ruszył szybkim krokiem przez pustynię, zdając sobie sprawę jak niewielkie są jego szansę przeżycia. Nie obejrzał się ani razu. Wciąż miał przed oczami scenę potwornej rzezi, w jego uszach wciąż brzmiały krzyki mordowanych ludzi.
2
Biały piasek plaży miękko układał się pod stopami Evy Rojas. Stanęła i popatrzyła na morze. Daleko od brzegu woda miała barwę kobaltowo-niebieską; bliżej, na płyciznach, stawała się szmaragdowa, by wreszcie przy samym brzegu, gdzie fale wbijały się w piasek, przejść w akwamarynę.Wypożyczonym samochodem przejechała ponad sto kilometrów na zachód od Aleksandrii, zanim wreszcie znalazła rzeczywiście pustą plażę w pobliżu El Alamein – w rejonie, gdzie w czasie drugiej wojny światowej toczyły się sławne pustynne bitwy. Zjechała z nadbrzeżnej szosy, zaparkowała samochód i z niewielką torbą podróżną poszła na plażę. Jednoczęściowy kostium kąpielowy z obcisłej elastycznej tkaniny przylegał do niej jak druga skóra. Stąpała lekko i z wdziękiem. Ciało miała mocne, szczupłe, pięknie opalone. Złote z rudym odcieniem włosy, opadające na plecy aż do pasa, lśniły w słońcu miedzianym połyskiem. Spoglądała na świat sponad wystających kości policzkowych dużymi, ciemnoniebieskimi oczyma.Miała już trzydzieści osiem lat, lecz wyglądała najwyżej na trzydzieści. Choć nigdy w życiu nie pojawiła się na okładce Vogue'a, była piękna urodą, jaką daje wspaniałe zdrowie. Mężczyźni, nawet o wiele od niej młodsi, uważali, że jest niezwykle pociągająca.Plaża wyglądała na pustą. Jedynie sto metrów od niej stał na wydmie między plażą a szosą turkusowy jeep "Cherokee" z wielkim napisem NUMA na drzwiach. Dostrzegła go już przedtem, zanim zaparkowała własny samochód. Jeep był jednak pusty i nigdzie nie było widać jego pasażerów. Eva ruszyła wolno w stronę morza. Mimo wczesnej pory słońce grzało już mocno. Gorący piasek parzył bose stopy. Zatrzymała się kilka metrów od brzegu i rozłożyła na ziemi duży plażowy ręcznik. Spojrzała na zegarek, potem schowała go do torby. Było dziesięć po dziesiątej. Nasmarowała ciało olejkiem, położyła się na plecach, zamknęła oczy i zaczęła chłonąć afrykańskie słońce.Ciągle jeszcze odczuwała skutki podróży z San Francisco, która w kilkanaście godzin przeniosła ją w bardzo odległą strefę czasową. Nie była też okazją do odpoczynku czterodniowa konferencja w Kairze, poświęcona dziwnej chorobie psychicznej, która nękała ostatnio ludność południowej Sahary. Teraz marzyła już tylko o jednym – by przed czekającą ją wyprawą z ekipą badawczą na pustynię choć na parę godzin zanurzyć się w samotności i odpocząć. Przez chwilę jeszcze odczuwała lekkie łaskotanie wiatru na skórze; potem zasnęła.
Obudziła się i spojrzała na zegarek. Jedenasta dwadzieścia. Spała na słońcu półtorej godziny. Stanowczo za długo, ale chroniona olejkiem skóra tylko nieznacznie się zaróżowiła. Przewróciła się na brzuch i rozejrzała dookoła. Dwaj mężczyźni w koszulach safari i szortach koloru khaki zbliżali się brzegiem morza w jej kierunku. Gdy zobaczyli, że kobieta ich obserwuje, zatrzymali się i odwrócili głowy, udając, że przyglądają się jakiemuś statkowi w oddali.
Po chwili przestała się nimi interesować. Jej uwagę przyciągnęło coś innego. Na powierzchni wody niedaleko od brzegu pojawiła się głowa pływaka. Musiała przysłonić oczy dłonią, by przyjrzeć mu się dokładniej. Dostrzegła maskę nurka. Zapewne łowił ryby z kuszą. Na dłuższą chwilę zniknął pod wodą; przestraszyła się nawet, że utonął – ale wynurzył się znowu i silnymi, długimi pociągnięciami ramion płynął w jej stronę. Dzięki fali przypływu już po paru minutach znalazł się na brzegu.W jednej ręce trzymał kuszę, uzbrojoną w ostry harpun, w drugiej druciane kółko, na którym nanizane było kilka ryb, każda ważąca co najmniej półtora kilograma. Mimo silnej opalenizny i hebanowo czarnych włosów nie wyglądał na Araba. Krople wody iskrzyły się na mocnej, miedzianej piersi. Był wysoki, dobrze zbudowany, o szerokich ramionach.
Poruszał się z rzadką u mężczyzn lekkością i wdziękiem. Mógł mieć około czterdziestki. Mijając Evę spojrzał na nią chłodno i badawczo; jego dziwne opalowozielone oczy miały jaśniejsze plamki na tęczówkach. Wzrok był tak przenikliwy, że Evie zdawało się, iż dociera do jej myśli i hipnotyzuje ją. Chciała, by się odezwał, a jednocześnie bała się tego. On jednak tylko skinął jej głową, błysnąwszy białymi zębami w uśmiechu i odszedł w kierunku szosy. Obserwowała go, aż zniknął za wydmą, mniej więcej tam, gdzie widziała przedtem jeepa z napisem NUMA.
Źle ze mną, pomyślała, mogłabym przynajmniej się do niego uśmiechnąć. Potem jednak doszła do wniosku, że cała znajomość byłaby stratą czasu; ten człowiek przypuszczalnie nawet nie zna angielskiego. Mimo to jej oczy nabrały blasku, jakiego nie miały od dawna. Jakie to dziwne, myślała, to uczucie świeżości i podniecenia. Tylko dlatego, że obcy mężczyzna, którego pewnie nigdy więcej nie spotkasz, przez krótką chwilę patrzył na ciebie. Miała ochotę wejść do wody, żeby nieco się ochłodzić, zauważyła jednak, że spacerujący wzdłuż brzegu mężczyźni znów zbliżają się do niej. Postanowiła poczekać, aż przejdą dalej. Nie mieli subtelnych rysów egipskich. Płaskie nosy, prawie czarna skóra i kręcone włosy koloru miedzi były typowe dla ludów zamieszkujących południową Saharę.
Zatrzymali się i ukradkiem rozejrzeli po plaży, już chyba po raz dwudziesty, odkąd ich obserwowała. Po czym nagle rzucili się na nią.
– Precz! – krzyknęła głośno, broniąc się instynktownie.
Walczyła ze wszystkich sił, by wyrwać się i uciec. Nie udało się. Mężczyzna o szczurzej twarzy z wąskimi oczami i dużymi czarnymi wąsami chwycił ją za włosy i przewrócił na plecy. Przeszył ją zimny dreszcz strachu. Napastnik siadł okrakiem na jej piersi, przyciskając kolanami ręce, tak że nie mogła nimi poruszać. Drugi mężczyzna uklęknął przy jej udach i przycisnął je mocno dłońmi do piasku. Widziała jego sadystycznie uśmiechniętą twarz z krzywymi, pożółkłymi od tytoniu zębami, wychyloną zza pleców pierwszego napastnika.
Zdziwiło ją, że w ich spojrzeniach nie ma śladu pożądania. Obezwładnili ją, ale nie próbowali zedrzeć z niej kostiumu. Nie zachowywali się jak gwałciciele. Zaczęła znowu krzyczeć, ale jedyną odpowiedzią był szum fal. Człowiek o szczurzej twarzy niemal natychmiast zakneblował dłonią jej usta, zaciskając jednocześnie nos. W przytłoczonych ciężarem napastnika płucach nie było już prawie powietrza; niemal natychmiast zaczęła się dusić. Dopiero teraz zrozumiała, że ci ludzie nie chcą jej zgwałcić; oni chcą ją zabić. Jeszcze raz spróbowała krzyknąć, ale z przygniecionych dłonią mordercy ust nie wydobył się żaden dźwięk. Nie czuła bólu, tylko paniczny, paraliżujący strach.Rozpaczliwie usiłowała przekręcić głowę, by złapać oddech, ale na próżno; była unieruchomiona jak w imadle. Płuca daremnie domagały się powietrza; przed oczyma zaczęły latać ciemne płatki. Była bliska utraty świadomości. Ponad ramieniem pierwszego napastnika widziała wciąż wstrętną twarz drugiego. Nagle ogarnął ją groteskowy żal, że ostatnia rzecz, jaką widzi na tym świecie, jest aż tak obrzydliwa. Nie chciała tego; szybko zamknęła oczy. Wtedy, w nagłym mroku, przyszło jej do głowy, że przeżywa tylko jakiś koszmar senny, że wystarczy otworzyć oczy, by wszystko to znikło. Z najwyższym trudem, resztkami świadomej woli uniosła powieki.
Tak, to jest koszmar! – pomyślała niemal z radością na widok tego, co zobaczyła.
To nie mogła być rzeczywistość. Z głowy człowieka o pożółkłych zębach sterczał w obie strony wąski metalowy pręt, jakby strzała, która przeszyła jego czaszkę. Z twarzy zniknął sadystyczny uśmiech; napastnik puścił jej uda i z rozrzuconymi szeroko rękami upadł do tyłu na piasek.