Sahara - Cussler Clive 5 стр.


Ale człowiek, który dusił Evę, nawet tego nie zauważył; kontynuował mordercze dzieło. Gasnącym wzrokiem dostrzegła jeszcze, jak na jego głowie zacisnęły się jakieś potężne dłonie. Głowa napastnika zaczęła się obracać szybkim jednostajnym ruchem, jak kopuła latarni morskiej. Gdy jego oczy zatoczyły pełny krąg i znów zwróciły się na Evę – były już martwe. Uwolniona od dławiącego ucisku zaczerpnęła łapczywie powietrza w płuca i straciła przytomność.

Obudził ją palący blask słońca i odgłos fal, łamiących się na piaszczystym brzegu. Widok, który ujrzała, gdy otworzyła oczy – spokojna, pusta plaża – wydał jej się najpiękniejszy w świecie. Nagle zerwała się z rozszerzonymi strachem oczyma; przypomniała sobie przerażające przeżycia ostatnich zapamiętanych chwil. Ale mordercy zniknęli. Czy w ogóle istnieli? Przyszło jej do głowy, że wszystko było jedynie halucynacją.

– Witam wśród żywych – usłyszała męski głos. – Już się obawiałem, że zapadła pani w śpiączkę.

Eva obróciła się i zobaczyła uśmiechniętą twarz nurka z kuszą, który klęczał obok niej.

– Gdzie są ci ludzie, którzy chcieli mnie zabić? – spytała przerażonym głosem.

– Zabrał ich odpływ – odrzekł z pogodną powagą.

– Odpływ?

– Uczono mnie, żeby nie zaśmiecać plaży. Więc zaciągnąłem ich ciała do wody. Kiedy widziałem ich po raz ostatni, dryfowali w kierunku Grecji.

Spojrzała na niego z przestrachem i odrazą.

– Zabił ich pan!

– Nie byli zbyt sympatyczni.

– Zabił ich pan – powtórzyła mechanicznie. – Jest pan takim samym mordercą jak oni.

Zrozumiał, że kobieta jest jeszcze w – szoku, że nie odzyskała zdolności logicznego myślenia. Wzruszył ramionami.

– Czy sądzi pani, że lepiej by było, gdybym się w to nie mieszał?

Milczała.

Minęła dobra minuta, zanim z jej oczu zniknęły lęk i odraza. Dopiero teraz pojęła, że ten człowiek uratował ją od strasznej śmierci.

– Niech mi pan wybaczy. Mówiłam głupstwa. Przecież tylko dzięki panu żyję, panie…

– Pitt. Dirk Pitt.

– Eva Rojas – przedstawiła się, wyciągając dłoń na powitanie. – Pan też jest Amerykaninem?

– Tak. Pracuję w NUMA… W Agencji Badań Morskich i Podwodnych – dodał widząc, że Eva nie zna tego skrótu. Prowadzimy tu badania archeologiczne dna Nilu.

– Myślałam, że pan odjechał.

– Prawie. Ale zostałem, bo zachowanie tych facetów wydawało mi się dziwne. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego zaparkowali samochód dobry kilometr stąd, żeby dalej iść brzegiem morza. Postanowiłem sprawdzić, o co tu chodzi.

Uśmiechnęła się.

– Pańska podejrzliwość uratowała mi życie.

– Dlaczego chcieli panią zabić?

– Nie wiem. Może to rabusie, napadający na turystów.

Potrząsnął sceptycznie głową.

– To nie rabusie. Nie mieli ze sobą żadnej broni. To nie byli zawodowi zabójcy; gdyby tak było, oboje byśmy już nie żyli. A jednak założyłbym się, że działali na czyjeś polecenie. Przyjechali za panią w to odludzie z zamiarem zabójstwa. Gdyby im się udało, wrzuciliby panią do wody, pozorując nieszczęśliwy wypadek. Dlatego zastosowali tak niewygodną technikę mordu, jak zadławienie; nie chcieli zostawić śladów.

– Trudno mi w to uwierzyć. Po co mieliby to robić? Jestem tylko szeregowym biochemikiem. Nikomu nie zagrażam, nie mam wrogów. Komu mogłoby zależeć na mojej śmierci?

– Za krótko panią znam, żeby móc odpowiedzieć na te pytania.

Eva dotknęła spieczonych warg.

– To chyba jakieś szaleństwo.

– Jak długo jest pani w Egipcie?

– Parę dni.

– Może w ciągu tych paru dni zrobiła pani coś, co kogoś doprowadziło do szaleństwa?

– Na pewno nie zrobiłam nic złego mieszkańcom Afryki – rzekła zastanawiając się. – Przyjechałam, żeby im pomóc.

Spojrzał na nią z zaciekawieniem.

– A więc nie jest pani na urlopie?

– Nie. To podróż zawodowa. Jestem członkiem ekipy badawczej Światowej Organizacji Zdrowia. WHO interesuje się dziwną chorobą psychiczną, szerzącą się wśród ludów południowej Sahary. W Kairze była konferencja na ten temat.

– To rzeczywiście słaby motyw do zabójstwa – przyznał Pitt.

Nagle coś przyszło rnu do głowy.

– Czy ta pustynna epidemia nie jest wywołana jakimiś toksynami?

– Jeszcze nie wiadomo. Nie mamy wystarczających danych do diagnozy. Przyczyna choroby wciąż jest dla nas tajemnicą. Tak to mogłaby być jakaś trucizna, ale zupełnie nie wiadomo, skąd by się tam wzięła. Symptomy choroby pojawiają się w miejscach odległych o setki kilometrów od jakiegokolwiek zakładu przemysłowego, gdzie stosuje się chemikalia.

– Ile zanotowano przypadków?

– W ciągu ostatnich dziesięciu dni osiem tysięcy przypadków wśród ludności Mali i Nigru.

– Nieprawdopodobna liczba jak na tak krótki okres – uniósł brwi. – Może to jakaś bakteria albo wirus?

– Niestety, ciągle tego nie wiemy.

– Dziwne, że nie ma nic na ten temat w prasie.

– Władze WHO nalegają, by zachować dyskrecję, dopóki nie uda się określić przyczyny choroby. Sądzę, że obawiają się niezdrowej sensacji i paniki.

Pitt już od dłuższego czasu przyglądał się wydmie oddzielającej plażę od szosy. W wibracji rozgrzanego powietrza było coś nienaturalnego.

– Jakie ma pani dalsze plany?

– Nasz zespół wybiera się jutro na Saharę, do Mali; zaczynamy badania.

– Zdajecie sobie sprawę, że Mali jest na progu krwawej wojny domowej?

Wzruszyła beztrosko ramionami.

– Ich rząd obiecał dać nam ochronę przez cały czas trwania badań… Ale po co zadaje mi pan te wszystkie pytania? Pracuje pan dla jakiejś agencji wywiadowczej?

– Nie, jestem tylko inżynierem, który nie lubi, gdy ktoś morduje piękne kobiety.

– Może pomylono mnie z kimś innym? – spytała z nadzieją w głosie.

– Nie sądzę, żeby to była pomyłka… – przerwał, bo dziwny ruch rozgrzanego powietrza za wydmą zmienił się w wielki słup dymu.

– Chodźmy, szybko! – krzyknął i chwyciwszy dłoń Evy pociągnął ją przez plażę.

Wynajęty samochód Evy stał w płomieniach. Pitt nie miał wątpliwości, że pożar nie jest przypadkowy. Sprawcą musiał być wspólnik zamachowców.Zrezygnował z próby gaszenia samochodu. Teraz trzeba było myśleć o ratowaniu własnego pojazdu – jeśli zamachowiec jeszcze nie zdążył się do niego dobrać.

Kiedy dobiegali do zaparkowanego za następną wydmą jeepa, zobaczyli mężczyznę ze zwiniętą w rulon i zapaloną gazetą w ręku; drugą ręką, uzbrojoną w latarkę, próbował zbić szybę samochodu. Najwyraźniej chciał wrzucić płonącą gazetę do środka. Ubrany był inaczej niż napastnicy z plaży. Na głowie miał zawój, przez którego szczelinę widać było tylko oczy; ciało okrywał długi, luźny burnus. Był tak zajęty swoją robotą, że nie zauważył zbliżających się ludzi. Pitt zatrzymał się.

– Jeśli mi się nie uda – szepnął – niech pani wraca na drogę i zatrzyma pierwszy przejeżdżający samochód.

Podszedł cicho do podpalacza.

– Stój! – krzyknął ostro.

Człowiek w burnusie odwrócił się. W jego oczach można było dostrzec zaskoczenie, ale nie lęk: raczej agresję. Pitt nie zwlekał; z pochyloną głową ruszył do ataku. Trafił dokładnie w splot słoneczny. Usłyszał trzask pękających żeber, ale na wszelki wypadek wymierzył jeszcze pięścią potężny cios w krocze.Podpalacz padł na ziemię, wijąc się z bólu. Z jego płuc wydobywał się nieartykułowany charkot. Pitt ukląkł przy nim i przeszukał kieszenie burnusa. Nie było w nich nic: ani broni, ani żadnego dokumentu; nawet drobnych monet czy grzebienia.

– Kto cię tu przysłał?!- ryknął, potrząsając głową leżącego.

Reakcja była jednak inna, niż można się było spodziewać. Mimo bólu podpalacz patrzył na niego ze złośliwym uśmiechem. Ukazały się zniszczone i pożółkłe zęby; tylko jeden połyskiwał metalicznie.

Nagle mężczyzna zaczął dziwnie poruszać językiem, jakby czyścił nim zęby. Ponownie zacisnął szczęki. Pitt zbyt późno zorientował się, że metalowy "ząb" był w istocie kapsułką z cyjankiem.Z ust mężczyzny zaczęła wydobywać się piana. Trucizna była bardzo silna; śmierć nastąpiła niemal natychmiast. Pitt i Eva patrzyli bezradnie na dogorywającego człowieka.

– Czy on… – Eva przerwała i zaczęła jeszcze raz. – Czy on umarł?

– Tak, albo raczej zdechł – odrzekł Pitt bez śladu współczucia.

Eva chwyciła kurczowo jego ramię. Mimo panującego upału miała lodowate dłonie i trzęsła się z zimna. Nigdy jeszcze nie widziała umierającego człowieka. Poczuła odruch wymiotny; opanowała się jednak.

– Dlaczego się otruł? – spytała. – Po co?

– Żebyśmy się nie dowiedzieli, kto go wysłał.

– Zabił się tylko po to, żeby chronić kogoś innego?

– Fanatyczna lojalność – próbował znaleźć wyjaśnienie Pitt. – Albo może coś innego. Wiedział, że jeśli sam się nie zabije, to mu pomogą. I będzie to raczej bolesne.

Potrząsnęła głową z niedowierzaniem.

– To wszystko wydaje mi się dziwne. Jakiś spisek?

– Wszystko za tym przemawia. Ktoś zadał sobie wiele trudu, by panią zlikwidować. – Popatrzył na Evę; miała minę małej dziewczynki, zagubionej w wielkim domu towarowym.

– Ktoś nie życzy sobie pani obecności w Afryce. Osobiście radziłbym odlecieć pierwszym samolotem do Stanów.

– Wykluczone. Przynajmniej tak długo, dopóki umierają tutaj ludzie, którym mogłabym pomóc.

– Trudno panią przekonać. Ale powtarzam: pozostanie w Afryce po tym wszystkim to duże ryzyko.

– Zaryzykuję.

– Raczej: zaryzykujecie. To może dotyczyć całego waszego zespołu. Wszyscy możecie być na liście "osób niepożądanych". Niech pani natychmiast po powrocie do Kairu uprzedzi kolegów. Być może wszyscy ludzie uczestniczący w tych badaniach są w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Spojrzała jeszcze raz na martwego człowieka w burnusie.

– Co z nim zrobimy? – spytała. Pitt wzruszył ramionami.

– Wrzucę go do morza, ma tam już dobre towarzystwo. – Jego twarz rozjaśnił demoniczny uśmiech. – Chciałbym widzieć minę jego szefa, kiedy dowie się, że wynajęci mordercy zaginęli bez śladu, a pani żyje sobie, jakby nic się nie stało.

3

Urzędnicy biura Backworld Explorations w Kairze zrozumieli, że stało się coś złego, kiedy grupa wycieczkowa prowadzona przez majora Fairweathera nie dotarła do Timbuktu nawet w dwadzieścia cztery godziny po przewidzianym terminie. Załoga samolotu, który przyleciał tu po nich z Marakeszu, wykonała lot poszukiwawczy nad pustynią, ale nie znalazła żadnego śladu ludzi ani samochodów i wróciła do bazy.Po trzech dniach sprawą zainteresowały się władze Mali i zaoferowały pomoc. Wysłano na trasę wycieczki patrole lotnicze i samochodowe. Gdy jednak po czterech kolejnych dniach intensywnych poszukiwań nikogo z uczestników wycieczki nie znaleziono, wybuchła panika.W siedem dni po zaginięciu grupy Fairweathera francuska ekipa geologiczna spotkała na południowym odcinku szlaku transsaharyjskiego samotnego człowieka. Gdy ich zobaczył, zaczął wymachiwać rękami jak szalony, wykrzykując coś niezrozumiale; w końcu upadł twarzą na piasek tuż przed nadjeżdżającą ciężarówką. Przestraszony kierowca ledwie zdążył zahamować.

Fairweather był na wpół żywy. Niemal zupełnie się odwodnił. Suchą skórę pokrywała warstewka soli. Francuzi ostrożnie wlewali w usta nieprzytomnego człowieka małe ilości wody. Gdy doszedł do siebie, wychylił łapczywie kilka dużych butelek – i wreszcie przemówił. W wojskowym skrócie zrelacjonował historię masakry w Asselar i swojej ucieczki.Słabo znającym angielski Francuzom opowieść Fairweathera wydała się fantazją udręczonego umysłu, choć wiele jej elementów brzmiało wiarygodnie. Mimo nalegań Anglika nie skręcili w stronę Asselar. Postanowili jechać prosto do Gao, by umieścić wycieńczonego człowieka w szpitalu. Dotarli tam tego samego dnia, jeszcze przed zmrokiem.

Upewniwszy się, że Fairweather jest pod dobrą opieką lekarzy i pielęgniarek, postanowili zawiadomić o zdarzeniu miejscową policję. Poproszono ich o spisanie oficjalnego protokołu. W czasie, kiedy to robili, szef komisariatu skontaktował się telefonicznie ze swymi przełożonymi w stolicy Mali, Bamako.

Ku zdziwieniu Francuzów, zatrzymano ich na noc w budynku policji. Przybyła nazajutrz ekipa śledcza z Bamako zażądała od każdego z nich z osobna szczegółowych zeznań na temat Fairweathera. Odmówili, domagając się kontaktu ze swoim konsulatem, ale żądanie pozostało bez echa. Wtedy zrozumieli, że cała sprawa może się dla nich bardzo źle skończyć. Nie wiedzieli, że nie są pierwszymi ludźmi, po których – odkąd weszli do budynku malijskiej policji – wszelki słuch zaginął.Po paru dniach marsylska dyrekcja przedsiębiorstwa geologicznego zaniepokoiła się, dlaczego jej pracownicy nie przysyłają żadnych raportów z Afryki. Wszczęto akcję poszukiwawczą. Także tym razem malijskie służby bezpieczeństwa zaproponowały pomoc. I, tak samo jak w przypadku grupy Fairweathera, ostateczna odpowiedź brzmiała: mimo usilnych poszukiwań nikogo nie znaleziono. Natrafiono jedynie na pustą ciężarówkę ekipy, porzuconą na pustyni, daleko od osad ludzkich i szlaków samochodowych.

Nazwiska geologów i turystów z Backworld Explorations dopisano do długiej listy ludzi, którzy zaginęli bez wieści na Saharze.

4

Doktor Haroun Madani stał na schodach przed bramą szpitala w Gao; nerwowo spoglądał w perspektywę zakurzonej ulicy, biegnącej między rzędami starych kolonialnych, parterowych domków. Północny wiatr przysypywał miasto cienką warstwą piaszczystego pyłu. Niegdyś stolica wielkich imperiów, dziś stanowiła już tylko żałosną pozostałość francuskiego kolonializmu.Z wznoszących się nad miejskim meczetem minaretów głos muezzina wzywał wiernych do modlitwy. Ale na wieżyczkach nie było już kapłanów; były tylko głośniki, przekazujące głos mruczącego na dziedzińcu kapłana.W pobliżu meczetu odbijało się w Nigrze światło księżyca. Piękna, malownicza rzeka, płynąca leniwym prądem, stanowiła jedynie blady cień tego, czym była dawniej. Niegdyś jej wody, zwłaszcza w porze deszczowej, podchodziły pod mury meczetu; teraz, po wielu dekadach uporczywej suszy, brzeg Nigru oddalił się od świątyni o dwie przecznice.

Ludność malijska jest mieszaniną białych Francuzów i Berberów, ciemnoskórych Arabów i Maurów z pustyń północy oraz Murzynów z południowej dżungli. Doktor Madani był czarny jak węgiel, miał wyraźnie negroidalne rysy, hebanowe oczy i płaski, szeroki nos. Był to duży, silnie zbudowany mężczyzna miedzy czterdziestką a pięćdziesiątką. Wywodził się z niewolników ze szczepu Mandingo, sprowadzonych na północ przez Marokańczyków w szesnastym wieku. Jego ojciec był rolnikiem. Uprawiał żyzne pole na południu kraju i całkiem nieźle mu się wiodło; niestety umarł młodo, osierocając syna. Chłopcem zaopiekował się oficer francuskiej Legii Cudzoziemskiej. Wykształcił go i wysłał na studia medyczne do Paryża. Madani nigdy się nie dowiedział, jakie pobudki kierowały starym oficerem.Na widok dużych żółtych reflektorów starego, ale wspaniałego samochodu, zbliżającego się po wyboistej jezdni, doktor zmartwiał ze strachu. Elegancka, jaskrawoczerwona karoseria połyskiwała w świetle nielicznych latarń. Wyposażona w mocny i trwały sześciocylindrowy silnik, limuzyna citroen Avions Voisin z 1936 roku w przedziwny sposób łączyła w sobie ideały aerodynamicznej konstrukcji, sztuki kubizmu i architektury Franka Lloyda Wrighta. To wspaniałe dzieło sztuki motoryzacyjnej należało w czasach, gdy kraj ten był częścią Francuskiej Afryki Zachodniej, do generalnego gubernatora Mali.

Madani dobrze znał ten samochód. Znał go – tak, jak jego obecnego właściciela – prawie każdy mieszkaniec Mali; i prawie każdy drżał na jego widok. Doktor zauważył, że za wspaniałą limuzyną jedzie wojskowy ambulans, i przestraszył się. Gdy kierowca bezszelestnie zatrzymał wóz przed bramą szpitala, Madani rzucił się do klamki i otworzył tylne drzwi.

Z samochodu wysiadł wysokiej rangi oficer w nienagannie skrojonym, choć nieco osobliwym mundurze. Osobliwość nie polegała na ilości orderów, odznak, wstęg, sznurów i innych ozdób – generał Zateb Kazim nie nosił ich więcej niż przeciętny afrykański przywódca – lecz na nakryciu głowy, które stanowił stylizowany litham, tradycyjny błękitny zawój Tuaregów. Jego twarz miała kolor gorzkiej czekolady, rysy jednak miał mauretańskie; w wyrzeźbionej jakby z kamienia twarzy tkwiły wąskie oczy koloru topazu. Byłby nawet przystojny, gdyby nie okrągły i bardzo krótki nos, podkreślony rzadkimi wąsami zachodzącymi na policzki.

Kazim wyprostował się wyniośle, strzepnął z munduru niewidzialny pyłek i skinął od niechcenia głową doktorowi.

– Można go już zabrać? – spytał oficjalnym tonem.

– Tak; pan Fairweather miał poważny kryzys nerwowy, ale teraz jest pod działaniem silnego środka uspokajającego.

– Rozmawiał z kimś, odkąd przywieźli go ci Francuzi?

– Nie. Opiekowały się nim tylko dwie osoby: ja i pielęgniarka. Ona jest ze szczepu Tukulor, nie zna żadnego języka poza dialektem fulak. Zgodnie z instrukcją, pan Fairweather przebywał przez cały czas w separatce, w oddzielnym pawilonie, z dala od innych chorych. Mogę również zaręczyć, że wszelkie ślady jego pobytu w szpitalu zostaną zatarte.

Kazim wydawał się zadowolony.

– To dobrze, doktorze. Dziękuję za sumienną współpracę.

– On nie jest w najlepszym stanie. Czy mogę spytać, dokąd go pan zabiera?

Kazim uśmiechnął się złowrogo.

– Do Tebezzy.

– Och, nie! – zaprotestował trzęsącym się głosem Madani. – Dlaczego? Za co? Czy popełnił jakąś zbrodnię?

Kazim obrzucił Madaniego takim wzrokiem, jakim patrzy się na uciążliwe insekty.

– Za dużo pytań, doktorze – rzekł chłodno.

Ale Madaniemu cisnęło się na usta jeszcze jedno pytanie.

– A Francuzi, którzy go tu przywieźli?

– Trafią w to samo miejsce.

– Tam nikt nie wytrzymuje dłużej niż kilka tygodni…

– Więc mają podarowane jeszcze kilka tygodni życia – odparł Kazim cynicznie. – Niech przynajmniej zrobią w tym czasie coś pożytecznego dla Mali. Tam będą mieli okazję.

– Ma pan całkowitą rację, generale – powiedział szybko Madani, choć własny służalczy ton napawał go wstrętem. Wiedział jednak, że od Kazima zależy cały jego los. Ten człowiek był w Mali najwyższym sędzią, trybunałem i katem w jednej osobie.

– Cieszę się, że pana przekonałem, doktorze. Aha, jeszcze jedno: w interesie naszego kraju leży, aby jak najszybciej zapomniał pan o wizycie Fairweathera.

Madani skłonił się.

– Oczywiście!

– Życzę wszystkiego najlepszego panu i pańskiej rodzinie.

Lekarz bez trudu pojął sens życzeń Kazima. Rzeczywiście miał liczną rodzinę. Dopóki będzie milczał o sprawie Fairweathera, wszyscy będą bezpieczni. O tym, co stałoby się w przeciwnym razie, bał się nawet myśleć.

Kilka minut później dwaj ludzie Kazima wynieśli na noszach nieprzytomnego Anglika i umieścili go w ambulansie. Generał pożegnał Madaniego gestem dłoni i wsiadł do Voisina. Gdy oba pojazdy odjechały, ciało doktora przeszył zimny dreszcz. Nie próbował jednak odgadnąć, w jakiej to kolejnej strasznej tragedii przyszło mu uczestniczyć. Modlił się raczej o to, by nigdy się tego nie dowiedzieć.

5

W apartamencie hotelu Nile Hilton doktor Frank Hopper, półleżąc na skórzanej sofie, słuchał uważnie. Po drugiej stronie stolika z kawą, równie wygodnie rozparty w fotelu, Ismaił Yerli w zamyśleniu pykał fajkę z morskiej pianki, której cybuch wyrzeźbiony był w kształcie głowy sułtana w turbanie. Zafascynowana hałasem orientalnego miasta, który wdzierał się nawet przez zamknięte okna, Eva na chwilę zapomniała o koszmarnej walce, jaką stoczyła na plaży.

Stanowczy głos Hoppera przypomniał jej jednak, po co się tu spotkali.

– Jesteś pewną, że chcieli cię zabić?

– Nie mam cienia wątpliwości – odparła.

– Mówi pani, że byli czarni? – włączył się Yerli.

– Nie czarni, ale ciemnoskórzy. Mieli ostre, wyraziste rysy twarzy; jakby mieszanka cech arabskich i hinduskich. O tym, który spalił samochód, nie mogę wiele powiedzieć: miał długi burnus i zawój przykrywający twarz. Widziałam tylko hebanowe oczy i ostry, orli nos.

– Czy zawój był bawełniany, kilkakrotnie owinięty wokół głowy? – pytał dalej Yerli.

– Tak, przyszło mi nawet na myśl, że musiał być zrobiony z bardzo długiego kawałka materiału.

Назад Дальше