Sahara - Cussler Clive 8 стр.


– Jak się miewa pan Massarde?

– Czeka na górze.

Verenne wprowadził gościa do trzypiętrowego budynku o zaokrąglonych narożnikach, pokrytego czarnym, przeciwsłonecznym szkłem. Przeszli przez marmurowy hali, kompletnie pusty – jeśli nie liczyć strażnika – i weszli do windy. Przed wejściem do apartamentu Massarde'a, który był zarazem jego biurem, minęli kolejny duży hali, wyłożony tekową boazerią. W niewielkim, ale luksusowo urządzonym gabinecie dyrektora Verenne wskazał Kazimowi skórzaną kanapę.

– Proszę się rozgościć – powiedział oficjalnie. – Pan Massarde zaraz…

– Już jestem, Felix – Massarde, który wszedł właśnie drugimi drzwiami, zbliżył się do Kazima i uścisnął go ostentacyjnie – Zateb, drogi przyjacielu, cieszę się, że cię widzę!

Spojrzał porozumiewawczo na swego zastępcę. Ten skinął głową i opuścił pokój, zamykając za sobą drzwi.

– Mam wiadomość z Kairu – zaczął Massarde bez żadnych wstępów – że twoim ludziom nie udało się odwieść WHO od zamiaru wysłania misji do Mali.

– Niestety, tak się złożyło. – Kazim wzruszył obojętnie ramionami. – Nie bardzo wiem, dlaczego.

Massarde spojrzał twardo na generała.

– A ja wiem: twoi ludzie, którzy mieli załatwić Evę Rojas nie wykonali zadania.

– Nie ominęła ich kara.

– Zlikwidowałeś ich?

– Tak, nie toleruję partaczy – skłamał Kazim, choć jakaś cząstka prawdy w tym była. Fuszerka jego agentów mocno go zirytowała. Gdyby tylko ich znalazł, na pewno by się z nimi rozprawił. Wściekły, kazał rozstrzelać oficera, który planował akcję, oskarżywszy go o zdradę i sabotaż.

Massarde nie zaszedłby tak wysoko, gdyby nie umiał trafnie oceniać ludzi. Znał Kazima wystarczająco dobrze, aby wyczuwać jego kłamstwa.

– Nie możemy lekceważyć naszych wrogów – powiedział.

– Ci akurat nie są specjalnie groźni. Nie mają żadnego dostępu do naszych tajemnic.

– Tak sądzisz, Zateb? Podobno już dzisiaj ma wylądować w Gao zespół ekspertów od chorób zakaźnych i zatruć. Jeśli zaczną tutaj węszyć…

– To znajdą tylko piasek i upał – przerwał Kazim. – Sam mówiłeś, że twoja aparatura kontrolna nie wykazuje żadnych skażeń środowiska. A nie sądzę, by mieli lepszą.

– Tak – zgodził się Massarde – ale trzeba ich mieć na oku.

– Zostaw to mnie. W razie czego zaopiekuje się nimi pustynia.

– Nie spiesz się z tym – ostrzegł Massarde. – Jeśli zginą, pierwsze podejrzenia padną na rząd Mali i Entreprises Massarde. Doktor Hopper, szef tej misji, już wczoraj w czasie konferencji prasowej narzekał na nieprzychylną postawę władz malijskich. Mówił nawet, że jego zespół może tu być narażony na niebezpieczeństwo. Rozrzuć ich kości na pustyni, a od razu będziemy tu mieli armię dziennikarzy i agentów ONZ.

– Nie miałeś tylu skrupułów w sprawie pani doktor Rojas.

– Bo to nie było na naszym podwórku i nie nas obciążały ewentualne podejrzenia.

– Dlaczego w takim razie zgodziłeś się na "tragiczny wypadek" połowy twoich własnych inżynierów i ich rodzin?

– Ich zniknięcie było niezbędne dla ochrony drugiego etapu naszych działań.

– Masz szczęście, żę Francuzi przyjęli twoje wyjaśnienia, a gazety paryskie nie opisały sprawy na pierwszych stronach.

– Mam tam trochę przyjaciół – mruknął Massarde. – Ale przyznaję, że bardzo zręcznie pomogłeś mi w tej sprawie. Nie poradziłbym sobie bez twoich pomysłów.

Jak większość ludzi z tych stron, Kazim był bardzo łasy na pochlebstwa, a Massarde umiał to wygrywać. Głęboko gardził generałem, ale wiedział, że bez jego pomocy całe to saharyjskie przedsięwzięcie nie będzie działać. W istocie była to przestępcza spółka, z której jednak Kazim dostawał tylko pięćdziesiąt tysięcy dolarów miesięcznie, za doradztwo. Cóż to znaczyło wobec dwóch milionów dziennie, jakie Massarde – dzięki anielskiej wprost pobłażliwości władz malijskich – wyciągał z zakładów. Tolerował więc Kazima i schlebiał mu, choć po cichu nazywał go nawet wielbłądzim łajnem.

Kazim podszedł do baru i nalał sobie koniaku.

– Co w końcu proponujesz w sprawie Hoppera i jego ludzi?

– To twoja działka – powiedział z pogodnym uśmiechem Massarde. – Mam pełne zaufanie do twoich umiejętności.

Kazim uniósł brwi, robiąc mądrą minę.

– Przede wszystkim, drogi przyjacielu, zlikwiduję problem, którym interesuje się zespół Hoppera.

– Jak to? – zdziwił się Massarde.

– Zrobiłem już dobry początek. Wysłałem oddział mojej gwardii, żeby wystrzelał i pogrzebał wszystkich dotkniętych zarazą.

– Chcesz wybić cały naród? – spytał ironicznie Massarde.

– Przeciwnie, służę narodowi i spełniam patriotyczny obowiązek, zwalczając skutecznie masową epidemię – odparł Kazim, wypinając dumnie pierś.

Chyba naprawdę w to wierzył.

– Stosujesz dość radykalne metody, Zateb. Ale proszę cię jeszcze raz: nie prowokuj niepotrzebnej awantury na skalę międzynarodową. Jeśli przez jakiś głupi przypadek świat dowie się, co tutaj robimy, postawią nas obu przed trybunałem i powieszą.

– Najpierw musieliby mieć dowody, świadków…

– A co z tymi wściekłymi diabłami w Asselar? – przypomniał sobie Massarde. – Też ich wystrzelasz?

– Po co? – Kazim uśmiechnął się cynicznie. – Już się pozagryzali i zjedli nawzajem.

Oczywiście możliwe, że w innych miejscowościach choroba przybrała te same formy. Jeśli ludzie doktora,Hoppera trafią do takiej miejscowości w odpowiednim momencie, będą mieli okazję osobiście poznać tę chorobę.

Massarde nie potrzebował dodatkowych wyjaśnień. Znał tajny raport, jaki Kazim dostał na temat masakry w Asselar. Łatwo mógł sobie wyobrazić opanowany szaleństwem tłum, pożerający wysłanników ONZ, tak jak pożarł turystów z Backworld Explorations.

– To rzeczywiście dobry sposób – powiedział. – Można zaoszczędzić na stypie.

– Zgadza się – ucieszył się Kazim z pochwały i z dowcipu Francuza.

– Ale co będzie – zasępił się Massarde – jeśli choć jedna osoba przeżyje i wróci do Kairu?

Kazim wzruszył ramionami. Jego wąskie, blade usta wykrzywił złośliwy uśmiech.

– Nie ma obawy. Nikt z tych ludzi nie opuści nigdy pustyni. Nawet w trumnie. Ich kości zostaną tu na zawsze.

Przed dziesięcioma tysiącami lat suche obecnie koryta rzek północno-zachodniej Afryki wypełnione były obficie wodą, a tereny dzisiejszych pustyń porastały lasy, bogate w różnorodną roślinność. Żyzne obszary były kolebką ludów pierwotnych jeszcze przed końcem epoki kamiennej, zanim przekształciły się one w społeczeństwa pasterskie. Przez następne siedem tysiącleci społeczeństwa te chwytały i oswajały antylopy, słonie i bawoły, wędrując wciąż w poszukiwaniu nowych terenów wypasu bydła.Z czasem, głównie za sprawą coraz mniejszej ilości opadów, Sahara zmieniła się w ziemię suchą i jałową. Pustynia rozrastała się wciąż, pożerając kolejne obszary tropikalnej sawanny i dżungli. Ludzie stopniowo opuszczali te ziemie; pozostawały tylko najbardziej uparte, a może najbardziej opieszałe szczepy nomadów.

Rzymianie pierwsi odkryli wytrzymałość wielbłądów, pierwsi też zainteresowali się terenami pustyni. Używali wielbłądów do transportu niewolników, złota, kości słoniowej oraz dzikich zwierząt, które przewożono następnie przez morze, by dostarczały mocnych wrażeń żądnym krwi tłumom na rzymskich arenach. Karawany rzymskie wędrowały przez Saharę od brzegów Morza Śródziemnego aż do Nigru przez osiem wieków. Kiedy załamała się potęga Rzymu, na pustynię wkroczyli – też dzięki wielbłądom – jasnoskórzy Berberowie, a w ich ślady poszli wkrótce Arabowie i Maurowie.

Mali było ostatnim z wielkich ginących imperiów czarnej Afryki. We wczesnym średniowieczu wielkimi szlakami saharyjskich karawan władało wielkie królestwo Ghany. W 1240 roku Ghanę opanowały południowe plemiona Mandingów, którzy utworzyli tu jeszcze większe królestwo Malinke – od czego powstała późniejsza nazwa Mali. Państwo kwitło, a Gao i Timbuktu, jego główne miasta, stały się głośnymi w świecie ośrodkami nauki i kultury islamu.

Legendy o nieprzebranych bogactwach, przewożonych karawanami, krążyły szeroko po całym Oriencie, jak jeszcze niedawno, błędnie ale z uporem, nazywali Europejczycy tereny między Nigrem a Gangesem. Jednak dwieście lat później i to imperium zaczęło upadać, gdy od północy zaatakowały je plemiona Tuaregów i Fulanów. Od wschodu wkroczył na Saharę szczep Songhai, który stopniowo przejął nad nią pełną władzę. Wreszcie w roku 1591 doprowadzili swe wojska aż do Nigru sułtani marokańscy – i zrujnowali kraj do reszty. W początkach dziewiętnastego wieku, kiedy do Mali dotarli kolonizatorzy francuscy, nikt już nie pamiętał o dawnej świetności imperium.

U progu dwudziestego wieku terytoriom zachodniej Afryki nadano nazwę Francuskiego Sudanu. Dopiero w roku 1960 Mali ogłosiło niepodległość; uchwalono konstytucję i stworzono własny rząd. Pierwszego prezydenta przepędziła grupa oficerów, dowodzona przez porucznika Moussa Traore. W roku 1992, po kilku nieudanych zamachach stanu, prezydent – wtedy już generał – Traore został usunięty przez niejakiego Zateba Kazima, podówczas majora. Kazim zorientował się jednak szybko, że jako wojskowy dyktator nie mógłby liczyć na zagraniczną pomoc i kredyty, powołał więc cywilnego prezydenta-marionetkę, Tahira. Zręcznie manipulując opinią krajową i zagraniczną, obsadził parlament swoimi kumplami i zaprzyjaźnił się z Francją, dystansując się jednocześnie i od Stanów Zjednoczonych, i od Związku Sowieckiego.

Wkrótce samodzielnie już kontrolował cały handel krajowy i zagraniczny, systematycznie powiększając swoje sekretne konta bankowe na całym świecie. Krępowały go co prawda restrykcje celne, umiał jednak doskonale czerpać duże zyski z przygranicznego szmuglu. Prowizje od przedsiębiorców francuskich, zwłaszcza takich jak Yves Massarde, zrobiły z niego multimilionera. Jednocześnie, rzecz zdumiewająca, Mali stało się jednym z najbiedniejszych państw świata. Można to było wytłumaczyć jedynie geniuszem korupcji Kazima i niebywałą zachłannością jego urzędników.

9

Boeing 737 ze znakami Organizacji Narodów Zjednoczonych leciał już bardzo nisko. Evie wydawało się, że samolot zahaczy skrzydłem o dach którejś z glinianych chat. W końcu jednak znalazł się nad prymitywnym lotniskiem legendarnego miasta Timbuktu i twardo uderzył kołami o ziemię. Eva patrzyła przez iluminator. Nie mogła uwierzyć, że ta zaniedbana osada liczyła kiedyś ponad sto tysięcy mieszkańców i była najważniejszym ośrodkiem handlowym imperiów Ghany, Malinke i Songhai.

Nie było widać żadnych śladów dawnej świetności, może z wyjątkiem trzech starych, okazałych meczetów. Miasto wyglądało na martwe i opuszczone. Wąskie, kręte uliczki zdawały się prowadzić do nikąd. Życie, które w nich się toczyło, było ubogie i bezbarwne.

Hopper nie tracił czasu. Znalazł się na płycie lotniska, zanim jeszcze pilot wyłączył silniki. Oficer gwardii Kazima, w uproszczonym niebieskim zawoju na głowie, zbliżył się do niego i zasalutował.

– Doktor Hopper, jak sądzę?

– A ja mam zapewne przyjemność z panem Stanleyem? – odparł Hopper w przypływie dobrego humoru.

Na twarzy malijskiego oficera nie pojawił się uśmiech zrozumienia. Patrzył na Hoppera nieprzychylnie i podejrzliwie.

– Jestem kapitan Mohammed Batutta. Zaprowadzę pana do biura dyrekcji lotniska. To w budynku dworca.

Hopper spojrzał na budynek, którego od zwykłej blaszanej szopy różniły tylko oszklone okna.

– Oczywiście – rzekł sucho. – Jeśli tylko tyle może pan dla mnie zrobić…

Weszli do baraku. W małym dusznym pomieszczeniu, za odrapanym drewnianym stołem siedział inny, starszy od Batutty rangą oficer. Przez chwilę mierzył Hoppera nieprzyjaznym wzrokiem.

– Jestem pułkownik Nouhoum Mansa. Czy mogę zobaczyć pański paszport?

Hopper miał przy sobie sześć paszportów, które zebrał od całego zespołu. Mansa wertował ich kartki bez specjalnego zainteresowania, jedynie narodowość zwracała jego uwagę.

– W jakim celu przylecieliście do Mali?

Hopper nie miał ochoty ani czasu na bzdurne formalności.

– Sądzę, że dobrze zna pan cel naszej wizyty.

– Proszę odpowiedzieć na pytanie.

– Działamy z upoważnienia WHO – odparł Hopper oficjalnym tonem. – Będziemy badać przyczyny epidemii, szerzącej się w waszym kraju.

– U nas nie ma żadnej epidemii – rzekł twardo pułkownik.

– W takim razie weźmiemy jedynie do analizy próbki wody i powietrza z różnych miejscowości nad Nigrem.

– Nie lubimy cudzoziemców, którzy szukają w naszym kraju dziury w całym.

Hopper nie miał zamiaru ustępować przed głupim urzędnikiem.

– Jesteśmy tu po to, by ratować ludzkie życie. Myślałem, że generał Kazim zdaje sobie z tego sprawę.

Mansa zesztywniał. Fakt, że Hopper powołał się na Kazima, a nie na oficjalnego prezydenta kraju, Tahira, zupełnie zbił go z tropu.

– Generał Kazim… wyraził zgodę na waszą wizytę?

– Proszę do niego zadzwonić i spytać.

To był blef, ale Hopper nie miał nic do stracenia. Mansa wstał i podszedł do drzwi.

– Niech pan tu zaczeka – powiedział rozkazującym tonem.

– Proszę powiedzieć generałowi, że sąsiednie kraje nie tylko zaprosiły naukowców z WHO, ale obiecały im wszelką pomoc w poszukiwaniu źródeł zarazy. Jeśli rząd Mali postąpi inaczej, skompromituje się tylko w oczach opinii światowej.

Mansa nic nie odpowiedział i wyszedł z pokoju. Hopper posłał pilnującemu go kapitanowi najbardziej pogardliwe spojrzenie, na jakie potrafił się zdobyć. Batutta odwrócił na chwilę wzrok, potem zaczął przemierzać powoli pokój tam i z powrotem.

Mansa wrócił po pięciu minutach i zasiadł przy biurku. Bez słowa wstemplował wizy do wszystkich paszportów, po czym oddał dokumenty Hopperowi.

– Otrzymaliście zgodę na pobyt w Mali w celu prowadzenia badań. Ale proszę pamiętać, doktorze, że pan i pana ludzie jesteście tutaj tylko gośćmi. Nikim więcej. Jeśli podejmiecie działania, mogące przynieść szkodę interesom Mali, lub będziecie wypowiadać publicznie opinie szkalujące nasz kraj – zostaniecie deportowani.

– Dziękuję, pułkowniku. Proszę także podziękować generałowi Kazimowi za jego uprzejmość.

– Kapitan Batutta i dziesięciu jego ludzi będą warn towarzyszyć w podróży. To dla waszego bezpieczeństwa.

– Ochrona osobista! To za wielki honor dla skromnych uczonych.

Mansa zignorował ironiczną uwagę.

– Rezultaty badań będzie pan przekazywał na moje ręce.

– W jaki sposób mam to robić, kiedy będę w terenie?

– Kapitan zapewni panu niezbędne środki łączności.

– Myślę, że będzie nam się dobrze współpracować – rzekł Hopper do Batutty chłodno.

– Będziemy potrzebowali dużego samochodu osobowego, najlepiej z napędem na cztery koła, i dwu furgonetek do przewozu sprzętu – zwrócił się do Mansy.

– Załatwię wam samochody wojskowe.

Hopper zrozumiał, że Mansa chce uratować twarz.

– Dziękuję, pułkowniku – zdobył się na oficjalną serdeczność.

– To piękny i hojny gest z pana strony. Generał Kazim może być dumny, że ma tak ofiarnego oficera.

Mansa nadął się, a w jego oczach pojawił się triumf.

– Tak, generał wielokrotnie wyrażał uznanie dla mojej lojalności i dobrej służby.

Rozmowa była skończona. Hopper wrócił do samolotu i wraz z innymi zajął się wyładowywaniem sprzętu i bagażu. Mansa obserwował ich przez okno z ledwo dostrzegalnym ironicznym uśmiechem.

– Czy mam ograniczyć ich trasę do terenów publicznie dostępnych? – spytał Batutta.

– Nie, niech jadą, gdzie im się podoba.

– A jeśli Hopper natrafi na oznaki zarazy?

– To nie ma znaczenia. Przynajmniej dopóki ja kontroluję wszystkie jego raporty i mogę eliminować z nich szkodliwe treści. Pokażemy światu, że nasz kraj jest wolny od wszelkiej zarazy.

– No, ale jak wrócą do swojej centrali… – Batutta zawahał się.

– To powiedzą, co naprawdę tu znaleźli? Tak, to byłoby możliwe

– Mansa oderwał wzrok od samolotu ONZ i spojrzał na Batuttę wzrokiem, w którym czaiła się groźba. – Chyba że mieliby w drodze powrotnej tragiczny wypadek.

10

Pitt zdrzemnął się nieco w odrzutowcu NUMA, który wiózł go z Egiptu do Nigerii.

Obudził go dopiero widok Rudiego Gunna, niosącego z drugiego końca pokładu trzy dymiące kubki. Biorąc swoją kawę Pitt spojrzał na Gunna z rezygnacją, pełen niezbyt radosnych przeczuć.

– Gdzie w Port Harcourt mamy spotkać się z admirałem?- spytał.

– Prawdę mówiąc, nie ma go w Port Harcourt. Czeka na jednym z naszych okrętów badawczych, dwieście kilometrów od brzegu…

Pitt spojrzał wzrokiem myśliwskiego psa, który dopadł lisa.

– Mów dalej, Rudi.

– Czy Al też się napije kawy? – zmienił bezpiecznie temat Gunn, patrząc na pogrążonego w głębokim śnie Giordina.

– Daj mu spokój. Nie obudzisz go nawet armatą.

Gunn usiadł na fotelu po drugiej stronie przejścia.

– Nie mogę ci powiedzieć, jakie są plany admirała, ponieważ sam ich nie znam. Podejrzewam tylko, że ma to jakiś związek z prowadzonymi na rafach koralowych badaniami biologów NUMA.

– Tak, słyszałem o tych badaniach. Ale ich wyniki były znane, zanim ruszyliśmy do Egiptu.

Pitt miał satysfakcję, że tym razem Gunn nie wie więcej od niego. Byli w bardzo dobrych stosunkach, wiele ich jednak różniło. Gunn był intelektualistą z dyplomami i tytułami naukowymi w dziedzinie chemii, finansów i oceanografii. Najlepiej czuł się w mrocznych bibliotekach, obłożony książkami, przy analizowaniu raportów badawczych i obmyślaniu nowych projektów. Pitt natomiast lubił zajęcia praktyczne, zwłaszcza dłubanie w mechanizmach starych, klasycznych samochodów, które kolekcjonował. Jego nałogiem była też przygoda. Czuł się jak w raju, lecąc prymitywnym, staroświeckim samolotem albo nurkując w poszukiwaniu historycznych wraków. Był inżynierem nie tylko z wykształcenia, ale i z powołania; z pasją podejmował zadania, które innym wydawały się niewykonalne. W przeciwieństwie do Gunna, rzadko można było go spotkać przy biurku czy w laboratoriach waszyngtońskiej centrali NUMA. Wolał osobiście badać morskie głębiny.

– Rafy koralowe są w niebezpieczeństwie – kontynuował Gunn. – Obumierają w nie spotykanym dotąd tempie. To jest teraz temat numer jeden badaczy życia morskiego.

– Jakich oceanów to dotyczy?

– Pacyfiku, od Hawajów do Indonezji, Morza Czerwonego oraz Atlantyku w rejonie Karaibów i przy brzegach Afryki.

– Wszędzie z taką samą intensywnością?

– Nie. Tempo obumierania raf jest różne. Najgorzej jest wzdłuż wybrzeży zachodniej Afryki.

– Sądziłem, że to normalna kolej rzeczy: koralowce obumierają, kostnieją, potem odradzają się na nowo…

– Tak – przyznał Gunn – to proces cykliczny. Ale tym razem faza obumierania przybrała rozmiary i tempo katastrofy. Nigdy jeszcze nie obserwowaliśmy czegoś takiego.

– Czy wiecie już coś o przyczynach?

– Rozpoznaliśmy dwa czynniki. Jeden to, jak zawsze, zbyt ciepła woda. Wywołany cyrkulacją prądów morskich okresowy wzrost temperatury powoduje, że delikatne polipy wymiotują, albo, jeśli wolisz, wypluwają algi, które stanowią ich główny pokarm.

– Niewiele wiem o rafach koralowych – przyznał Pitt. – Walka o byt w głębinach morskich rzadko bywa przedmiotem dzienników telewizyjnych.

– I to mówi pracownik NUMA? Powinieneś się wstydzić, tym bardziej że zmiany w rafach koralowych są bardzo dobrym barometrem tego, co w ogóle dzieje się w oceanach; pozwalają też przepowiadać pogodę…

– No dobrze – przerwał Pitt zmęczony reprymendą. – Więc polipy zaczęły wypluwać algi. I co dalej?

– To właśnie algi nadają koralom żywy kolor. Bez tego pokarmu polipy bledną i wiotczeją; zjawisko znane jako blaknięcie raf…

– …które jednak nie zdarza się w chłodniejszych wodach.

– Po co ja ci to wszystko mówię, skoro i tak już wiesz?

– Czekam, aż dojdziesz do najważniejszego.

– Pozwól, że skończę kawę, zanim całkiem wystygnie. Zapanowała cisza. Picie kawy przedłużało się w nieskończoność i Pitt zaczynał się niecierpliwić.

– No więc, ciepła woda jest jedną z przyczyn obumierania raf. Jaka jest druga?

Gunn pedantycznie mieszał resztki na dnie kubka.

– Nowe zagrożenie, krytyczne, to nagłe pojawienie się w wielkiej masie grubych, zielonych alg, które przykrywają całą rafę czymś w rodzaju szczelnego koca.

– Dlaczego koralowce nie karmią się tymi algami? Dlaczego je, jak mówisz, "wypluwają"?

– Tracą apetyt pod wpływem ciepłej wody i ciemności. Gruba warstwa zielonych alg nie przepuszcza światła, utrudnia też cyrkulację chłodniejszych wód. Robi się błędne koło: im cieplej i ciemniej, tym mniej koralowce jedzą, a im mniej zjadają alg, tym cieplej i ciemniej.

Назад Дальше