Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22” - Heller Joseph 10 стр.


Ich awersję do spoufalania się z tymi po drugiej stronie płotu łatwo wyjaśnić ustaloną i zasłużoną reputacją Coney Island jako „miejsca zabaw biedoty". Biedaków mają w pogardzie nawet ich rodzeni bracia, naucza w więcej niż jednym miejscu Biblia, a pośrednie potwierdzenie tej prawdy można dostrzec w przejawianej niemal przez nas wszystkich tendencji do wyniesienia się stąd tak szybko, jak to tylko możliwe. Nie zawędrowaliśmy jednak zbyt daleko. I wracaliśmy tu częściej niż do innych miejsc, żeby się rozerwać, a nasze życie towarzyskie opierało się na przyjaźniach z ludźmi, którzy tu mieszkali, i funkcjonujących jeszcze klubach z patefonami, sofami, kanciapami i karcianymi stolikami.

Pożar, który widziałem w Sea Gate, był moim pierwszym pożarem, jeśli nie liczyć małych kontrolowanych ogni, wzniecanych z połamanych skrzynek po owocach i jarzących się w każdy letni wtorek na plaży Coney Island niczym sygnały wysyłane w odpowiedzi na fajerwerki odpalane z łodzi zakotwiczonej przy końcu mola Steeplechase.

Siedząc przy tych naszych ogniskach zajadaliśmy upieczone w płomieniach, zapiaszczone i zwęglone ziemniaki, które nie nadawały się do jedzenia, oraz skwierczące i spalone cukierki ślazowe, który parzyły język. Nazywaliśmy ziemniaki mickeys, choć sami nie wiedzieliśmy dlaczego. Po zgaszeniu ognisk sprzątaliśmy resztki i zostawialiśmy plażę czystą. Byliśmy grzecznymi chłopcami, kiedy byliśmy grzeczni. Baliśmy się naszych nauczycieli, chociaż ich lubiliśmy, drżeliśmy, że im pod-padniemy, i paraliżowała nas sama myśl, że będziemy mieli kłopoty w szkole.

Pożar w Sea Gate wybuchł w jasny dzień i to był prawdziwy pożar.

Wielki pożar.

Razem z kolegami z bloku stałem na rogu Surf Avenue, gapiąc się z przejęciem na szeroką łunę pomarańczowego ognia i kłęby gęstego dymu, najpierw czarnego, potem białego, które zasłoniły niski horyzont mniej więcej pół mili od nas. Co takiego się paliło? Jachtklub, powtarzali ludzie, którzy byli starsi i mądrzejsi od nas. Nie słyszałem wcześniej tego słowa. Był to, jak udało mi się ustalić później, Atlantic Yacht Club, do którego przylgnęła etykietka „szpanerskiego". Ludzie bardziej ode mnie kompetentni potrafią z pewnością uściślić, co dokładnie może oznaczać to określenie w odniesieniu do jachtklubu. Ja nie wiedziałem wtedy nawet, co to jest jachtklub.

Teraz, gdy mam o tym jakie takie pojęcie, powracam pamięcią do tego pożaru i samego istnienia jachtklubu z przyjemnym rozbawieniem, które z upływem czasu wcale nie maleje.

Jakim cudem jachtklub znalazł się w tamtym czasie na Coney Island, pozostaje słodką tajemnicą, której nie zamierzam odkrywać na drodze żmudnych badań. Bardziej intrygujące są moje domysły. Z pewnością Coney Island była co najmniej tak samo odpowiednim miejscem na jachtklub jak budynek między Madison i Fifth Avenue, przy Wschodniej Czterdziestej Siódmej na Manhattanie, gdzie obecnie mieści się siedziba New York Yacht Club. Przede wszystkim bliżej tu było do wody. Na tyłach Coney rozciąga się zatoka Gravesend, która, choć wąska, jest przecież akwenem wodnym. W podstawówce byli nawet tacy, którzy przechwalali się, że przeszli suchą nogą zatokę w ciągu tych kilku dni, kiedy była ścięta lodem w zimie. Za zatoką znajduje się zachodni brzeg właściwego Brooklynu, tworzący jedno z obramowań olbrzymiego, wspaniałego i obecnie w dużej mierze nieczynnego nowojorskiego portu. A jeszcze dalej w pogodne dni można z łatwością dostrzec szare bryły kilku manhattańskich drapaczy chmur.

W związku z tym liczona w milach czy też węzłach odległość z miasta do Sea Gate jest mniejsza, gdy podróżuje się morzem, a nie lądem, wiadomo zaś, że szajbusom, którzy uwielbiają żagle i motorówki, na ogół nigdzie się nie śpieszy i w zasadzie nie mają co robić z czasem.

Istniejące w tamtych czasach towarzystwo okrętowe, Iron Steamboat Company, utrzymywało regularne połączenie promowe między Bartery na dolnym Manhattanie i molem Steeple-chase, dowożąc gości bezpośrednio do wesołego miasteczka. Towarzystwo najwyraźniej prosperowało, promy kursowały bowiem do czasu, gdy z nadejściem wojny Coney Island zaczęła się zmieniać i jej powab, mistyka nowości oraz splendor nieodwołalnie odeszły w przeszłość. Z punktów obserwacyjnych na naszej promenadzie i plaży mogliśmy przypatrywać się przybijającym i odpływającym białym parowcom z bocznymi kołami łopatkowymi, a także sunącym przed nami powoli frachtowcom i olbrzymim oceanicznym liniowcom, które próbowaliśmy zidentyfikować na podstawie liczby kominów. Luksusowy transatlantyk „Morro Castle" stanął któregoś dnia w płomieniach niedaleko od brzegu; mógł to być mój drugi pożar na Coney Island, ale kiedy wybuchł, byłem gdzie indziej. Chodziłem jednak kilka razy, żeby obejrzeć zniszczony kadłub, kiedy odholowano go na wody zatoki Gravesend (jak mogło się w pierwszej chwili wydawać, całkiem odpowiednie miejsce spoczynku, nazwa Gravesend składa się bowiem z dwu posępnych angielskich wyrazów, z których brzemiennego przesłania nie zdawałem sobie sprawy, póki nie zacząłem o tym pisać; z drugiej strony wiem dzisiaj, że nazwa powstała całkiem niewinnie z holenderskich słów oznaczających ni mniej, ni więcej tylko „pańską plażę"). Podróż drogą wodną do Sea Gate nie była ani niebezpieczna, ani długa i łatwo wyobrazić sobie żeglarzy z przystani na Hudson i East River, a nawet w Westchesterze, w stanie Connecticut, oraz u wybrzeży Long Island, podnoszących kotwicę, by wziąć kurs na Coney Island i Atlantic Yacht Club w Sea Gate.

Musieli zabierać za sobą wałówkę albo jeść w restauracji jachtklubu, jeśli taka była, ponieważ w Sea Gate brakowało nie tylko sklepów, ale i restauracji. W tamtym okresie Żydów nie przyjmowano prawdopodobnie do klubu. Ale Żydzi nie byli również żeglarzami, w każdym razie nie moi brooklyńscy Żydzi, w związku z czym mogła ucierpieć co najwyżej ich duma. W tych poprzedzających asymilację czasach nie grali także w golfa ani w tenisa i nie jeździli na nartach. I rzadko kiedy się rozwodzili; jeśli któryś miał na to ochotę, musiał zasięgnąć języka, jak to się robi.

Kiedy byłem już dość duży, by dzięki uprzejmości tego czy innego mieszkającego w Sea Gate kolegi wałęsać się po tym osiedlu, nie pozostał tam ślad po szpanerskim jachtklubie, który się spalił, ani zresztą po żadnym innym. Był i zniknął. Modnym punktem stał się teraz Park Lindbergha, wciąż pamiętny z powodu pilota, którego nazwisko nosił, a dla mnie z powodu pierwszego uczucia, które tam przeżyłem. Park był w zasadzie niewielkim skwerkiem – cała Sea Gate nie zajmuje dużej powierzchni – służącym niedojrzałym nastolatkom płci obojga jako jedno z kilku miejsc, gdzie w upalne noce odbywały się wesołe zabawy. Kilku chłopców z mojej drużyny skautów twierdziło, że dwie dziewczyny, które znałem z podstawówki, dają się złapać za pierś, jeśli poczeka się grzecznie razem z innymi w kolejce. Jedna z dziewcząt była drobna i ładna. Druga większa i wesoła. Zaczekałem na swoją kolej i trafiłem na tę przy kości. Plotka okazała się prawdziwa. Poczułem w dłoni kobiecy biust i czegoś się nauczyłem – i to dość szybko. Nauczyłem się, że kiedy trzyma się w ręku pierś, nie można z nią wiele zrobić. Dopiero w dniach mojej inicjacji w piwnicznych klubach, co nastąpiło niedługo później, zacząłem pojmować, że to przekroczenie etapu pocałunku było swego rodzaju paszportem, który mógł, ale nie musiał stanowić preludium do wyższego stadium bardziej wyuzdanych pieszczot.

W tym czasie ojcowie założyciele Sea Gate zostali wraz z jachtklubem usunięci ze sceny przez nieubłagane zmiany ekonomiczne i społeczne i ich miejsce zajął inny gatunek właścicieli o mniej wymagającym etosie. Na pustych działkach między typowo nadmorskimi, przestronnymi drewnianymi dworkami wyrosły przeznaczone do wynajęcia bliźniaki z czerwonej cegły. Parę lat temu, ku przerażeniu i smutkowi tego nowego pokolenia mieszkańców, miasto zakwaterowało w kilku dworkach ludzi na zasiłku społecznym i niewykluczone, że nadal się to praktykuje.

W wyniku zmian ludnościowych w dużej mierze zanikły różnice rasowe, wyznaniowe i etniczne, dzielące tych, którzy żyli po obu stronach ogrodzenia. Istniały domniemane nierówności finansowe, ale takie rzeczy w dzieciństwie raczej do nas nie docierały. Dziewczęta i chłopcy z Sea Gate uczęszczali do tej samej publicznej szkoły co my i mieli na ogół do pokonania dłuższą drogę; nie było wtedy mowy o czymś takim jak szkoła prywatna. Chodzili na te same przyjęcia na zakończenie roku i do tych samych kin w sobotnie popołudnia, jeździli do tej samej szkoły średniej tymi samymi tramwajami albo szkolnymi autobusami. Młodzieńcy, którzy zapisywali się później do klubów, robili to u nas. Dziewczęta, które pamiętam – Hannah Tansman i Gladys Simon – przychodziły chyba w zimie do podstawówki w futrach, ale pamięć podpowiada mi, że ich rodzice pracowali branży futrzarskiej. Dziewięcio- albo dziesięcioletnia blond ślicznotka June Owitz zawsze nosiła jasny sweter, możliwe że z kaszmiru. Jeśli nawet ktoś zadzierał nosa, ja tego nie zauważyłem i nikt, kogo znałem, z Sea Gate i skądindziej, nigdy o tym nie mówił. Ale rodzice są tylko rodzicami i osiągnąwszy wiek dojrzały, mam wrażenie, że gdybym mieszkał z córką w Sea Gate, mógłbym nie zaakceptować kogoś takiego jak ja.

Kiedy poszedłem do szkoły średniej, Abraham Lincoln High School, nasłynniejsi zawodnicy naszej drużyny futbolowej, Eddie Mann, Phil Metling i Len Finkleman, pochodzili z Sea Gate. Gdy odchodziłem z niej, tworzyli ją ludzie z podobnych do mojej ulic Coney Island: Herb Poplinger, Red Goldstein, Richie Wertheim i inni. W trakcie pierwszej jazdy szkolnym autobusem do Lincoln High pokazano mi skrzydłowego Lena Finklemana i niczym bańka mydlana prysły wszelkie moje marzenia o dostaniu się do drużyny. Chodził dwie klasy wyżej ode mnie i ważył chyba dwieście funtów więcej, jeśli chodzi o rozwój układu kostnego i muskulatury. W rezultacie zacząłem uczęszczać na lekcje szermierki i nawet zakwalifikowałem się do drużyny, ale przestałem się nią interesować jeszcze przed pierwszym międzyszkolnym meczem.

Przyznaję, że kochałem szkołę, kochałem zarówno podstawówkę, jak i liceum. Kochałem wakacje i koniec wakacji. W podstawówce nie przyszło mi nawet do głowy, żeby pójść na wagary – lubiłem lekcje i nie wyobrażałem sobie fajniejszego sposobu spędzania czasu. W dni, kiedy byłem nieobecny z powodu gorączki, zerkałem na zegar czekając, aż Irving Kaiser z mieszkania piętro niżej i Ira Łopata z kamienicy naprzeciwko wrócą do domu i będę z nimi mógł pogadać przez okno. W szkole średniej wagarowałem dwa razy, ale później zdałem sobie z pewnym żalem sprawę, że ani w nowojorskim kinie Paramount, ani w klubie bilardowym Beksy nie bawiłem się tak dobrze, jak bawiłbym się na lekcjach i w kafeterii Lincoln High. Nieposłuszeństwo dla samego nieposłuszeństwa nie sprawiało mi i w dalszym ciągu nie sprawia przyjemności.

Lubiłem szkołę, ponieważ dobrze mi w niej szło. Chętnie czytałem, pisałem i liczyłem. Lubiłem nawet odrabiać pracę domową. Mobilizowała mnie chęć sprostania wysokim wymaganiom. Bardzo lubiłem mieć coś do roboty. Wciąż czuję się gorzej, mając do dyspozycji nieograniczoną ilość wolnego czasu, niż kiedy doskwiera mi organizujące poczucie, że muszę coś zrobić, na przykład dokończyć tę książkę albo nawet ten akapit.

Rok szkolny i klasy w podstawówce były wówczas podzielone na połówki, na sekcje A i B. W mojej pierwszej klasie, 1A, panna Wołfe pokazała nam któregoś dnia kartę z napisem KING. Było to nasze pierwsze spotkanie ze słowem zakończonym na-ing. Po krótkim zastanowieniu podniosłem rękę – byłem pierwszym i jedynym dzieckiem, które to zrobiło – i kiedy udzieliła mi głosu, powiedziałem King. Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałem. Dzień albo dwa później „przeskoczyłem" pół roku do przodu, przeniesiony z klasy 1A1 do szybkiej 1B1 panny Leiberman. Znalazłem się tam wśród uczniów, z którymi miałem pozostać przez całą szkołę podstawową, a potem również średnią. My z jedynki byliśmy zawsze klasą „bystrzaków" i chodziliśmy do niej prawie w niezmienionym składzie; jedyne zmiany wynikały z tego, że jakaś nowa rodzina wprowadziła się, a jakaś inna wyprowadziła z naszej dzielnicy. Dwójka (2) była klasą wolną, a 3, 4 i 5 pośrednimi. Ja byłem bystrzakiem, podobnie jak Rum Gerstein, Hannah Tansman, Gladys Simon, Albie Covelman, Eugene Dolgin, Seymour Ostrów, Phyllis Ritterman i być może jeszcze kilkanaście innych osób, które mógłbym wymienić, gdybym natężył pamięć. Już w czwartej lub piątej klasie Phyllis Ritterman oznajmiła, że kiedy dorośnie, zostanie pisarką – reszta klasy nie wiedziała jeszcze wtedy, co to takiego. Napisała to i opatrzyła swoim podpisem w moim pamiątkowym albumie z okazji ukończenia szkoły. Prawie pięćdziesiąt lat po ukończeniu podstawówki zaproszono mnie, żebym powiedział parę słów na jakiejś uczelni w Arizonie lub Teksasie – zapomniałem dokładnie gdzie. Kiedy publiczność wychodziła z sali po spotkaniu, siedząca w pierwszym rzędzie kobieta zapytała bez ogródek, patrząc mi prosto w twarz: „Nie poznajesz mnie, prawda?". Udzielenie odpowiedzi zajęło mi nie więcej niż sekundę. „Jasne, że poznaję. Jesteś Phyllis Ritterman". To spotkanie pozwoliło mi sformułować teorię, która się na ogół sprawdza: czas może odcisnąć się na fizjonomii, nigdy jednak nie zmienia jej nie do rozpoznania. (Gdyby to kogoś interesowało, dodam, że psychoterapia też w dużym stopniu nie zmienia charakteru, osobowości, uczuć, a nawet na dłuższą metę wzorców zachowania. Mówię to zarówno na podstawie obserwacji, jak i osobistego doświadczenia).

W początkowych klasach bardzo lubiłem konkursy szybkiego liczenia; trudno się dziwić, skoro najważniejsze były w nich dokładność i szybkość, a ja należałem do kilku uczniów, którzy zawsze byli najlepsi, i cieszyłem się, że mogę się popisać. W algebrze i prostej geometrii dzięki kilku wskazówkom, których udzielił mi Lee, byłem kimś w rodzaju cudownego dziecka, ale tylko w początkowym stadium. Później, co przyjąłem z pewną rezygnacją, nie radziłem sobie już tak dobrze. Mój brat miał nałóg rozwiązywania zagadek. Ja też lubiłem to robić. W wyobraźni Lee Hellera symbol x nie był zwykłą niewiadomą: był podejrzanym osobnikiem, którego należało wytropić i przygwoździć na podstawie dowodów rzeczowych zawartych w załączonych danych. Na egzaminie z algebry w klasie 7A lub 7B znalazło się któregoś razu wyjątkowo perfidne zadanie odznaczające się szczególnym stopniem komplikacji.

– Poradziła sobie z nim tylko jedna osoba – oznajmił matematyk, pan T. D. Bartells, spoglądając w moją stronę. – I to musiałeś być ty – dodał, rzucając we mnie kawałkiem kredy.

Rzucanie kredą było niesforną metodą utrzymania w ryzach jego niesfornych uczniów, do których bez przerwy należałem, mądrząc się, gadając, przerywając mu i wymyślając różne figle, w moim złośliwym mniemaniu niewinne, których ofiarą padał jeden z moich kolegów; kiedy na przykład prawidłowa odpowiedź brzmiała „dwa", a on jej nie znał, podpowiadałem mu, szepcząc „cztery tysiące dwieście osiemdziesiąt dziewięć". Pan Bartells wiedział oczywiście, czyja to sprawka. Nigdy nie miałem dosyć.

Zbliżając się z każdym rokiem do klasy, w której nauczał, nabijaliśmy się z pana T. D. Bartellsa, przekręcając w tajemnicy jego nazwisko na „Titty Bottles". Nie zdziwiłbym się, gdyby też o tym wiedział.

W szkole nigdy nie miałem prawdziwych kłopotów. Kiedy kilka razy wzywano rodziców, poszła moja siostra. Matka bałaby się, a ja wstydziłbym się jej łamanej angielszczyzny. Siostra pamięta, że interweniowała tylko raz i było to w sprawie incydentu, o którym zupełnie zapomniałem. Moim przewinieniem nie było złe zachowanie, lecz nuda. Dumałem nad jakimiś sprawami, nie zwracając pozornie uwagi na to, co się działo w klasie, ale za każdym razem, gdy nauczycielka chciała zaskoczyć mnie nagłym pytaniem, wpędzałem ją we frustrację, udzielając prawidłowej odpowiedzi. Wyglądałem przez okno, gapiłem się w ścianę, przyglądałem się swoim dłoniom albo stopom; czasami poruszałem ustami, jakbym mówił sam do siebie. Robiąc to, szukałem prawdopodobnie odpowiednio dowcipnego zakończenia nowelki, którą zamierzałem już wtedy któregoś dnia napisać, względnie zdania, którym mógłbym zacząć albo zakończyć następne wypracowanie.

Od najmłodszych lat przejawiałem, jak sądzę, pragmatyczną skłonność do wykorzystywania własnych fantazji i wcielania w życie marzeń. Należał do nich wczesny zamiar zostania pisarzem.

Na ogół nieźle radziłem sobie z logiką i o wiele gorzej z teorią. (W kwestiach, których nie rozumiałem, brałem po prostu za pewnik prawdę, którą mi podawano, i próbowałem iść dalej). Na lekcji biologii na początku szkoły średniej – kolejny triumf -nauczyciel zapytał, po czym możemy poznać, że proces pasteryzacji nie wyeliminował wszystkich bakterii w butelce mleka. Odpowiedź wydawała mi się tak oczywista, że w pierwszej chwili nie podniosłem nawet ręki. Kiedy nikt inny w klasie nie potrafił udzielić odpowiedzi, zrobiłem to.

Brakowało mi jednak wrodzonych zdolności, kiedy w grę wchodziła abstrakcja. Mój umysł był bezradny w obliczu kwadratowych równań, liczb ujemnych, mnożenia ułamków, trygonometrii i rachunku różniczkowego. W chemii, która powinna być łatwa, miałem trudności, kiedy pojawiały się wzory skomplikowanych reakcji. W tym samym mniej więcej czasie część moich bliskich przyjaciół (wśród nich Marvin Winkler), mając powyżej dziurek w nosie tych bezużytecznych dyrdymałów, dała za wygraną i przeniosła się z Lincoln High do szkół zawodowych. Ja przetrwałem, ponieważ miałem dobrą pamięć i potrafiłem powielać na ślepo procedury, które trzeba było stosować. Logarytm pozostał jednak dla mnie czymś niewyobrażalnym i w dalszym ciągu nie rozwiązałem odwiecznej tajemnicy liczby pi (ani nawet nie zrozumiałem, na czym polega ta tajemnica).

Назад Дальше