– Dokąd z tym idziesz? – zapytałem któregoś dnia Dolly Partini, kiedy wracała z plaży z wiadrem czarnych małży.
Dopiero wiele, wiele lat później odważyłem się ich spróbować i dziś zanoszę się optymistycznym chichotem za każdym razem, gdy widzę je w menu nowej restauracji, podawane w normandzkim białym rosole lub z czerwonym sosem marinara.
Nauczyliśmy się pływać w płytkiej wodzie w wieku siedmiu, ośmiu lat. Fale na Coney Island rzadko kiedy są wysokie i nawet gdy morze jest wzburzone, nigdy nie jest tak wzburzone jak na innych atlantyckich plażach. Brzeg jest osłonięty z jednej strony przez wyrastający z New Jersey cypel Sandy Hook, z drugiej przez stanowiącą część Queens plażę Rockaway i nie wychodzi na otwarte morze. Kiedy odważyliśmy się już unosić na wodzie „jak trup" i odkryliśmy, że możemy tak pozostawać dłużej niż przez jeden lub dwa wymachy ramion, zaczynaliśmy się szykować do dopłynięcia do „trzeciego pala". W rzeczywistości nie był to pal, lecz lina łącząca dwa pale wbite w dno w najdalszym punkcie strzeżonego kąpieliska. Grube pale stały w równoległych rzędach i odległość od tego najbliższego, przy brzegu, do najdalszego, trzeciego, wynosiła najwyżej czterdzieści, pięćdziesiąt jardów. Podczas odpływu mogliśmy przejść więcej niż połowę drogi i kiedy zebraliśmy się już na odwagę, pokonać drugą połowę, trzymając się liny. Przy drugim i trzecim palu graba konopna lina była przymocowana powyżej poziomu wody, w związku z czym musieliśmy ją puścić, opłynąć pal i złapać w miejscu, gdzie ponownie się obniżała. Dzień, kiedy udało nam się dotrzeć – nieważne jak – do trzeciego pala, był dniem naszego triumfu i chwały. Ten, kto potrafił bez lęku pływać regularnie tam i z powrotem, zdobywał określony status w młodej męskiej społeczności. Jedynym morskim wyzwaniem, któremu musiał jeszcze wtedy sprostać, była boja dzwoniąca, unosząca się na wodzie w odległości pół mili od brzegu, ćwierć mili, a może pięćset jardów za liną trzeciego pala.
Boja była jasnoczerwona i dzwoniła tak niestrudzenie, że wkrótce ogłuchliśmy na jej dźwięk, podobnie zresztą jak na hałas elektrycznych tramwajów jeżdżących tuż obok Surf i troszeczkę dalej Railroad Avenue. Nocujący u nas po raz pierwszy krewni byli wstrząśnięci intensywnością i różnorodnością hałasów, które musieli znosić i na które nasza rodzina zdążyła się już dawno selektywnie uodpornić. W naszej niewinności i ignorancji nazywaliśmy wtedy tę boję bellboy. Dopiero po skończeniu anglistyki na Uniwersytecie Nowojorskim, zrobieniu magisterium na Columbii, kolejnym roku anglistyki na stypendium Fulbrighta w Oksfordzie oraz dwuletnim nauczaniu angielskiego na Uniwersytecie Stanu Pensylwania, w trakcie rozmowy z moim znajomym, Marvinem Greenem, który od dziecka uwielbiał żeglować i sprzedawał diapozytywy, w czasie gdy ja zamawiałem je, pracując w dziale promocji magazynu „Time", otworzyły mi się oczy: wyrazu buoy, boja, nie wymawia się „boj" jak w buoyant, lecz bardziej poprawnie „bu-ej", jak w żadnym innym angielskim wyrazie, który znam. Słysząc po raz pierwszy jego wymowę, zaśmiałem się szyderczo, i myślałem, że zwariował. Oczywiście zaraz pobiegłem to sprawdzić w słowniku. Moja wersja wciąż bardziej mi się podoba.
Dopłynięcie do boi dzwoniącej nie było zbyt niebezpieczne, jeśli, po pierwsze, umiało się pływać, po drugie, wiedziało, jak do niej dotrzeć. Nie sposób było naprawdę przygotować się wcześniej do tego zadania. Nadchodził po prostu dzień, kiedy ten z nas, kto tam jeszcze nie był, dochodził do wniosku, że potrafi tego dokonać, i dołączał cały spięty do grupy innych chłopców, którzy dopłynęli do boi dzwoniącej i udało im się jakoś przeżyć. Bez względu na to, jak odważni i młodzi, byliśmy jednak zbyt ostrożni i rozsądni, żeby próbować samemu.
Stojące daleko w wodzie, przechylające się w lewo lub w prawo czarne portowe pale mówiły nam, jaki jest kierunek prądu, i w zależności od tego szliśmy kilka przecznic w górę lub w dół plaży. Chodziło o to, by prąd nie oddalił nas, lecz raczej poniósł w stronę unoszącej się na wodzie małej boi z okrągłą platformą dookoła, która była naszym celem. Tam dalej był na ogół dość silny i gdybyśmy pomylili się w obliczeniach i minęli boję, obawiam się, że wyczerpani poszlibyśmy na dno. Byliśmy zbyt młodzi i na pewno nie dość zahartowani, żeby pokonać odległość tam i z powrotem bez odpoczynku.
Na początku płynęliśmy całą grupą prosto do liny przy trzecim palu. Tam zatrzymywaliśmy się na chwilę, żeby złapać oddech, podbudować morale i uzupełnić zużyte zapasy energii. Potem, za ogólną zgodą, ruszaliśmy nie w stronę boi, lecz prosto przed siebie, licząc na to, że prąd poniesie nas ku unoszącemu się na wodzie obiektowi. Płynęliśmy niespiesznie, na zmianę pieskiem i wygodną odmianą stylu bocznego. Posuwając się naprzód, prowadziliśmy urywaną rozmowę, której wyłącznym celem, choć nie mówiliśmy tego głośno, było wzajemne dodanie sobie odwagi. Im dalej znajdowaliśmy się od brzegu, tym bardziej staraliśmy się trzymać razem. Stopniowo zbliżaliśmy się do boi dzwoniącej. Nie był to jakiś nadzwyczajny wyczyn, naprawdę; wymagał bardziej cierpliwości niż hartu ducha – chłodnej cierpliwości. Pracowało się po prostu spokojnie nogami i rękoma i spokojnie rozmawiało; po jakimś czasie można było rozróżnić znaki na czerwonej farbie i było się prawie u celu. Niepokój mógł pojawić się tylko, kiedy człowiek obejrzał się, zobaczył kurczący się, miniaturowy brzeg i uświadomił sobie – jeśli miał tak niespokojną wyobraźnię jak ja – jak daleko jest ewentualna pomoc. Nagle wszystko, co normalnie było duże, stawało się takie malutkie! (Dzisiaj samo przypomnienie tego lilipuciego obrazu wystarcza, żeby przeszedł mnie dreszcz). Oczywiście na jakąś pomoc można było zawsze liczyć ze strony płynących obok kolegów. A prąd przez cały czas niósł nas coraz bliżej. Kiedy znajdowaliśmy się jakieś piętnaście albo dwadzieścia jardów od boi, zmienialiśmy styl na dynamiczny, jak go wtedy nazywaliśmy, australijski kraul, i młócąc wściekle wodę, pokonywaliśmy błyskawicznie pozostałą część dystansu. Dotarłszy do celu, wdrapywaliśmy się na platformę i huśtając się parami po obu stronach, uruchamialiśmy z triumfem dzwon, żeby zwrócić na siebie uwagę całej plaży. Rewelacyjny był widok spienionych fal, które rozbijały się o podstawę boi.
Droga powrotna nigdy nie miała w sobie tego dramatyzmu, który ekscytuje młodego chłopca podejmującego męskie wyzwanie, głównie dlatego, że, jak sądzę, z każdą minutą nie oddalaliśmy się, lecz wracaliśmy w bezpieczne miejsce. I tym razem naszym celem była długa na kilka mil plaża, której nie sposób było ominąć. Ale kiedyś pewien chłopiec w czteroosobowej grupie bardzo się zmęczył i oznajmił, że nie da rady wrócić. Bez większego pośpiechu, nawet bez poczucia jakiegoś realnego niebezpieczeństwa, każdy z nas złapał go po prostu za jakąś część ciała i wspólnie doholowaliśmy go wystarczająco blisko trzeciego pala, żeby zdołał przepłynąć samodzielnie kilka ostatnich jardów. Nikt się tym specjalnie nie przejął. Nie sądzę, byśmy zdawali sobie sprawę, że właśnie uratowaliśmy mu życie; tak naprawdę nie wierzyliśmy, że mógł utonąć.
Nie przypominam sobie jednak, bym popłynął kiedyś po tym wydarzeniu do boi. Wątpię również, żeby on to zrobił. Nazywał się Irving Kaiser, ten sam Irving Kaiser, który mieszkał piętro niżej – o rok młodszy i chudszy ode mnie, a ja byłem dosyć chudy – ten sam, którego sześć lat później zabił we Włoszech pocisk artyleryjski. Jego śmierć zasmuca mnie bardziej teraz, kiedy o tym piszę, niż, jak sądzę, pozwoliłem, by zasmucała mnie, gdy się o tym dowiedziałem i nawet potem, gdy wróciłem na Coney Island i widywałem się często z jego matką. Myślę, że nauczyłem się już wówczas tłumić bolesne emocje. Jestem żywym dowodem przynajmniej częściowej słuszności freudowskich teorii represji i nieświadomości, a pisząc w ten sposób tutaj i w innych książkach, które wydałem, być może również teorii zaprzeczenia i sublimacji.
Dzisiaj nie popłynąłbym tam za milion dolarów wolnych od podatku, chociaż nie wątpię, że bez trudu pokonałbym dystans tam i z powrotem. Powodem jest moja wciąż nie okiełznana wyobraźnia.
Mój brat nie przypominał sobie w ogóle epizodu z samochodem, kiedy kilka lat temu poruszyłem ten temat podczas jednego z rzadkich seansów niemrawych rodzinnych reminiscencji. Dzięki łagodnym korektom, jakich dokonał w jego percepcji czas, w wielkodusznej pamięci Lee byłem zawsze „grzecznym chłopcem" i choć skończyłem dawno sześćdziesiąt lat, dla niego nadal nim pozostałem. Był dumny ze mnie i ze swojego syna Paula, który zrobił karierę jako agent doradztwa personalnego, a później producent telewizyjny. Razem zrealizowaliśmy sen o sukcesie, który bez wątpienia wyśnił dla samego siebie.
Ja jednak pamiętam wyraźnie. Była ciemna noc i kiedy zobaczyłem Lee, który wyszedł z domu, by mnie złapać i zaprowadzić na górę do łóżka albo do wanny, błyskawicznie i beztrosko przeobraziłem swoje nieposłuszeństwo w uliczną zabawę w pościg. Był ode mnie starszy i szybszy, ale ja byłem zwinny i miałem na nogach tenisówki. Uskakując i robiąc zwody w lewo i w prawo, zmuszałem go do irytującej pogoni z jednej na drugą stronę ulicy, zanosząc się niepohamowanym śmiechem za każdym razem, gdy udało mi się umknąć. I nagle oślepiły mnie reflektory, rozległ się potworny zgrzyt hamulców i moja wesołość skończyła się, gdy obaj znaleźliśmy się na zderzaku samochodu, który zatrzymał się w miejscu o ułamek sekundy wcześniej.
Wspomnę tu o jeszcze jednym incydencie, gdy, mówiąc górnolotnie, o mało nie wyprawiłem na tamten świat siebie i jeszcze jednego członka naszej rodziny. Był to figiel, którego żadne z nas nie zapomniało, ale nawet dzisiaj robi na mnie mniejsze wrażenie niż na innych.
Przy naszym budynku stał tuż przy krawężniku słup telefoniczny z wbitymi po obu stronach hacelami, które miały ułatwić monterowi wspięcie się na siodełko przy skrzynce naprawczej zawieszonej na wysokości mniej więcej drugiego piętra. Nietrudno było się po nich wdrapać, jeśli dotarło się do punktu startowego, solidnego drewnianego kloca przybitego do słupa jako pierwsze oparcie dla nogi, mniej więcej trzy stopy nad ziemią. Odkryłem, że jest to całkiem łatwe, pewnego dnia, gdy kolega podsadził mnie na pierwszy stopień, i zacząłem się wspinać, łapiąc się kolejnych haceli i opierając na nich stopy. Zasiadłszy na górze na siodełku, zorientowałem się z radosnym zdumieniem, że zaglądam przez otwarte okno prosto do naszej kuchni. Zobaczyłem tam matkę, która krzątała się przy piekarniku zaledwie kilka stóp ode mnie.
– Czy mogę dostać szklankę mleka? – zapytałem swoim najbardziej niewinnym głosikiem.
Wyraz kompletnego osłupienia, następnie zaś czystej grozy, który ukazał się na jej twarzy, gdy się odwróciła i zobaczyła mnie zawieszonego w powietrzu tuż za oknem, wywarł na mnie tak silne wrażenie, że ja również o mało nie skonałem ze strachu. Może to właśnie wówczas matka po raz pierwszy wygłosiła pogląd na temat mojego poczucia humoru, pogląd, który powtarzała później wielokrotnie z matczynym zdziwieniem i podziwem, potrząsając przy tym często z przerażeniem głową.
– Masz (on ma) pokręcony umysł.
Wyraz jeszcze większego oburzenia i osłupienia zobaczyłem na jej twarzy, kiedy innym razem, patrząc jej prosto w oczy podczas jednego z moich dziecinnych ataków złości, nazwałem ją bękartem.
Uważałem błędnie, że skoro nie zna zbyt dobrze angielskiego, nie usłyszała nigdy przedtem tego brzydkiego ulicznego słowa i nie będzie miała pojęcia, co oznacza, w nie większym przynajmniej stopniu, niż wiedziałem to ja sam. Przekonałem się natychmiast z przerażeniem, że jestem w błędzie. Zabrakło jej powietrza i dała chwiejny krok do tyłu. A ja zdałem sobie natychmiast sprawę, że już nigdy nie chcę zobaczyć na jej twarzy tak głębokiej urazy. Modliłem się, żeby nigdy nikomu nie powiedziała.
Było jeszcze jedno wydarzenie, które chciałem zachować w tajemnicy. Kręcąc się samemu po kuchni i jak zwykle czując, że ssie mnie w żołądku, znalazłem w kredensie główkę czosnku z kilkoma oderwanymi ząbkami. Pomyślałem, że jeśli zjem jeden albo dwa, na pewno nikt się nie dowie. Wkrótce się dowiedzieli. Wszyscy. W ciągu najbliższych kilku dni dowiedzieli się nawet ci, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy.
3. Sea Gate
Sea Gate, leżąca na zachodnim krańcu nadmorskiej brooklyńskiej drzazgi, przeoranej i wyplutej przez ustępujący lodowiec pod koniec ostatniego glacjału, pojawi się na kartach tych annałów z racji dwóch późniejszych i bardziej dramatycznych wydarzeń – pożaru oraz uczucia – a także domniemanych związków, jakie łączą ją z dygnitarzem Alfredem E. Smithem, którego obecność odnotowano tu latem w trzeciej dekadzie tego stulecia. Innym słynnym mieszkańcem Sea Gate był wcześniej John Y. McKane, polityczny watażka i samozwańczy szef policji Coney Island, pilnujący, by wszystkie tutejsze sprawy załatwiane były w preferowany przezeń pokojowy sposób, aż do momentu gdy sam został prześwietlony przez wyższe władze, następnie zaś oskarżony, osądzony i osadzony.
Plotki o finansowym zaangażowaniu Alfreda E. Smitha w rozwój Sea Gate mogą być bezpodstawne, on sam jednak istniał naprawdę. Al Smith, wcześniej bardzo popularny demokratyczny gubernator stanu Nowy Jork, był pierwszym katolickim kandydatem – niestety przegrał – na prezydenta. Rzadki okaz, z powodu, jak czytałem, niechęci do wykorzystania swego stanowiska w celu nabicia sobie kabzy, został w późniejszym czasie wyzyskany, z racji posiadanych kontaktów i prestiżu, przez bardziej dalekowzrocznych ludzi, zainteresowanych zyskownymi inwestycjami w nieruchomościach. Jedną z nich był Empire State Building. Innym przedsięwzięciem, które przypisuje mu lokalna tradycja, jest założenie Stowarzyszenia Sea Gate w celu nabycia oraz konsolidacji działek na zachodnim skraju Coney Island i przekształcenia tego pierwszorzędnego terenu w luksusowe nadmorskie osiedle, zaglądające skromnie do wejścia nowojorskiego portu, z Atlantykiem po jednej i spokojnymi wodami zatoki po drugiej stronie. Była to miejscowość, gdzie prym dzierżyli właściciele domów, zamknięta dla obcych, z własnymi siłami policyjnymi, strzegącymi bram przy obu wjazdach, i wysokim ogrodzeniem z siatki, które wzniesiono na granicy prywatnych posiadłości i pozostałej części Coney Island.
Sea Gate zaczyna się tam, gdzie kończą się promenada i aleje Coney Island. Ogrodzenie z siatki biegnie daleko, sięgając skraju wody zarówno podczas odpływu, jak i przypływu, i tworząc barykadę, która manifestacyjnie dzieli tych w środku od tych na zewnątrz. Jej istnienie bez wątpienia narusza prawo federalne, na mocy którego morskie plaże stanowią zazwyczaj teren ogólnie dostępny. Latem, w odległości mniej więcej półtorej mili, na przeciwnym krańcu Coney Island biło serce sławetnej dzielnicy rozrywek, z miliardami elektrycznych żarówek Luna Parku, Steeplechase i setkami innych atrakcji. Nowa społeczność Sea Gate odseparowała się tak skutecznie, jak to było możliwe bez odpłynięcia na pełne morze, od zgiełku tłumów, a także ich sezonowych rozrywek i ewoluujących obok imigranckich subkultur.
Podobnie jak w innych znanych mi miejscach, powołanie „stowarzyszenia" oznacza jego dyktat wobec wcześniejszych mieszkańców w celu ograniczenia kręgu posiadaczy i ustalenia warunków najmu zgodnych z wymaganiami aktualnie urzędującego zarządu. Z początku prawdopodobnie nie akceptowano tam Żydów ani Włochów. Siatka przecinająca plażę i aleje oraz policjanci przy wjeździe byli oczywiście nie po to, by zatrzymać mieszkańców w środku, lecz aby nie wpuszczać wścibskich wędrowców z zewnątrz. Stanowili również element stałej i niezbyt subtelnej semiotyki podziału klasowego. Zakaz zakładania wszelkiego rodzaju sklepów prócz względów estetycznych wynikał z dość chłodnej determinacji wczesnych osadników, pragnących zdystansować się od niemal wszystkiego, co istniało na Coney Island, i całkowicie uniezależnić od usług, które można było znaleźć na zewnątrz. W Sea Gate nie było ani jednego sklepu, gdy niczym Kolumb w Indiach Zachodnich albo krępy Cortez u szczytu swojej sławy w Darien, „odkryłem" ten nowy świat; niewygody, jakie musiały cierpieć rodziny, które tam poznałem, były liczne i dokuczliwe. Bóg jeden wie, co robili ci wcześni osadnicy, kiedy bolała ich głowa albo chcieli przyciąć włosy. Aspirynę można od biedy przynieść w kieszeni, ale nie schowa się przecież do kieszeni fryzjera, a mieszkańcy Sea Gate z całą pewnością nie wybraliby się na Coney Island, aby skorzystać z usług Maxa, ojca Danny'ego Byka. Dojeżdżając tam, na lato lub jako stali mieszkańcy, musieli zabrać ze sobą dużo rzeczy niezbędnych do życia, a nie jeździli przecież metrem ani tramwajem. Przed zbudowaniem autostrad i tunelu Brooklyn-Battery podróż automobilem z Manhattanu i jeszcze dalszych miejsc nie była szybka.