Całe świętowanie ograniczyło się, o czym już wspomniałem, do obiadu i wizyty w klubie. Nikt nie myślał nawet o czymś w rodzaju nagrody czy wakacji. Nie sądzę, żeby ktoś, kogo wtedy znałem – w każdym razie nie Lee ani Sylvia – pojechał gdzieś na wakacje. W sobotni ranek odpoczywałem. W niedzielę, razem z doradzającymi mi przez ramię Lee i Sylvią zabrałem się do lektury ofert pracy, a w poniedziałek rano wsiadłem do metra, żeby odwiedzić pośredniaki i poszukać szczęścia w mieście.
Moje pierwsze biuro pośrednictwa pracy, Wall Street Employment Bureau, mieszczące się w finansowej dzielnicy dolnego Manhattanu, przy krętym zaułku o nazwie Beaver Street (fascynuje mnie, że tego rodzaju detale tak mocno zapadają w pamięć), na pierwszą rozmowę kwalifikacyjną skierowało mnie ponownie na północ, do Towarzystwa Komunikacyjnych Ubezpieczeń Wzajemnych Manhattan w General Motors Buiłding, gdzie przystojna, macierzyńska i jak należy zamężna czarnowłosa panna Beck (lub Peck) nie mogła uwierzyć, że widziała mnie już przedtem i dała do zrozumienia wzruszeniem ramion i pochyleniem głowy, że tak naprawdę nie ma to większego znaczenia. Siedząca przy biurku bliżej drzwi moja nowa i chyba bardziej obiecująca miłość zaprowadziła mnie daleko na tyły biura, gdzie jeszcze nie byłem. Najpierw rozmawiała ze mną sekretarka jednego z dyrektorów, panna Sullivan; zadała mi w uprzejmy sposób kilka pytań, głównie, jak dzisiaj sądzę, żeby sprawdzić, czy rozumiem i potrafię mówić po angielsku. Jej szef potrzebował potem zaledwie pięciu minut, żeby zaakceptować, jak przypuszczam, moją powierzchowność, i posłano mnie natychmiast do roboty w archiwum. Moje początkowe wynagrodzenie wynosiło sześćdziesiąt dolarów miesięcznie i wydawało się nie najgorsze. Byłem szczęśliwy, że w ogóle mam jakąś pracę. Dość szybko zorientowałem się, że tak długo, jak długo pozostanę archiwistą, moja płaca raczej się nie zmieni. Gdybym się nad tym zastanowił, zdałbym sobie już wtedy sprawę, że w Towarzystwie Manhattan nie ma poza tym zbyt wielu rzeczy, których mógłbym się szybko nauczyć i które w ogóle chciałbym robić.
W tym czasie, w wieku osiemnastu lat, wątpię, bym miał ochotę myśleć o czymkolwiek w sposób tak systematyczny. Podobnie jak moi rówieśnicy, nie zastanawiałem się nad przyszłością. Tak naprawdę żaden z nas nie wiedział, co chce robić albo kim chce zostać. Sformułowania, że jakaś praca „daje szansę na awans" lub „może zapewnić pomyślną przyszłość", mało dla nas znaczyły, ponieważ niczego nie planowaliśmy; wykluczała to nasza sytuacja. Toczyła się wojna, czekało nas powołanie do wojska i braliśmy to, co mogliśmy otrzymać. Jeśli któryś z nas dostał awans i wzniósł się na trochę wyższy szczebel, traktowaliśmy to niejako coś, co mu się słusznie należało, lecz zaskakujący uśmiech fortuny. Nie pamiętam, ile z moich sześćdziesięciu dolarów miesięcznie dawałem rodzinie na ogólne koszty utrzymania, ale coś dawałem – tyle, ile Lee lub Sylvia chcieli, żebym dawał. Nie chcieli zbyt wiele.
Samo archiwum było przestronną klatką z sięgającej od podłogi do sufitu drucianej siatki, która zajmowała centralną część całego piętra. Przez jej kwadratowe oka ci z nas, którzy byli w środku, widzieli to, co działo się na zewnątrz, a ci z zewnątrz mogli nas słyszeć i widzieć. Ponieważ mogliśmy się swobodnie komunikować głosem, inni rzadko kiedy musieli wchodzić do klatki, lecz mimo to często to robili.
Zorientowałem się szybko, czym zajmowała się firma: ubezpieczano tu od odpowiedzialności cywilnej limuzyny i taksówki, zarówno te należące do korporacji, jak i do indywidualnych przewoźników. Ubezpieczenie obejmowało szkody powstałe w wyniku wypadku, szkody materialne (SM) oraz uszkodzenia ciała (UC). Szybko zorientowałem się także (i zaimponowałem w domu tą wiedzą), że w tym czasie numery rejestracyjne wszystkich miejskich taksówek zaczynały się od litery O, a samochodów świadczących prywatne usługi – od Z. Za każdym razem, gdy jakaś taksówka albo ubezpieczona u nas limuzyna uczestniczyła w wypadku drogowym – a po wszystkich dzielnicach Nowego Jorku krążyło wówczas mnóstwo taksówek i mniej lub bardziej poważne kolizje zdarzały się o każdej porze dnia i nocy – pisało się raport, zakładało akta sprawy i umieszczało je w jednej z licznych szafek, skąd były wyjmowane, kiedy pojawiał się jakiś nowy dokument. Nasze zadanie – a była nas całkiem spora grupka – polegało na zlokalizowaniu i dostarczeniu akt na właściwe biurko, gdy dostawaliśmy takie zlecenie, a następnie na odniesieniu ich na miejsce. Kiedy sprawę zamykano, na ogół w wyniku negocjacji, teczki wędrowały na dół do magazynu martwych akt. Szafki na górze były metalowe; na dole przechowywano akta w kartonowych pudłach. Po upływie odpowiedniego okresu przenoszono je do wynajmowanego na Manhattanie magazynu jeszcze bardziej martwych akt. Któraś z tych martwych teczek mogła jednak co jakiś czas wrócić do życia i jeden z nas musiał udać się do ponurych katakumb magazynu, żeby ją przynieść.
Pracowało nas tam na pełnym etacie pięć osób. Najbardziej zaprzyjaźniłem się ze Stanleyem Levym, jakieś dwa lata starszym ode mnie, który mieszkał daleko w Brooklynie, niedaleko Coney Island. Czarnowłosy, z dołkiem w podbródku, przypominał bardzo Cary'ego Granta i z tego, co wiem od ludzi, którzy znali Granta, był od niego znacznie mądrzejszy. Lou, który pracował tam najdłużej, był szczupłym przyjaznym Włochem z Bronxu; Jerry był Żydem i także mieszkał w Bronksie. Naszym szefem był Ralph, żwawy sprężysty niski facet poniżej trzydziestki z wypomadowanymi falistymi blond włosami. Na pierwszy rzut oka Ralph wydawał się zawsze robić dwa razy tyle, co każdy z nas, dwa razy tyle, co wszyscy razem – biegał w tę i z powrotem, z nieodłączną kartką papieru w ręce, a potem któregoś dnia nagle go zwolniono. Nie powiedziano nam dlaczego. Na tej kartce papieru, żartował Stanley Levy po jego odejściu, nigdy nie było nic napisane.
Z odległej części biura za zakrętem korytarza, gdzie urzędowali nie spoufalający się na ogół z resztą personelu likwidatorzy, prawnicy i agenci, przybyła do naszego archiwum panna Dunbar, wspaniale zbudowana kobieta koło pięćdziesiątki o pogardliwym wszystkowiedzącym spojrzeniu i szyderczym uśmieszku. Od dzisiaj wszystko tu będzie wyglądać inaczej, powiadomiła nas stanowczo, kiedy została naszą szefową; przeprowadzimy konieczne zmiany. Nikt z nas nie wiedział, o czym mówi; nie mieliśmy pojęcia, co było nie tak. I w rezultacie wszystko zostało po staremu. Pracowaliśmy tak jak przedtem, nie molestowani i w dobrych humorach, przekomarzając się z tymi dziewczętami, które odpowiadały żartami na nasze żarty, i mężczyznami, którzy nas do tego prowokowali – z George'em Schwartzem, panem Spiese'em, Harriet Jackman, panną Beck, Virginią i Eunice. Pod sardonicznym uśmieszkiem i wszystkowiedzącym spojrzeniem panny Dunbar nie kryło się nic szczególnego; takie miała po prostu spojrzenie i do jedynej zmiany doszło, kiedy wylosowany został numer Lou i nasz kolega musiał odejść do wojska. W jego domu w Bronksie (Stanley i ja jechaliśmy tam piekielnie długo metrem) odbył się w przemiłej atmosferze pożegnalny obiad, ugotowany i podany przez promienną kochającą matkę, która kochała nas wszystkich. To był mój pierwszy włoski domowy posiłek i przeliczyłem się trochę z siłami. Zbyt grzeczny wówczas, żeby zapytać i się upewnić, uznałem, że klopsiki, podane po zupie i spaghetti, są głównym daniem i roztropnie (przezorny zawsze ubezpieczony) nałożyłem sobie dwa lub trzy więcej; potem miałem pewne trudności z nadziewanym kurczakiem w jarzynach, którego podano przed owocami, serami i ciastem na deser.
Mieszczący się piętro niżej magazyn starych akt, z kilkoma starymi biurkami i porzuconymi obrotowymi krzesłami, nie sprawiał wcale ponurego wrażenia. Dla nas stanowił rodzaj placu zabaw. Był do niego tylko jeden klucz i przechowywaliśmy go w archiwum. Posilałem się tam razem z resztą, kiedy zabrałem z domu drugie śniadanie, co zdarzało się dość często. Matka dawała mi jabłko, pomarańczę albo banana i moje ulubione kanapki: dwie bułki z makiem, zawsze dwie i zawsze z makiem, z łososiem z puszki, krojoną drobno cebulką i plasterkiem pomidora bądź też z koszernym salami lub kiełbasą i mnóstwem musztardy. Kolejnym przysmakiem mojego pomysłu (tak mi się przynajmniej wydawało) była bułka z plastrem kurczaka – koniecznie białe mięso, tak wtedy jak i dzisiaj – z liściem sałaty oraz – i na tym polegała cała magia – majonezem z jednej strony i keczupem z drugiej. Tylko krok dzielił mnie od odkrycia rosyjskiego dressingu i nic o tym nie wiedziałem.
W magazynie toczyliśmy czasami bitwy na gumki i spinacze i graliśmy w kości i w „nogę". (W grze w „nogę" zawodnik wsuwał monety pod każdy but tak szybko, żeby nikt nie zauważył, czy na górze jest orzeł, czy reszka. Następnie drugi zawodnik wsuwał pod nie monety tej samej wartości. Jeśli pasowały, wygrywał. Jeśli nie, wygrywał pierwszy zawodnik. W większości wypadków był remis). Można tam było również spędzać miło czas w samotności, udając, że wciąż szuka się akt, które się znalazło, i rozwiązując poranne krzyżówki, względnie zaznaczając w zamieszczanych w gazetach kuponach, kto zwycięży w sobotnich meczach uniwersyteckiej ligi futbolu. Co jakiś czas wyjmowałem na chybił trafił jakieś akta, żeby poszukać czegoś ciekawego. Nigdy nie udało mi się niczego znaleźć. Dla wielu magazyn był również miejscem potajemnych szybkich schadzek, co dwaj z nas odkryli przypadkiem w dniu, kiedy odchodziłem. Miejscem jeszcze szybszych schadzek były schody między piętrami.
Na temat biurowych romansów dowiedziałem się dużo od mojej przyjaciółki Virginii, wesołej, dowcipnej i wyjątkowo ładnej flirciary. Była ode mnie cztery lata starsza i studiowała wcześniej w college'u. Kiedy się bliżej poznaliśmy, opowiedziała mi o swoich randkach. Na jedną wybrała się z naszym prawnikiem, na drugą z likwidatorem i każdy z nich zagrozi], że wysadzi ją z samochodu, jeśli nie okaże się bardziej uległa, niż była. Mieszkała aż w New Jersey i nie wspomniała, że musiała wracać do domu na piechotę. Utrzymywała również słodkie i smutne płatoniczne stosunki ze starszym cichym żonatym mężczyzną, ale ograniczały się one do wypijanego czasem po pracy drinka i jeszcze rzadszej kolacji. Nie mogło z tego nic wyniknąć i żadne z nich nie chciało, żeby wynikło coś więcej.
Którejś soboty poszedłem prosto z biura do opery, na popołudniowe przedstawienie „Carmen" w starym budynku Metropolitan Opera, gdzieś w okolicy Zachodniej Trzydziestej. Dokonałem trafnego wyboru. Dzięki cotygodniowym i nocnym programom radiowym prezentującym krótkie fragmenty klasycznych przebojów, znałem już częściowo muzykę – marsz toreadorów, Habanerę i natchnioną uwerturę. (Dwie pierwsze melodie były popularne na naszej ulicy dzięki zaopatrzonym w domorosłe rymy przeróbkom: „Wysoki Sądzie/Ten okropny zbój/Dopuścił się/Ach Boże mój…/Niech odpokutuje za swój grzech/Żądam katorgi lat trzech!" i „Zabiłem byka/Cóż to dla mnie byk/Krew z niego sika/Siku siku sik…". Reszty zapomniałem. Z tą drugą przyśpiewką zapoznał mnie Lee, od którego nauczyłem się również wszystkich wierszyków o Iwanie Cywickim Cycarze). Na przedstawieniu „Carmen" zachwyciły mnie tańce, gra aktorska, oczarowało zaskakujące pojawienie się w barwnym pochodzie rozpoczynającym ostatni akt karety zaprzężonej w żywe konie. Żywe, prawdziwe konie! – powtarzałem wszystkim.
A potem przeciągnąłem strunę. Podejmując naiwną i w rezultacie nieudaną próbę wprowadzenia mojego przyjaciela Lou Berkmana w świat muzycznych rozkoszy, nabyłem dwa bilety na drugą operę i zabrałem go ze sobą, tym razem na wieczorne przedstawienie. Lou pracował już wtedy na złomowisku swojego ojca w Brooklynie, przedsiębiorstwie, które było o wiele bardziej lukratywne, niż można by sądzić z nazwy, i z którego tak długo, jak to było niezbędne, utrzymywały się na całkiem niezłym poziomie dwie albo trzy rodziny Berkmanów. Po pracy przyjechał do mnie metrem i czekając w recepcji, dowcipkował z moją rezolutną przyjaciółką Virginią. Fundnął mi siekany kotlet z tłuczonymi ziemniakami i pieczoną fasolą w barze po drugiej stronie alei i pojechaliśmy metrem na południe. Kupiłem oczywiście najtańsze bilety i kiedy po długim czasie odnaleźliśmy swoje miejsca w najwyższym rzędzie z boku, okazało się, że nie widzimy jednej trzeciej sceny. Wystawiali „Tannhausera" i tym razem nie był to fortunny wybór. Padłem ofiarą własnej łatwowierności i niedoświadczenia: do melodii „Chóru pielgrzymów" śpiewaliśmy w podstawówce naszą piosenkę na Święto Dziękczynienia; tą samą melodią zaczyna się uwertura i sądziłem naiwnie, że jej znajomość ułatwi przyswojenie sobie reszty muzyki. Tym, którzy nie znają Wagnera, lub nie znają „Tannhausera", mogę powiedzieć, że istnieje wielka różnica między tą operą i „Carmen", wielka i bardzo dłu-u-uga. Ten wieczór sprawił, że Lou, póki żył, nigdy już nie poszedł na żadną operę, a ja nigdy nie chciałem słuchać „Tannhausera".
Po odejściu z archiwum drugiego Lou i pod kierownictwem panny Dunbar, która w przeciwieństwie do żywego jak iskra Ralpha miała nas stałe na oku, stosunki w naszym miejscu pracy zrobiły się mało sympatyczne. Następca Lou nie potrafił się dopasować do kumpelskiej atmosfery, w której uprzednio kwitnęliśmy. I kiedy również Stanley Levy powołany został do wojska i złożył podanie o dymisję, zwolniłem się razem z nim. Odeszliśmy tego samego popołudnia. Stanley szedł do wojska, ja do stoczni marynarki wojennej w Wirginii. W ostatnim dniu pracy, w wyniku zabawnego zbiegu okoliczności, wyszło na jaw, że więcej niż jeden z nas wykorzystywał mieszczący się piętro niżej magazyn starych akt na szybkie romantyczne randki w godzinach urzędowania. Do magazynu był tylko jeden klucz i obaj pilnie go potrzebowaliśmy. Zawsze uczynny, ustąpiłem starszemu koledze i zostałem obsypany pieszczotami na podeście schodów w połowie piętra. Po raz kolejny nie udało mi się uzyskać wszystkiego, czego pragnęło na pożegnanie me serce. Virginia miała jak zwykle pomalowane na czerwono wargi i nie całowaliśmy się zbyt namiętnie, żeby nie zostawić na ustach dowodu winy. Byłem w niej głęboko zakochany i to było dobre. Przestałem ją kochać minutę po tym, jak się rozstaliśmy, i to było jeszcze lepsze.
7. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej
W drugim końcu naszej długiej kuźni, gdzie nigdy nie miałem okazji pójść, celował w górę trzon potężnej konstruowanej tam morskiej kotwicy. Nie miałem pojęcia, w jaki sposób ją wykuwają. Co jakiś czas toczyłem do „hartowania" w okrągłych basenach beczki małych przedmiotów i spoglądałem z podziwem na grube, kolosalne ramię dźwigu, które unosiło się wyżej niż wszystko, co stało dookoła. Już wtedy intrygowały mnie masywne ogniwa łańcucha potrzebnego do podniesienia kotwicy; jak i gdzie są wytwarzane i łączone. Piece na naszym wydziale były mamuciej wielkości, a wypluwały takie małe przedmioty, jak sworznie, nity i klamry. Do tej pory nie wiem, jak produkowano te ogniwa łańcucha, i przestałem się nad tym zastanawiać. Dzisiaj intrygują mnie drobne jubilerskie łańcuszki: w jaki sposób, u licha, te maleńkie blaszki łączą się w giętkie segmenty.
Przez cały dzień łykaliśmy tabletki z solą. Dla naszego zdrowia. W parne dni nakłaniano w tym czasie ludzi do spożywania dużej ilości soli, żeby nie doszło do przegrzania organizmu. Ponieważ w warsztacie znajdowało się wiele płonących palenisk, wydawało nam się to niezwykle ważne. Paleniska były przeważnie nieduże i stały w pewnej odległości od siebie. Cylindry z tabletkami z solą wisiały niczym świetlówki na wszystkich ścianach i słupach. Kowalom musiało być co najmniej tak samo gorąco, ciężko i nieprzyjemnie jak mnie, ponieważ pracowali bliżej ognia, obracali, kuli i obrabiali gorący metal na kowadłach i robili sztance przy piecach. Moja praca polegała głównie na przenoszeniu pojedynczych prętów rozżarzonego metalu z paleniska na kowadło (robiłem to oczywiście za pomocą szczypiec i miałem na rękach grube ognioodporne rękawice, które wybrał dla mnie Lee) za każdym razem, kiedy kowal, do którego zostałem tego dnia oddelegowany, dał mi znak, następnie zaś na zabraniu pręta, który właśnie wymodelował. Ale kowale dostawali więcej pieniędzy ode mnie i życie przyzwyczaiło ich do żmudnego fizycznego znoju. W przeciwieństwie do mnie uważali ciężką pracę za coś naturalnego.
Zaskakująco dużo pochodziło ich z wiejskich rejonów Karoliny Pomocnej, której północna granica znajdowała się całkiem niedaleko; większość pozostałych przywędrowała na południe z rolniczych miast Wirginii, żeby tak długo, jak się da, korzystać z możliwości pracy w przemyśle obronnym. W jakim innym miejscu dobry kowal mógłby porządnie zarobić w czasie pokoju?