Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22” - Heller Joseph 18 стр.


Znajomi z północy przygotowali mnie wcześniej na różne osobliwości wymowy, z którymi rychło się spotkałem. Najbardziej szczególna z nich, w przeciwieństwie do przesadnych trawestacji, które zdarzało mi się słyszeć w kinach, polegała na tym, że południowcy regularnie przekręcali znajomy (znajomy dla mnie) dyftong ou (jak w out) w coś, co brzmiało jak oo – tak że z mouse, myszy, robił się moose, łoś (nigdy nie starałem się dowiedzieć, jak wymawia się w tej okolicy słowo moose) i zdanie theres a mouse running about the house brzmiało theres a moose running aboot the hoose. Byłem zbyt grzeczny i taktowny, żeby żartować na ten temat i w ogóle dać do zrozumienia, że usłyszałem coś humorystycznie nietypowego. Prawie zawsze byłem w stanie (ze zrozumieniem i szacunkiem, który mógł wynikać zarówno z rozsądku, jak i z sublimacji tchórzostwa) przyjąć do wiadomości podstawy cudzych poglądów i spojrzeć na siebie oczyma innych. Dla matki, a także dla Lee i Sylvii, w ogóle dla wszystkich członków naszej rodziny deprecjonowanie kogoś za to, że jest inny lub upośledzony, świadczyłoby o wrednym charakterze.

Ponieważ staraliśmy się widzieć samych siebie, tak jak mogli nas widzieć inni, nieobce nam było pewne skrępowanie. Ilustruje to domowa anegdota dotycząca żydowskiego święta Jom Kippur. Matka, która nie była raczej praktykująca, wolała, bym to ja poszedł późnym popołudniem do jednej z dwu synagog przy naszej ulicy i odmówił kadisz za mojego ojca, bardziej, jak się domyślam, żeby zachować pozory i pozostać w zgodzie z tradycją, niż z przekonania, że moja modlitwa pomoże w jakiś sposób ojcu albo Panu Bogu. Starałem się spełniać to jej życzenie tak długo, jak długo mieszkałem w domu, to znaczy do czasu, gdy poszedłem do wojska. Nigdy nie nalegała; to nie było w jej naturze. Ale na początku września 1949 roku, kiedy razem z moją pierwszą żoną Shirley szykowałem się do podróży statkiem do Anglii, żeby przez cały rok akademicki przebywać tam na stypendium Fulbrighta (jednym z najwcześniej przyznanych), matka uznała, że musi mi o tym przypomnieć. Miała już wtedy od dawna złamane biodro i chodziła o lasce; wypadek zdarzył się, kiedy szkoliłem się na bombardiera. Z nieśmiałą natarczywością, która najwyraźniej ją krępowała, poprosiła nas oboje na stronę, trzymając w jednej ręce kalendarz, a w drugiej karteczkę, z zanotowanym już dniem, w którym przypadało w tamtym roku Jom Kippur. Musimy pamiętać, oświadczyła, żeby znaleźć świątynię w mieście, w którym się akurat tego dnia znajdziemy i wziąć udział przynajmniej w części nabożeństwa. „Inaczej – wyjaśniła w swojej kulawej angielszczyźnie – ludzie pomyślą, że jesteście koministami". Tak się złożyło, że moja żona i ja spędziliśmy Jom Kippur w Paryżu. Ona miała dwadzieścia pięć łat, ja dwadzieścia sześć, byliśmy w Paryżu po raz pierwszy i nasze starania, by odnaleźć synagogę, nie były zbyt wytrwałe. Nie trafiliśmy na żadną, lecz mimo to nie sądzę, by wiele osób w Paryżu doszło do wniosku, że jesteśmy „koministami". I przypuszczam, iż obrażałbym chyba Pana Boga sądząc, że obchodzi go to, czy się do Niego modlę, czy nie, i że w ogóle wie, kim jestem i gdzie się akurat znajduję.

Po wypadku matki podziwiałem życzliwość, z jaką różne biurokratyczne instancje wojskowe połączyły swe wysiłki, aby załatwić mi przepustkę w kilkadziesiąt minut, z całą pewnością krócej niż w godzinę. Odbywałem wstępne szkolenie w wojskowej bazie lotniczej w Santa Ana w Kalifornii, olbrzymim ośrodku, w którym przyjmowano, badano, oceniano i kwalifikowano na kursy dla pilotów, bombardierów i nawigatorów tysiące, a może nawet dziesiątki tysięcy kadetów sił powietrznych. Telegram wysłała moja siostra. W kancelarii jednostki skierowano mnie do biura kapelana, który załatwił mi od ręki pożyczkę z Czerwonego Krzyża na dostarczone przez dział transportu bilety kolejowe. Dział transportu przyznał mi również pierwszeństwo w uzyskaniu miejscówki.

Wchodząc jakieś pięć dni później do szpitala w Brooklynie, nie miałem pojęcia, co zobaczę. Z przyczyn, których nie pojmuję i nie spodziewam się nigdy pojąć, wymyśliłem dziwaczny scenariusz, że nie uda mi się rozpoznać własnej matki, i bałem się, że może przez to wpaść w straszną rozpacz. Przede mną stało kilkadziesiąt łóżek otwartego oddziału kobiecego Coney Is-land Hospital. Naprzeciwko drzwi, przez które wszedłem, leżała białowłosa kobieta mniej więcej w wieku mojej matki, która natychmiast zwróciła na mnie uwagę. Po chwili podniosła się na łokciu, wpatrując się we mnie jeszcze bardziej intensywnie, a ja odpowiedziałem na jej spojrzenie, nieśmiało się uśmiechając. Ponieważ nie spuszczała za mnie wzroku, podszedłem do niej, uścisnąłem delikatnie, pocałowałem i usiadłem przy łóżku. Byłem przerażony, że nie za bardzo mnie rozpoznaje i nie mówi do mnie po imieniu. Wyglądało to gorzej, niż się spodziewałem. Dopiero po kilku minutach niezręcznej rozmowy zdaliśmy sobie sprawę, że nigdy w życiu nie widzieliśmy się na oczy. Zgnębiony rozejrzałem się dookoła i na samym końcu sali zobaczyłem moją matkę, która lewitowała niemal nad łóżkiem, z biodrem w gipsie, sfrustrowana i wściekła, machając rękoma i starając się zwrócić moją uwagę. Wyglądała dokładnie tak samo, jak ją zapamiętałem, i ponownie oznajmiła, że mam pokręcony umysł – Powtórzyła to jeszcze raz, kiedy wyznałem jej, że będę wkrótce latał samolotem. Nie potrzebowała dodawać, że boi się, iż zginę w katastrofie.

Każdego, kto czytał ostatnio po raz trzeci lub czwarty „Paragraf 22", uderzy zapewne paralela między przedstawioną powyżej historią i sceną w powieści, w której Yossariana odwiedza w szpitalu rodzina zapłakanych nieznajomych, nie przypominam sobie jednak, bym wymyślając tę drugą, nawiązywał świadomie do pierwszej.

Nie miałem większych problemów z moimi południowcami ze stoczniowej kuźni. Domyśliłem się już na samym początku, że moja własna brooklyńska wymowa brzmi w ich uszach tak samo osobliwie i nieprawidłowo, jak mogłaby brzmieć i bez wątpienia brzmi w uszach mieszkańców niezliczonych innych rejonów kontynentu. Wydawaliśmy się sobie nawzajem ekscentryczni.

Zatrudnieni tam Murzyni, czarni, Afroamerykanie, czy jakkolwiek jeszcze zechcemy ich nazwać, traktowani byli przez wszystkich białych, z którymi wtedy w roku 1942 pracowałem, z tak absolutną obojętnością i tworzyli tak zamkniętą kastę, że właściwie nigdy się o nich nie mówiło i nikt prócz mnie nie zwracał się do nich w żadnych sprawach nie dotyczących bezpośrednio wykonywanej pracy. Jeden lub dwaj z mojego działu, ci, z którymi najczęściej miałem styczność i – powodowany tym, co obecnie poprawnie charakteryzuję jako w najlepszym razie protekcjonalną i afektowaną akceptację – starałem się nawiązać przyjazną rozmowę, rozsądnie wycofywali się i trzymali na dystans. Bardziej aniżeli całkowity brak stosunków między białymi i czarnymi zdumiewała mnie najwyraźniej powszechna złośliwość, z jaką protestanci traktowali katolików. Po raz pierwszy zwrócił na nią moją uwagę ciemny pulchny irlandzki kowal, z którym często pracowałem i który dorastał w Irlandii Północnej, doświadczając tam wrogości protestanckich „oranżystów" – nigdy przedtem nie słyszałem tego słowa – a teraz znalazł się w stoczni marynarki wojennej Norfolk w Portsmouth w Wirginii, nie akceptowany i wyśmiewany przez innych. Oświecony przez niego, od razu dostrzegłem, jak nieufnie traktują i bojkotują go jego koledzy.

Czarni byli pogardzani i ignorowani, katolicy zaś znienawidzeni i otoczeni wrogością. Lecz nowojorski Żyd, taki jak ja, stanowił prawdziwą nowość. Miejscowi nigdy kogoś takiego nie widzieli; byłem jedynym Żydem na całej hali. Ja z kolei nigdy jeszcze nie spotkałem południowców. Istniała między nami wzajemna ciekawość, której chętnie hołdowaliśmy.

Kiedy gawędziliśmy w naszej grupce podczas przerw na lunch i na kawę, inni podchodzili blisko, żeby się na mnie pogapić i szczerząc życzliwie zęby, posłuchać naszej rozmowy. Zawsze się ze sobą dogadywaliśmy – prawie zawsze – a oni z dużą uprzejmością i troską wyjaśniali mi sekrety różnych mechanizmów i związane z pracą zagrożenia, z których nie zdawałem sobie wcale sprawy. Pierwszego dnia brygadzista kazał mi zawieźć do ściernicy beczkę ze śrubami, żeby zetrzeć z ich główek niepotrzebne metalowe frędzle. Spojrzałem na beczkę, spojrzałem na ręczny wózek i nie wiedziałem, co robić. Zdawałem sobie sprawę, że to nic nie da, ale postanowiłem spróbować: na oczach brygadzisty i jego zastępcy przykucnąłem, objąłem rękoma beczkę najszerzej, jak mogłem, i usiłowałem ją podnieść. Zastępca brygadzisty, facet o nazwisku Beeman, który rzadko się uśmiechał do mnie i do kogokolwiek innego, dał znak ręką, żebym się odsunął, i pokazał, jak łatwo jest wsunąć dolną krawędź wózka pod beczkę i przenieść cały jej ciężar na koła. Szybko się tego nauczyłem. Beeman zaprowadził mnie do elektrycznej ściernicy, żeby zobaczyć, czy wiem, jak wkłada się gogle, i pokazać mi, co mam zrobić. Udowodniłem, że tego też potrafię się szybko nauczyć.

Harmonijne stosunki, jakie utrzymywałem z kolegami z pracy, zostały zakłócone tylko raz, podczas jednej z naszych codziennych przerw na lunch, kiedy rozmowa zeszła na tematy religijne i pośpieszyłem z wyjaśnieniem, że Jezus był w rzeczywistości Żydem i miał żydowskich rodziców. Krąg białych twarzy natychmiast zastygł w zgodnym bezruchu i zorientowałem się, że nikt im tego przedtem nie powiedział i nie życzą sobie, by ktoś to mówił – teraz ani kiedykolwiek. Zjeżyli się nawet moi najbliżsi kumple. A ja dyskretnie postanowiłem nie rozwijać tematu. Symboliczne litery INRI na obrazach ukrzyżowania z pewnością by ich nie przekonały; poza tym przyznaję, że nie wiedziałem wówczas, iż stanowią one skrót łacińskich słów i oznaczają: Jezus Nazarejczyk Król Żydowski.

Wiele lat później, w roku 1962, po publikacji „Paragrafu 22" spotkałem w letnim kurorcie Fire Island Mela Brooksa i usłyszałem, jak przemawiając tym swoim ochrypłym krzykiem, bez którego trudno go sobie wyobrazić, oświadczył, że każdy Żyd powinien mieć za przyjaciela dużego goja. Moim najlepszym przyjacielem w kuźni był największy z pracujących tam robotników, niezgrabny poczciwy facet będący również synem jednego z brygadzistów. Z takim protektorem nikt nie ośmieliłby się mi dokuczać, ale i bez niego nie spotykały mnie żadne zaczepki ani bardziej subtelne próby nękania. Przez wszystkie tygodnie, które tam spędziłem, nikt nie wytykał mi mojego żydo-stwa, choć wiele było docinków na temat mojego nowojorskiego pochodzenia, osobliwych wyrażeń oraz barbarzyńskiej wymowy. Ja z kolei uważałem, by nie dawać im za bardzo do zrozumienia, że są ciołkami z Południa.

Pewien mężczyzna pochodzący z wiejskich rejonów Karoliny Północnej, z którym często pracowałem i którego nikt nie nauczył podstaw dzielenia i mnożenia, potrafił mimo to liczyć i mierzyć, stawiając słupki z pionowych kresek. Ostatnia, piąta, przecinała na ukos pozostałe cztery. Do moich obowiązków należało dostarczanie mu odpowiedniej ilości długich prętów, które miał pociąć na określoną liczbę mniejszych kawałków. On sam jednak świetnie sobie z tym radził, zaznaczając kredą trzy-stopowe odcinki, na które trzeba było pociąć mający mniej więcej trzydzieści stóp pręt. A potem układał je w palenisku i kując nadawał kształt, jaki miały przybrać. Pewnego dnia, kiedy byłem zajęty przy krajarce i liczyłem jednocześnie kawałki, które mierzył i zaznaczał, zerknąłem na całe szczęście na maszynę i zdążyłem dostrzec ostrze, które opadało właśnie na moje wsuwające metal palce. Przerażony cofnąłem rękę, ratując w ostatniej chwili palce przed ucięciem. Nigdy już nie odwróciłem wzroku, żeby porozmawiać z nim ani kimkolwiek innym przy tej krajarce i do dzisiaj traktuję tę niedoszłą tragedię jako jedno z najbardziej przerażających życiowych doznań, straszniejsze od tego, co przytrafiło mi się podczas drugiej misji do Awinionu i innych niebezpiecznych rzeczy, które wydarzyły się w czasie wojny. Niewykluczone, że, niczym w klasycznym koszmarze, tym, co przeraża mnie najbardziej we wspomnieniu krajarki, jest okropność, do której w ogóle nie doszło; wszystko, co działo się na wojnie, jednak się wydarzyło. W retrospekcji oceniam te brakujące palce, których nie straciłem, na równi z utonięciem, do którego (wbrew nawiedzającym mnie dzisiaj stale obawom) nie doszło w trakcie kilku moich pływackich eskapad do boi dzwoniącej.

Epizod weselszy od tej niedoszłej katastrofy przy krajarce wiąże się z młodym mistrzem kowalskim z pobliskiej Karoliny Północnej. Po kilku tygodniach – kiedy, jak przypuszczam, doszedł w końcu do wniosku, że jestem swój chłop – zaproponował parę razy, żebym pojechał z nim na weekend do miasta, gdzie mieszkał i gdzie, jak obiecywał, przedstawi mnie dziewczynom, które marzą o tym, aby mnie spotkać i od których będę mógł dostać, ile tylko chcę, tego, czego chcę.

Pokusa była silna, ale powstrzymujące mnie obawy silniejsze: na moje szczęście i nieszczęście zawsze wybiegam ostrożnie myślą naprzód i nawet pijany, przewiduję konsekwencje swojego postępowania; tutaj zaś zdawałem sobie jasno sprawę, że będę musiał zrezygnować z nadgodzin w jednym dniu, a jeśli przenocuję, to nawet przez dwa dni. Myśl, że przyjdzie mi później wykonywać za osiem dolarów robotę, którą mógłbym wykonać za dwanaście, okrywała kirem zniechęcenia moje lubieżne wizje.

Był jeszcze drugi powód, raczej zabawny, który pomógł mi poskromić żądze. W wiejskiej gwarze, którą mówiono w jego rejonie, powszechnie uznawane za wulgarne słowo oznaczające żeńskie genitalia brzmiało tak samo jak to, którym gdzie indziej powszechnie określa się męski organ płciowy – co przyjmowałem z pewnym szokiem za każdym razem, gdy odnosił je do nich, i do czego niełatwo było się przyzwyczaić. Pisząc to teraz, zastanawiam się, czy nie chciał mnie przypadkiem przedstawić osobnikom płci męskiej, chłopcom i mężczyznom, ale mocno w to wątpię, ponieważ rozmawialiśmy jak zwykle o spółkowaniu z kobietami. A moje nocne i dzienne fantazje na ich temat skupiały się zawsze na tym, co on nazywał inaczej, a my nazywaliśmy cipką.

Kolejnym powodem praktycznie codziennej wesołości moich kolegów były robocze buty, które wybrał mi na Manhattanie zapobiegliwy brat Lee. Jak zwykle troszcząc się o bezpieczeństwo moje i innych, Lee długo szukał i znalazł robocze buty wzmocnione od środka stalowymi płytami, które chroniły palce i przednią część stopy przed zmiażdżeniem przez spadające przedmioty. Żaden z nas nie miał najmniejszego pojęcia, jakiego rodzaju masywne obiekty będą mi zagrażać w stoczni; w fabrykach zdarzają się przecież wypadki. W konsekwencji chodziłem do pracy w butach, które były nienormalnie duże, długie i bardzo ciężkie.

Jak się okazało, wśród moich kowali z Wirginii istniał ludowy przesąd, wedle którego wielkość stopy mężczyzny wskazuje bezpośrednio na rozmiary i zasięg jego penisa. Żaden z moich kolegów nie widział ani nawet nie słyszał o wzmacnianych od środka butach i moje stopy wydawały im się największymi, najdłuższymi, najgrubszymi i najpotężniejszymi, jakie kiedykolwiek widzieli. Z tego względu wiele po mnie oczekiwano. Może to z powodu wzmocnionych butów mój kowal chciał zawieźć mnie do swego rodzinnego miasteczka i przedstawić kobietom, które tam znał. Trudno było stawiać czoło stałym docinkom, przybierającym formę fałszywych pochwał i podziwu.

Za żadne skarby nie chciałem ich rozczarować. Z pisuarów starałem się korzystać tylko wtedy, kiedy ubikacje były puste. Wymagało to więcej szczęścia i sprytu, niż miałem, gdyż w państwowej stoczni marynarki wojennej toaleta jest, podobnie jak w innych miejscach pracy na całym świecie, nie tylko toaletą, lecz przystanią, w której szuka się krótkiej chwili wytchnienia od nieuchronnej monotonii roboty. Nie chcąc ryzykować ewentualnej demaskacji i ściągać sobie na głowę zjadliwych, okrutnych i zgrzebnych kpin, które na pewno by się posypały – jakbym to wyłącznie ja był odpowiedzialny za ich przesadne oczekiwania – poniosłem wkrótce stosowny wydatek i po nabyciu zwyczajnej pary butów wyrzuciłem moje pancerne. Kiedy ktoś przy palenisku zauważył zmianę i wygłaszał jakiś komentarz, wzruszałem niedbale ramionami i wyjaśniałem: „Obrzezane. No wiecie".

Niebezpieczeństwo odniesienia tam jakichś obrażeń nie było w praktyce większe od tego, które grozi mi dzisiaj, gdy chcę przygotować sobie jakiś gorący posiłek w kuchni. Praca polegała, jak już wspomniałem, w głównym rzędzie na doglądaniu palenisk i dostarczaniu rozżarzonego metalu prawdziwemu fachowcowi; trzeba też było przewozić ciężkie przedmioty na ręcznym wózku lub czasami za pomocą suwnicy, która biegła nad naszymi głowami wzdłuż całej długości kuźni i którą kierowało się przyciskami podobnymi do tych na pilocie dzisiejszego telewizora; ciąć metal na kawałki określonej długości; szlifować na płasko główki śrub oraz je gwintować. Przy gwintownicach wraz z facetem z sąsiedniego działu wymyśliłem w zasadzie dla żartu szybki naprzemienny system pracy, dzięki któremu gwintowaliśmy śruby z zapierającą dech prędkością, której nie znano wcześniej w tej kuźni, prędkością, która przyciągała do nas gapiów i sprowokowała pomruk aprobaty nawet u małomównego pana Beemana. Ale bawiło nas to tylko sporadycznie, nikt bowiem nie potrzebował na gwałt milionów gwintowanych śrub i tak naprawdę – jeśli pominąć chęć dostarczenia uciechy sobie i innym – nie było powodu się śpieszyć.

Назад Дальше