Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22” - Heller Joseph 19 стр.


Od czasu do czasu musiałem posługiwać się ciężkim kowalskim młotem. Nie byłem w tym najlepszy. Na szczęście dla uzyskania maksymalnego efektu nie musiałem podnosić go wysoko nad głowę; opuszczając z hukiem obuch na jakieś przytrzymywane przez kogoś innego narzędzie, pozwalałem, by większą część pracy wykonała za mnie grawitacja. Człowiek, z którym pracowałem, był narażony na większe niż ja niebezpieczeństwo. Z wyjątkiem chwili nieuwagi przy krajarce, w kuźni nie groziło mi nic gorszego niż to, na co narażony byłem jako archiwista albo posłaniec Western Union. Pracując w Western Union, mogłem przecież, na Boga, wpaść pod samochód!

Oprócz epizodu z krajarką najsilniej utkwił mi w pamięci niejasny i nie dający się nazwać lęk przed tym, co mogło mi się przytrafić podczas podróży do stoczni, którą odbyłem pociągiem i promem. Dzisiaj, gdy przestępstwa przeciwko Bogu ducha winnym ludziom wydają się zalewać cały kraj, jestem uczulony na wszelkie podróże, wątpię jednak, by wówczas dręczyły mnie tego rodzaju obawy. Gdyby tak było, mógłbym w ogóle nie pojechać, w każdym razie nie sam. Wątpię, czy chciałaby tego moja rodzina.

Podróż zajęła cały dzień i następny ranek i pamiętam, że w przeważającej części spędziłem ją w milczeniu i samotności. Po raz pierwszy wyjechałem z domu pociągiem i cała ekspedycja musiała być dla mnie tak samo smutna i posępna jak jazda autobusem na letni obóz. Do nikogo się nie odzywałem i nikt nie odezwał się do mnie. Nie jestem zbyt dobry w nawiązywaniu rozmowy z nieznajomymi i nigdy nie poderwałem dziewczyny, jeżeli nie zapoznał nas ktoś trzeci. Byłem więźniem zegara, odizolowanym od ludzi, bezradnym i zbolałym niewolnikiem upływającego czasu. Może już wówczas uległem mimowolnie ponuremu freudowskiemu konceptowi, że ludzie, którzy wyjeżdżaj ą z domu, czasami nie wracają.

Podróż pociągiem skończyła się dla mnie w Wirginii, w miejscu o nazwie Cape Charles. Tam, zgodnie z instrukcjami, skrupulatnie spisanymi przez Lee, wsiadłem na prom, aby odbyć morską przejażdżkę, która, ku mojemu zdumieniu, trwała kilka kolejnych godzin. Długość rejsu i rozmiary zatoki, Chesapeake Bay, wywarły na mnie olbrzymie wrażenie – do tej pory jedyne moje podróże promem z koniuszka Manhattanu na Staten Island trwały nie dłużej niż piętnaście minut. Kiedy dotarłem do portu, kończył się dzień. Kolejny prom miał zawieźć mnie do Portsmouth i stoczni marynarki wojennej, nie wydawało się jednak rozsądne, abym płynął tam w nocy i wędrował przez obce miasto po zapadnięciu zmroku.

W związku z tym zaraz po przyjeździe zameldowałem się w pierwszym lepszym niedrogim hotelu. Wyglądał na… bezpretensjonalny. Do mojego pokoju sączyło się przez okno różowe światło neonów kawiarni po drugiej stronie ulicy. Nie nagabywany przez nikogo zjadłem tam samotnie kolację przy barze. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że jestem jedynym gościem w hotelu. Recepcjonista był chudym kaprawym facetem koło trzydziestki, z czerwonym znamieniem na podbródku. Przeczytałem już wówczas mnóstwo amerykańskiej prozy i postanowiłem przy kolacji, że jeśli zaproponuje, iż przyśle mi do pokoju kobietę, zbiorę się na odwagę i odpowiem tak. Nie wiedziałem jednak, jak o to poprosić. (Teraz chybabym wiedział, lec/ wątpię, czy miałbym ochotę). Obudziwszy się nazajutrz wczesnym rankiem, wpadłem w niepokój. Nie dostrzegałem śladu innych gości i byłem nieco zaskoczony i szczęśliwy, kiedy udało mi się bezpiecznie wyjść z hotelu, nie tracąc walizek ani życia.

Podróż promem do Portsmouth była krótka. Po zejściu na ląd zapytałem o stocznię, przejechałem kilka mil autobusem do kompleksu domków, gdzie miałem mieszkać, żeby zameldować się i wynająć pokój, i kiedy ujrzałem w końcu kilka znajomych twarzy z Coney Island, poczułem się jak u siebie w domu.

Po zgłoszeniu się pierwszego ranka do pracy nauczyłem się nie tylko, jak radzić sobie z ręcznym wózkiem, tarczami ściernymi i beczką żelaznych śrub, zbyt ciężką, by można ją oburącz podnieść, lecz również jak odbijać kartę zegarową. Zarówno przyjazny brygadzista, jak i jego niekomunikatywny zastępca stali tuż przy wejściu na halę, czekając nie tylko na mnie. Zwracali uwagę na każdego wchodzącego, nie spuszczając przy tym sokolego wzroku z umieszczonej w szafce przy ścianie dużej tablicy z rzędami okrągłych mosiężnych numerków zawieszonych w porządku numerycznym na małych kółkach. Przydzielono mi jeden z nich. Każdy zaczynający zmianę pracownik musiał przy wejściu odwrócić swój mosiężny numerek z lewej na prawą stronę, żeby potwierdzić, że jest obecny. Jeden albo dwaj nadzorcy stali na posterunku każdego ranka, sprawdzając, czy nikt nie odwraca numerka za kogoś innego. Kiedy fabryczna syrena oznajmiała koniec dziennej zmiany, całą procedurę powtarzano, aby upewnić się, czy nikt, kto zgłosił się rano do pracy, nie dał w tym czasie nogi. A rano, zaraz po tym, jak syrena oficjalnie ogłaszała początek naszej zmiany, broniące dostępu do tej wersji fabrycznego zegara szklane drzwiczki były zamykane i otwierano je dopiero w porze wyjścia.

Ten, kto nie stawił się na czas, tracił wynagrodzenie nie tylko za tych kilka minut spóźnienia; nie wpuszczano go do środka aż do końca zmiany bez względu na to, jak bardzo garnął się do pracy, jak dobrym był fachowcem i jak ważny był powód, dla którego się spóźnił. Można było w związku z tym odnieść wrażenie, że nasz pracodawca nie skarżył się specjalnie na brak rąk do pracy. Oraz że nie istniało zbyt wielkie zapotrzebowanie na produkty, które opuszczały naszą kuźnię. Wszyscy lojalnie zajmowaliśmy się tym, co mieliśmy robić, ale rytm pracy był bardziej metodyczny niż pośpieszny. Jeśli lał się z nas pot, wynikało to raczej z wysokiej temperatury niż tempa. Ludzie brali, kiedy chcieli, wolne dni. Z wyjątkiem podejmowanych przeze mnie i mojego partnera rzadkich prób urozmaicenia pracy przy gwintownicach, nikt nie starał się bić żadnych rekordów. Co jakiś czas powtarzaliśmy sobie półgębkiem ostrzeżenie i na hali budził się niepokój podobny do tego, jaki ogarnia mrowisko albo pszczeli rój, kiedy pojawi się jakiś intruz: do stoczni przybywali państwowi inspektorzy.

W rezultacie podsycano ogień we wszystkich paleniskach i w każdym z nich umieszczano do podgrzania pręty i taśmy.

Piece dudniły, sapały i huczały. Włączano tarcze ścierne, a gwintownice gwintowały, nawet kiedy nie było nic do gwintowania. Po nizinie niosło się stukanie młotów, a my byliśmy do tego stopnia zaabsorbowani robotą, że nie dostrzegaliśmy wcale wysokich rangą oficerów marynarki wojennej oraz zakłopotanych urzędników w białych kołnierzykach, którzy mijali nas, rzucając chwilami zdawkowe, lecz wnikliwe spojrzenia, tak jakby rozumieli, co widzą oraz co i dlaczego tu robią.

Nie rozumieli.

My też tego nie rozumieliśmy.

Pracowaliśmy przez siedem dni w tygodniu i jeśli nie liczyć naszego dyplomowanego hydraulika z samochodem i dziewczyną z kawiarni oraz mojego kumpla z innej części Brooklynu, którego nie ujawnione towarzyskie wyczyny ściągnęły nam na głowę policję, nie mieliśmy tam prawie żadnych rozrywek. Nie pamiętam, żebym w ciągu tych siedmiu lub ośmiu tygodni, które przepracowałem bez jednego wolnego dnia, choć raz poszedł do kina. Kiedy wzięliśmy prysznic i odpoczęliśmy trochę po zakończeniu dziennej zmiany, nadchodził czas kolacji. Żeby nie spóźnić się na ósmą rano do stoczni, trzeba było kłaść się wcześnie spać i robiliśmy to przez siedem dni w tygodniu. W stołówce przy stoczniowej bramie, gdzie jedliśmy śniadania, dostrzegliśmy z pewnym zaskoczeniem kilka gatunków alkoholu. Jeszcze bardziej zdziwił nas widok ludzi konsumujących go o tej porze, tak jakby picie alkoholu przy śniadaniu było czymś normalnym.

Kolacje jedliśmy przeważnie w pensjonacie prowadzonym przez wesołą korpulentną niewiastę nie pierwszej młodości. Miała nieśmiałą córkę koło dwudziestki, która pomagała jej przy obsługiwaniu stolików. Matka obserwowała dziewczynę z purytańską czujnością kłócącą się z jej własnym subtelnym i prawdopodobnie nie uświadamianym kokieteryjnym i zmysłowym stylem bycia. Serwowane tam posiłki były tanie, smaczne i proste: kurczaki, wieprzowina, wołowina, kotlety jagnięce, gulasze i na szczęście żadnych ryb. Jedynym dziwnym elemenw ich kuchni było coś, co one nazywały pszennym chlebem i co odbiegało znacznie od produktu, który my, nowojorscy Żydzi znaliśmy pod pojęciem pszennego chleba. Nasz pszenny chleb był grubym, twardym, solidnym, wyrabianym na drożdżach wschodnioeuropejskim bochenkiem; ich pszenny chleb przypominał ciasto. Potem przyzwyczaiłem się jednak do ich pszennego chleba i chętnie przegryzłbym teraz kromkę z dżemem malinowym lub truskawkowym. Na święto Paschy wszystkich żydowskich robotników w Portsmouth zaproszono na tradycyjny poczęstunek w dużej sali wynajętej przez członków gminy żydowskiej. Było to dla nas miłe i nowe wydarzenie i bardzo ujęła nas gościnność gospodarzy. Najwięcej komentarzy wzbudziła południowa wymowa zarówno angielskiego jak i jidysz (oraz hebrajskiego w skróconych obrzędach).

W Norfolku, mówiono nam, pod numerem 30 przy Bank Street mieści się burdel. Nie sądzę, by któryś z nas nosił się z poważnym zamiarem pójścia tam; jeśli inni chodzili i mówili

O tym, nie mówili o tym ze mną. Silnym bodźcem przemawiającym za seksualną abstynencją były ponownie względy finansowe: niewypowiedziana i deprymująca świadomość, że będziemy musieli później pokutować przez trzy dni ciężkiej pracy za półgodzinne oddawanie się cielesnym uciechom, które mogą, ale przecież nie muszą wprowadzić nas w zmysłową euforię. A co gorsza, mogą nam wejść w krew.

Ostatecznie fundnąłem sobie w końcu wolny dzień – chyba nawet dwa dni; cały weekend. Zapomniałem, jak go spędziłem – być może popędziłem do Nowego Jorku w należącym do jednego z nas samochodzie, płacąc za benzynę mniej niż wynosiła cena biletu kolejowego; jeśli tak, wypadło mi to z pamięci i nie wiem, co tam robiłem. Pamiętam (albo wydaje mi się, że pamiętam) adres burdelu w Norfolku, do którego nigdy nie poszedłem, ale zupełnie nie wiem, co porabiałem, znalazłszy się z powrotem w domu, na Coney Island lub gdzieś indziej, po pięćdziesięciu sześciu dniach nieprzerwanej harówki. Ale… cokolwiek tam robiłem, zdruzgotało to mnie, złamało ducha, nad wątliło siłę woli i położyło kres karierze fabrycznego robotnika. Powrót do tego znoju po tak krótkim odpoczynku wydawał się nie do pomyślenia i po upływie kilku pierwszych dni okazał bolesną udręką, którą potrafił znieść jedynie człowiek obdarzony silniejszym ode mnie charakterem.

Poddałem się prawie bez walki.

Złożyłem wymówienie.

Spakowałem się i wyjechałem.

Rany – ale byłem szczęśliwy!

W drodze powrotnej z Wirginii zatrzymałem się na dwa dni i jedną noc w Waszyngtonie u mojego przyjaciela z Coney Island, Marty'ego Kappa. Marty pochodził z Dwudziestej Trzeciej Ulicy w dzielnicy włoskiej. Poznałem go dopiero w szkole średniej; zaprzyjaźnił się z nami, wstępując do jednego z naszych pierwszych klubów. W naszej paczce był kimś nietypowym – trzymał się zawsze prosto i w przeciwieństwie do nas, idąc nie garbił się jak typowy luzak. Nie wywijał łańcuszkiem od kluczy i nie wsadzał nawet kciuków za szlufki. Jako nieliczny z nas – oprócz niego dokonał tego tylko Sy Ostrów – ze szkoły średniej poszedł chyba od razu na studia, do Brooklyn College, który był bezpłatny i blisko nas. To właśnie od ojca Marty'ego, elektryka bądź też hydraulika, dostałem wymagany przez stocznię list polecający, w którym zaświadczał, że mam praktykę w zawodzie mechanika (której nie miałem) i pracowałem w jego warsztacie (którego nie widziałem na oczy). W moim życiu nie był to niestety jedyny wypadek pójścia na skróty, o czym może zaświadczyć – o ile jeszcze żyje i pamięta (jeśli żyje, to pamięta) – pewna życzliwa młoda dama z Kalifornii, która pomogła mi potajemnie zaliczyć sprawdzian z języka obcego potrzebny do uzyskania dyplomu magistra anglistyki na Uniwersytecie Columbia. Żałuję teraz, że to zrobiłem. To właśnie wykroczenie kazało mi później zlitować się z czystym, logicznie rzecz biorąc, sumieniem, nad dwoma studentami, których złapałem na ściąganiu w college'u w Pensylwanii.

Podczas gdy ja harowałem w stoczni, Marty pracował w Waszyngtonie na jakimś rządowym etacie – albo jako cywilny urzędnik, albo już wtedy w ramach tak zwanego programu V-12 marynarki wojennej, w agencji zajmującej się specjalistycznym szkoleniem wojskowym, gdzie miał spędzić całą wojnę. Znalazł mi łóżko w mieszkaniu, które dzielił z grupą dziarskich osób mniej więcej w tym samym wieku co my dwaj.

Wojenna stolica pulsowała w ten weekend energią i słonecznym światłem. Przez większą część soboty, którą on spędził, wykonując pilnie powierzone mu odpowiedzialne obowiązki, łaziłem z wybałuszonymi oczyma, pozostając w stanie ortodoksyjnej atencji. Podziwiałem, dokładnie tak jak powinienem, Washington Monument oraz smukły, zwieńczony sklepieniem Jefferson Memoriał. Głęboko wzruszyła mnie powaga bijąca z siedzącej postaci Lincolna w jego mauzoleum. Zachwycałem się spontanicznie wszystkim, co zobaczyłem w oficjalnym Waszyngtonie, podobnie jak każdy odwiedzający po raz pierwszy stolicę przybysz z prowincji (czyli z każdego miejsca poza Dystryktem Columbia), który ma tylko powierzchowne i wyidealizowane pojęcie o amerykańskiej historii i fragmentaryczną, opartą na czołówkach gazet wiedzę na temat bieżących wypadków. Dzisiaj nawet uczniowie w szkole wiedzą, że chcąc poznać rzetelną prawdę historyczną, nie mogą polegać na podręcznikach i oficjalnych publicznych enuncjacjach. W przemówieniu gettysburskim Lincolna na przykład, kiedy pominie się prostą arytmetykę na początku pierwszego zdania, niewiele pozostaje rzeczy, które da się empirycznie zweryfikować. To oczywiście wspaniałe przemówienie, jedno z najlepszych, jakie zostały zarejestrowane, ale zawiera w większości duby smalone. Tyle, jeśli chodzi o przemówienia!

W niedzielę Marty i ja wybraliśmy się na koncert symfoniczny na świeżym powietrzu. Zapomniałem, kto grał, ale pamiętam wykonywany utwór; był to koncert skrzypcowy Czajkowskiego, którego nigdy przedtem nie słyszałem. Mam dobre ucho do muzyki i magnetyczną pamięć do fraz. Dzień albo dwa po moim powrocie na Coney Island usłyszałem szczęśliwym trafem ten sam koncert w radiu. Rzuciłem wszystko, żeby się skupić, wysłuchałem go uważnie od początku do końca i kiedy skończyli grać, miałem wrażenie, że znałem tę muzykę od urodzenia. Do dzisiaj potrafię sobie przypomnieć i zanucić pasaże otwierające wszystkie trzy części. Koncert skrzypcowy Czajkowskiego, niegdyś mojego najbardziej ukochanego i poruszającego kompozytora, jest chyba jego jedynym utworem, którego mogę dziś słuchać.

Po powrocie na Coney Island miałem dziewiętnaście lat, dużo wolnego czasu, mało zmartwień i typowo chłopięcy mętlik w głowie, w dalszym ciągu, założę się, nader częsty u dorastających młodzieńców. Byłem beztroski, ale nie wiedziałem, co mam ze sobą dalej robić. Inni dookoła byli w identycznym położeniu. Bobby Magrill, syn aptekarza, postanowił zostać lekarzem. George Mandel, nasz rysownik komiksów, który zarabiał tygodniowo trzysta albo czterysta dolców, w czasie gdy ja zarabiałem piętnaście, i którego powołano już do wojska, gdzie miał zostać poważnie ranny w głowę podczas kontrofensywy w Ardenach, chodził wcześniej na zajęcia w Art Students' League. Ale to były wyjątki. Pozostali nie mieli konkretnych planów ani motywacji.

Wezwanie do wojska było jedyną pewną rzeczą w naszej przyszłości, którą pod każdym innym względem spowijał mrok. Trudno było orzec, co w późniejszym życiu mamy zamiar i możemy robić. Książę Danny i Sheiky Silverman sprzedawali już biżuterię przy zatłoczonych wejściach stacji metra Union Square. Tego lata, w 1942 roku, Sheiky sprzedawał również lody na plaży Coney Island, oczywiście pod warunkiem, że nie umykał akurat przed policjantami, którzy ścigali go zwinnie między tłumami leżącymi na piasku. Louie Berkman pracował na złomowisku swojego ojca. Załatwialiśmy sobie wzajemnie robotę. Marvin Winkler nawlekał przez krótki czas perły w fabryce, w której miał jakieś chody Murray „Rup" Rabinowitz; później zajmował się spedycją w centrum odzieżowym u naszego kumpla z Coney Island, Jackiego Sachsa.

Zacząłem się rozglądać za jakimś zajęciem i wziąłem to, co było do wzięcia. Davey Goldsmith potrzebował pomocnika w biurze spedycji US Hatband Company i zaczepiłem się u niego za dwadzieścia jeden dolców tygodniowo. Nauczyłem się tam składać pudła z płaskich arkuszy tektury. Kiedy od czasu do czasu wyłania się teraz taka potrzeba, żałuję, że zapomniałem, jak to się robi.

Dzięki Sylvii zatrudniono mnie na kilka tygodni u Macy'ego przy liczeniu towaru podczas inwentaryzacji. Ktoś inny załatwił mi robotę w zakładzie modniarskim na Manhattanie. Przygotowywałem tam kapelusze do wysyłki i sprzątałem. Aż do tego momentu -ja, który aspirowałem do miana pisarza – nie znalazłem czasu, żeby sprawdzić, co to jest „modniarstwo"; wyobrażałem sobie, że to coś w rodzaju haute couture. Kapelusze, które tam wytwarzano, były ze słomy i jej skrawki kłuły mnie w palce, kiedy starałem się, jak mogłem najlepiej, utrzymywać w czystości podłogi. Pod koniec pierwszego tygodnia jeden z wiecznie nachmurzonych starszych wspólników warknął na mnie, żebym tu więcej nie przychodził. Miał na myśli, że jestem zwolniony.

Назад Дальше