W tej części Coney Island, gdzie mieszkałem i dorastałem, prawie nikt nie obawiał się przemocy. I nie było tam praktycznie przestępczości, chyba że uzna się za przestępstwo obnośną sprzedaż lodów i napojów chłodzących na plaży – w przeciwieństwie do policji my nie dostrzegaliśmy w tym naruszenia prawa – a potem, w ostatnich latach przed wojną i na szerszą skalę w czasie wojny, posiadanie i palenie marihuany. Również tego nie uważałem za zbrodnię, lecz nigdy nie chciałem zostać kimś, kogo określano mianem „ćpuna". Nie sądzę, by mój brat albo siostra wiedzieli o coraz szerszym rozpowszechnianiu się tego nałogu, matka zaś nie pochwalała niczego, co uznawała za niewłaściwe. A później, po wojnie, pojawiła się heroina.
W ciągu dziewiętnastu lat, które spędziłem na tej ulicy przed pójściem do wojska – z wyjątkiem dwóch miesięcy, kiedy pracowałem jako pomocnik kowala w stoczni marynarki wojennej na południu, nie mieszkałem w tym czasie nigdzie indziej – ani razu nie słyszałem, żeby w naszej okolicy doszło do jakiegoś gwałtu, napaści lub włamania z bronią w ręku. Pamiętam, że zabito kiedyś bukmachera w sali bilardowej, ale zdarzyło się to na Zachodniej Dwudziestej Piątej, sześć przecznic od nas, na samej granicy między dzielnicą żydowską i włoską, w gruncie rzeczy nie u nas, chociaż w końcu zaczęliśmy spotykać się w tej sali i obstawiać tam rozgrywki baseballu. Prowadził ją niski przysadzisty facet, Sammy Świntuch. Sala bilardowa bliżej mojego domu należała do gościa – i była przez niego prowadzona -którego nazywaliśmy Beksą. Na Coney Island mieliśmy furę przezwisk. Foofsen znaczy w jidysz piętnaście. Starszy ode mnie Sammy Foofsen był już Sammym Piętnastką, kiedy go poznałem. Jakiś czas później na bazie tego przezwiska powstało nowe: wołano na niego Sześć-Sześć-Trzy. Te mutacje zdawały się pojawiać zupełnie spontanicznie, przez samorództwo; nikt ich nie wymyślał. Faceta nazywanego Chicago przechrzczono na Chi, potem na Cykora. Mursh Kaleka, który w dzieciństwie chorował na polio, miał nogę w niezgrabnym aparacie. W swoim czasie stał się Murshem Pasikonikiem. Też ode mnie starszy, był jednym z pierwszych znanych nam ludzi z Coney Island, którzy mieli własne auto; jego wyposażone było w ręczne sterowanie. Lubił siadać na miejscu pasażera i kierować stamtąd samochodem, wpatrując się z łagodnym uśmiechem prosto przed siebie i pociągając za ukryte pod tablicą rozdzielczą dźwignie, niewidoczne dla innych kierowców i pieszych. Mój przyjaciel Marvin Winkler został z jakiegoś powodu Fasolką, i nawet wolał, żeby go tak nazywano. Murray Rabinowitz był od dziecinnych lat Rupem ze względu na wczesną operację przepukliny, którą nazywano wówczas „rupturą". Danny Rosoff był Księciem Dannym. Jedna z dziewcząt została Wyżymaczką, druga Francuzką – nie wiem, czym sobie zasłużyły na tak rasowe przydomki. Danny'ego Byka, innego chłopaka w moim wieku, nazwano tak przed wojną z powodu szerokiej piersi i muskularnych ramion. Po wojnie uzależnił się od heroiny i wkrótce stał się wątły i posępny. Jego ojciec, fryzjer o imieniu Max, nadał mu okrutne nowe przezwisko, przedstawiając go urągliwie swoim klientom: „mój syn ćpun".
Jedynym tragicznym wydarzeniem, które wywarło na mnie wpływ i o którym nieświadomie starałem się nie dowiadywać zbyt wiele aż do trzydziestego roku życia, była śmierć ojca w szpitalu – w wyniku wewnętrznego krwotoku po operacji pękniętego wrzodu żołądka, obecnie, jak sądzę, uważanej za prawie rutynowy zabieg. Pragnę wierzyć, że w naszych czasach, z takimi udogodnieniami jak oddziały intensywnej opieki medycznej i bloki pooperacyjne, pęknięcie szwów zostałoby na czas odkryte i ojciec by przeżył.
Miałem wtedy pięć lat. Wiedziałem, że umarł – nie pamiętam, żeby mi ktoś o tym powiedział, po prostu wiedziałem -choć nie zdawałem sobie sprawy, z jakiego powodu. Przez trzydzieści lat nigdy o to nie zapytałem. Czyżbym nie śmiał? Nie była to żadna tajemnica. Uświadomiłem sobie wreszcie w pewnej chwili – ujrzałem to w nagłym błysku iluminacji – że nie wiem, bo nigdy nie chciałem zapytać; oni zaś nie powiedzieli mi, gdyż z upływem lat doszli chyba po prostu do wniosku, że wiem. Nie był to zbyt wdzięczny temat do rodzinnych dyskusji. Brat i siostra, którzy w tak krótkim czasie stracili oboje rodziców i znaleźli się pod opieką macochy, znanej im zaledwie od sześciu lat, musieli to bardzo głęboko przeżyć. Ale w mojej rodzinie nie tylko nie zwykliśmy się skarżyć – nie zwykliśmy również mówić o tym, co głęboko przeżywaliśmy. I mieliśmy niewielkie wymagania. Tylko raz ktoś z nas uronił w mojej obecności łzę; na pogrzebie swojej małżonki. I na tym się skończyło, na jednej łzie.
Co do ojca, kiedy umarł, przestałem się nim po prostu interesować. Gdy poruszano później ten temat, oczywiście nie w rodzinnym gronie, z czystej próżności podkreślałem impertynencko, że nigdy mi go nie brakowało, i sądzę, że wcale się nie myliłem. Obca mi była owa czuła admiracja dla wielkiej i dobrodusznej istoty, jaką Nabokov wyraża w stosunku do swego ojca. Ja prawie mojego nie znałem. Zgon pana Isaaca Daniela Hellera wprawiał mnie bardziej w zakłopotanie niż cokolwiek innego. Na początku każdego okresu w szkole podstawowej nauczyciel wzywał uczniów po kolei do tablicy, żeby się czegoś o nich dowiedzieć, między innymi jakie jest imię i bodajże zawód ojca. Ktoś, nauczyciel albo siostra, nauczył mnie zwrotu „odszedł z tego świata". Mówiłem to zawsze niskim szeptem, uginając się pod brzemieniem wstydu i upokorzenia, z nadzieją, że nie usłyszy mnie żaden z kolegów.
Nie czułem, żeby mi go brakowało. W późniejszych latach mogłem nawet pajacować, rzucając lekceważącym tonem, gdy ktoś wspominał o rodzinnych problemach zawinionych przez ojca, że mój na całe szczęście zmarł, zanim zdążył wyrządzić dużo szkód. Ale jako siedmiolatek obgryzałem paznokcie. I z wyjątkiem dwóch pobytów w szpitalu, wiele lat później, kiedy moje obawy skupiły się na kwestiach ostatecznych, obgryzałem je dalej i wciąż to robię. Jako kilkunastolatek i później cierpiałem na bóle głowy, nim zrozumiałem, czym jest ból głowy. Wcześniej, gdy ktoś mówił o bólu głowy, nie wiedziałem, co ma na myśli; kiedy w końcu załapałem, o co chodzi, uświadomiłem sobie, że miałem je przez cały czas, najczęściej w weekendy, rano i po południu. Bóle ustały. Przeglądałem się bardzo długo w lustrze. Wiedziałem, przeważnie z podsłuchanych komentarzy koleżanek siostry, że jestem ładnym dzieckiem, i chciałem sprawdzić, czy nie brzydnę. Krosty wyskakiwały mi częściej, niż było to uważane za normalne, i przez cały rok szkolny cierpiałem na kurzajki: miałem ich siedemnaście na rękach i ramionach, w tym jedną płaską i wielką na łokciu; ta nie zniknęła wraz z innymi i musiał ją wypalić doktor Abe Levine (który pobrał dwa dolary za wizytę i leczenie). Dręczył mnie szalony lęk, że łysieję, ponieważ linia włosów na moim czole biegła grubo powyżej uszu. Robiłem wszystko, co mi przyszło do głowy, żeby je „ułożyć", przenosząc przedziałek z jednej strony na drugą, potem na środek i z powrotem na bok, czesząc się bez przedziałka, przyklejając je płasko do głowy usztywniającym tonikiem i eksperymentując z falami. Robiłem również inne rzeczy, o których nie mam zamiaru nikomu mówić. Mierzyłem swój wzrost na poziomie oczu i potem rozpaczałem, że jestem o pół głowy niższy, niż w rzeczywistości byłem – o wiele niższy od chłopców, którzy byli niżsi ode mnie. Wynikało to oczywiście z próżności, ale jestem teraz skłonny wierzyć, że była to bardzo niespokojna próżność, oparta na chwiejnym stanie duszy, który R. D. Laing mógłby nazwać „ontologicznym brakiem poczucia bezpieczeństwa".
Byłem skłonny do fantazjowania i snów na jawie – i to z pozytywnymi rezultatami; wykorzystałem swoją raczej bujną wyobraźnię do pisania wypracowań i świetnie mi szło. Pamiętam kilka przykładów. W pracy na temat Tomka Sawyera w jednej z wcześniejszych klas wcieliłem się w Tomka piszącego wypracowanie o książce, której jest głównym bohaterem; w siódmej klasie, kiedy miałem jakieś dwanaście lat i kazano nam napisać rzekomą autobiografię jednej z postaci historycznych, stałem się – opowiadając o bohaterze w pierwszej osobie – nie Abrahamem Lincolnem, co byłoby normalne i co uczyniliby inni, lecz metalem użytym do sporządzenia pistoletu, z którego go zabito. Urodziłem się, pamiętam, w kopalni w Chile, na łopacie rudy żelaza. Wypracowania te były czytane na głos jako celujące i takiej właśnie oczekiwałem nagrody. Bardzo silnie pragnąłem górować nad innymi i zwracać na siebie uwagę.
Któregoś razu uszczupliłem nieco swoje oszczędności, aby zaskoczyć brata prezentem na Dzień Ojca. Kupiłem mu karton papierosów Camel, który kosztował wtedy dolara. Do dzisiaj, choć wiem już coś niecoś na temat mechanizmów nieświadomej motywacji, nie potrafię powiedzieć, czy ten gest był postępkiem wynikającym ze szczerej wdzięczności oraz uczucia, czy też wyczynem obliczonym na wywołanie komentarzy i zwrócenie na mnie życzliwej uwagi. A może jednym i drugim. Kiedy indziej, zbliżając się do sześćdziesiątki i eksperymentując z psychoanalizą, która miała się okazać remedium na stresy związane z bolesnym rozwodem, miałem dość spójny sen. Śniło mi się, że mój brat Lee, wówczas jeszcze cieszący się dobrym zdrowiem, nie żył i wrócił zza grobu, aby połączyć się z rodziną w starym mieszkaniu na Coney Island, gdzie moja matka, w owym czasie od dawna nieżyjąca, była żywa i pełna wigoru. Leżąc na kozetce psychoanalityka, dowodziłem przebiegle, iż mój pełniący rolę ojca brat nigdy by mi się prawdopodobnie nie przyśnił, gdybym się nie leczył i nie wiedział, że zobaczymy się tego ranka. A on, chichocząc w swoim wyściełanym fotelu, nie próbował się nawet ze mną spierać i przyznał, że proces psychoanalizy jest w istocie w dużym stopniu „neurogeniczny". Wcześniej nigdy nie słyszałem tego słowa i nie usłyszałem go potem.
Niedługo po śmierci ojca przeprowadziliśmy się ze starego mieszkania do nowego, identycznej wielkości, mieszczącego się po drugiej stronie ulicy, i to właśnie mieszkanie uważam za swój dom, w którym dojrzewałem w dzieciństwie. Miało cztery izby. Wszystkie mieszkania miały wówczas chyba cztery izby, w tym kuchnię i salon, który rutynowo służył jako czyjaś sypialnia. Na wiosnę, u nas i u innych, pojawiała się tabliczka POKÓJ DO WYNAJĘCIA, zawiadamialiśmy sąsiadów i braliśmy lokatora na lato, na ogół jedną osobę dorosłą albo małżeństwo z przyjaciółmi lub krewnymi w pobliżu. Żadne z nas, ani brat, ani siostra, nie pamięta, gdzie gnieździliśmy się, wynajmując ten pokój. Siostra przypomina sobie, że w naszym pierwszym mieszkaniu jeden pokój zajmowali kiedyś rodzice z dzieckiem, a ktoś z nas spał w kuchni. Nie pamięta kto.
To właśnie dzięki jednemu z tych lokatorów po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z muzyką klasyczną. Facet zapytał grzecznie, czy wolno mu, w czasie gdy nie słuchamy radia (słuchałem go przeważnie ja, preferując ku rozpaczy matki swingujące big bandy), nastawić je na WNYC. WNYC było stacją nadającą muzykę klasyczną. Nie musiałem słuchać jego ulubionych kawałków, niemniej musiałem je słyszeć. I z radością odkryłem w tych klasycznych utworach wiele melodii, które znałem jako popularne piosenki z Amerykańskiej Parady Hitów oraz innych programów radiowych: Our Love, I'm Always Chasing Rainbows, You Are [a może This Is My] Song of Love, The Lamp is Low i wiele, wiele innych. (The Isle of May, April Showers, No Star is Lost in My Blue Heaven, ponownie Czajkowski i to, co zdawało się w pierwszej chwili autentycznym murzyńskim spirituals, a okazało w rzeczywistości largiem z symfonii Dvofaka „Nowy Świat"). Słuchałem uważnie, by rozpoznać kolejne utwory, i w tym czasie inne, których dotąd nie znałem, pojawiały się ponownie i stawały znajome.
Kiedy ludzie przeprowadzali się z jednego do drugiego mieszkania na Coney Island, chodziło zazwyczaj o zaoszczędzenie na czynszu; wynajmując nowe, nie płaciło się za pierwszy miesiąc albo dwa. Gdy wyprowadzali się z Coney Island do dzielnic o wyższym ekonomicznym statusie, robili to, bo mogli sobie w końcu na coś takiego pozwolić. Najwyrazistszym wspomnieniem, jakie zachowałem z naszego wcześniejszego mieszkania, jest widok mojego brata, który po wyniesieniu wszystkich naszych rzeczy wrócił tam ze mną i ze szczotką, żeby po raz ostatni pozamiatać kąty we wszystkich pokojach. Nie chciał, aby nowi lokatorzy, wyjaśnił, pomyśleli, że ich poprzednicy byli flejtuchami. Do końca życia odznaczał się tą sumiennością, dbałością o poprawne zachowanie.
W nowym mieszkaniu, kładąc się do łóżka, często wyobrażałem sobie ukradkiem (a może miałem taką nadzieję), że przy każdym rogu naszego ciemnego bloku stoi policjant, obserwując bacznie mój dom oraz okno i strzegąc mnie… sam nie wiem przed czym. Z wyjątkiem autentycznego ubóstwa, przed którego świadomością skutecznie mnie chroniono, nic nam nie groziło. Zarówno w domu, jak i na dworze byliśmy bezpieczni. Nie zdarzały się porwania ani włamania i przy ładnej pogodzie na ulicy zawsze była chmara dzieciaków, z którymi można się było bawić, oraz ludzi, którzy mieli na nas oko. Od najwcześniejszych klas byliśmy zachęcani, chłopcy i dziewczynki, do tego, by chodzić bez opieki dorosłych do szkoły położonej w odległości prawie pół mili, przecinając przy tym ulice. W południe wpadaliśmy do domu na lunch, a potem biegliśmy z powrotem na zajęcia popołudniowe i wracaliśmy pieszo o trzeciej, kiedy kończyły się lekcje, cali, zdrowi i bez lęku. Z wyjątkiem lata ruch uliczny nie stanowił większego zagrożenia; trwał Wielki Kryzys, w naszej okolicy nie zarabiało się zbyt dużo i nie było wiele samochodów. Od dziewiątego, dziesiątego roku życia mogliśmy bawić się wieczorem na ulicy albo włóczyć po deptaku aż do momentu, kiedy padaliśmy z nóg lub ktoś po nas przyszedł.
Dwa mieszkania, o których mówiłem, mieściły się. w budynkach przy bocznej uliczce łączącej Surf Avenue – położoną najbliżej deptaka, plaży i brzegu szeroką arterię, nie różniącą się od innych alei w nadmorskich miastach – oraz linię tramwajową poprowadzoną wzdłuż prostego piaskowo-kamiennego wykopu, który nazywaliśmy Railroad Avenue. Kiedy w drodze do szkoły mijałem tory, mógł do mnie dołączyć przyjaciel i kolega od drugiej połowy pierwszej klasy, Albie Covelman, lub parę lat później Seymour Ostrów, który po śmierci ojca przeprowadził się na naszą ulicę z Sea Gate, ogrodzonego prywatnego osiedla leżącego kilka przecznic dalej, po drugiej stronie szkoły. Na Mermaid Avenue dołączaliśmy do gęstniejącego tłumu szkolnych kolegów, którzy mieszkali za moją ulicą. Przed szkołą stało w szeregu, zgodnie z poleceniami, albo baraszkowało na rozległym placu więcej dziewcząt i chłopców, niż można było zliczyć i poznać, od klas przedszkolnych aż do ósmej. Napływali ze wszystkich stron. Muszę zaznaczyć, że nie przypominam sobie, żeby w szkole podstawowej, a potem w średniej, nawet w drużynie koszykówki lub futbolu, był ktoś o czarnym kolorze skóry. Do leżącej kilka mil dalej szkoły średniej chodzili uczniowie z kilku zróżnicowanych etnicznie dzielnic, nie aż tak jednak zróżnicowanych, by w którejkolwiek z nich znalazł się Murzyn. Nie pamiętam żadnych dyskusji na ten temat przed drugą wojną światową.
Linia tramwajowa oraz aleje Surf i Mermaid (przy tej ostatniej było najwięcej sklepów) dzieliły Coney Island na trzy, a czasem na cztery segmenty. Niektóre ulice miały domy mieszkalne między plażą i Surf Avenue, inne nie. Całą działkę pierwszorzędnego terenu między Surf Avenue i deptakiem zajmował otwarty tylko w lecie katolicki sierociniec dla chłopców, którzy przyjeżdżali tam, jak sądzę, wyłącznie na krótko. Z blond włosami i mleczną, upstrzoną piegami cerą sprawiali na nas wrażenie niezbyt zdrowych, kiedy przyglądaliśmy się im przechodząc; my też, z naszymi opalonymi smagłymi twarzami, musieliśmy im się wydawać dziwni i egzotyczni. Aleje biegły równolegle do siebie, poczynając od wysokich ogrodzeń i strzeżonych wjazdów do Sea Gate na krańcu Coney Island aż do końcowej stacji metra BMT w dzielnicy rozrywek. Każdy z leżących między nimi trzech segmentów był gęsto zaludniony i każdy kwartał ulic stanowił zwartą miniaturę rządzącej się własnymi prawami wioski. Największa z alei, Surf Avenue, biegła dalej za stację metra, mijając wesołe miasteczko, karuzele, diabelskie młyny i inne atrakcje; linia tramwajowa, która zaczynała się przy Sea Gate, ostatni przystanek miała daleko za Coney Island, w Sheepshead Bay.
Choć sławna i zamieszkana przez zapobiegliwy solidny ludek, Coney Island nie imponuje zbytnio rozmiarami i właściwie nie jest wyspą, lecz szerokim na nie więcej niż pół mili piaszczystym cyplem, z oceanem po jednej i zatoką Gravesend po drugiej stronie. Na niewielkim, z pewnością nie szerszym niż dwieście jardów, odcinku ulicy między Surf Avenue i linią tramwaj ową Norton's Point, stały cztery dwu- lub trzypiętrowe bloki mieszkalne i kilka mniejszych, jedno- albo dwurodzinnych domków i na dworze było zawsze dość rówieśników, żeby w coś zagrać. Starsi chłopcy potrzebowali często zawodników do skompletowania drużyny i uczyli nas wtedy rzucać i łapać piłkę. Były i dziewczynki. Moja siostra, zbliżająca się teraz do osiemdziesiątki i mieszkająca na Florydzie, wciąż przyjaźni się z kilkoma kobietami, które poznała wtedy na podwórku. I zawsze byli rodzice, przeważnie uśmiechnięte matki, obserwujące nas radośnie z okien, gdy graliśmy w piłkę, bawiliśmy się w berka albo jeździliśmy na wrotkach. Kiedy pozwalały na to domowe obowiązki i pogoda, znosiły na dół krzesła, siadały przed domami po obu stronach ulicy i rozmawiały w jidysz ze sobą i po angielsku lub w mieszance obu języków z nami.