W grudniu 1944 miałem dwadzieścia jeden i pół roku i trudno dzisiaj uwierzyć, nie mieści się po prostu w głowie, że młodemu szczylowi, takiemu jak Ritter, którego znałem najdłużej i który nie miał zbyt imponującej postury, pozwolono nie tylko codziennie, w ramach wyuczonej specjalności, ale w ogóle kiedykolwiek zasiąść za sterami dwusilnikowego średniego bombowca mitchell, transportującego ważące cztery tysiące funtów bomby (osiem pięćsetfuntówek albo cztery tysiącfuntówki) i na dodatek pięciu ludzi!
Gdzie on się, do diabła, tego nauczył?
Ja, który nie starałem się o prawo jazdy przed dwudziestym ósmym rokiem życia, z trudem wyobrażam sobie nawet teraz, że ktoś taki miły i nieagresywny, w dodatku taki młody, mógł nauczyć się pilotować bombowiec. A w eskadrze byli inni o jeszcze drobniejszej budowie i jeszcze młodsi, którzy też latali jako piloci.
Vertrees, również pilot, został trochę wcześniej ranny w rękę odłamkiem pocisku przeciwlotniczego, ranny tak lekko, że wyłączono go z akcji tylko na kilka dni i prawie natychmiast wrócił do służby.
Wojenna biografia Rittera była zdumiewająca. Małomówny, poczciwy i cichy, powiedziałbym nawet, że nieśmiały, pochodził z Kentucky i był cudownym niestrudzonym majster-klepką, facetem o anielskiej cierpliwości, czerpiącym przyjemność z robienia i reperowania różnych rzeczy. Jeśli dobrze pamiętam, sam skonstruował kominek i wyłącznie dzięki temu jego osiągnięciu znaleźliśmy się w albumie naszej eskadry. To on ustawił także piecyk na ropę i doglądał go, chociaż w zimie w każdym namiocie stało przy środkowym słupku podobne urządzenie, pobierające paliwo z umieszczonego na zewnątrz kanistra i pomagające ogrzać wnętrze. Piecyk służył nam również do podgrzania w nocy racji żywnościowych K lub C, z których zawsze mogliśmy do woli korzystać, oraz wody do porannego golenia i mycia. Przeciwlotniczy hełm był naszą umywalką, a postawiony na sztorc do góry nogami stelaż, w którym transportowano nie uzbrojone bomby, naszą szafką toaletową.
Jako pilot, Ritter wodował kiedyś bezpiecznie na wodach Morza Śródziemnego, wracając z misji, podczas której odstrzelono mu silnik. Wszyscy jego ludzie zdołali bez szwanku przejść na tratwy ratunkowe i zanim zapadła noc, zostali odnalezieni przez jednostkę ratownictwa morskiego. Pamiętam, jak czekaliśmy na ich powrót. Wracając z innej misji, wylądował bezpiecznie z przekrzywionym silnikiem i wydaje mi się, że wykonał jeszcze jedno awaryjne lądowanie, przy którym nikt nie odniósł obrażeń, na innym lotnisku, bliższym miejsca, gdzie został uszkodzony jego samolot, albo na naszym, opatrzonym kryptonimem Genua. („Halo, Genua, halo, Genua", brzmiało radiowe pozdrowienie pilota skierowane do naszej wieży kontrolnej w Alisan na Korsyce i taki też był tytuł opowiadania, które kiedyś zamierzałem napisać, lecz nie sądzę, bym to kiedykolwiek zrobił). Hali A. Moody leciał razem z Ritterem podczas jednej z tych misji i z tego powodu wysłano ich obu w nagrodę na wycieczkę do Egiptu. Sloan i ja pojechaliśmy razem z nimi, ponieważ po zaliczeniu sześćdziesięciu akcji wałkoniliśmy się obaj, czekając na rozkaz transferu i w eskadrze nie bardzo wiedzieli, co z nami począć. Dowództwo miało również, podejrzewam, skrytą i płonną nadzieję, że zrelaksowani i ogłupiali z wdzięczności będziemy błagać, by pozwolono nam odbyć więcej niż sześćdziesiąt misji, które już zaliczyliśmy. Żaden z nas nie wystąpił z taką inicjatywą.
Co ciekawe, cała ta seria katastrof w najmniejszym stopniu nie wyprowadziła z równowagi pilota Rittera, który nie zdradzał żadnych objawów lęku ani nerwowości i rumienił się, i chichotał za każdym razem, kiedy opowiadałem, że przynosi pecha. Właśnie te jego cechy – cierpliwy geniusz, z którym budował i naprawiał różne rzeczy, oraz umiejętność wychodzenia bez szwanku z podbramkowych sytuacji – wykorzystałem, tworząc później postać Orra w „Paragrafie 22". (Nie mam pojęcia, czy o tym wie. Nie mam nawet pojęcia, czy czytał tę książkę, ponieważ nigdy nie kontaktowałem się z nim ani prawie z nikim innym).
Po drugiej stronie wykopu nieczynnej linii kolejowej stał namiot mego znajomego, Francisa Yohannona, i to właśnie jego nazwisko przerobiłem dziewięć lat później na niekonwencjonalne nazwisko heretyka Yossariana. Reszta Yossariana to pobożne życzenia. W namiocie Yossariana mieszkał również Joe Chrenko, pilot, z którym szczególnie się zaprzyjaźniłem i który później w pewnym niewielkim stopniu posłużył jako pierwowzór Joego Głodomora z „Paragrafu 22". Razem z nimi kwaterował w namiocie piesek, uroczy brązowy cocker-spaniel, którego Yohannon nabył w Rzymie, w czasie kiedy inni kupowali na przemyt pochodzące z kontrabandy włoskie beretty. W powieści zmieniłem psa na kota, żeby chronić jego tożsamość.
Rzym był (i wciąż jest) wspaniałym miastem dla tych, którzy je odwiedzają, i wziąwszy pod uwagę zdumiewające osiągnięcia utalentowanego oficera wykonawczego naszej eskadry, majora Covera (majora… de Coverley w „Paragrafie 22"), nawet ograniczona liczebnie obsada powieści powinna uwzględnić jego osobę. W dalszym ciągu nie wiem, czym jest i co takiego robi oficer wykonawczy, ale cokolwiek robił major Cover, robił to wyjątkowo dobrze. Przybyłem do Europy jako bombardier w maju 1944 i już kilka tygodni później Niemcy wycofali się z miasta otwartego Rzymu (jestem pewien, że jedno z drugim nie miało nic wspólnego). Pierwsi amerykańscy żołnierze wjechali do Rzymu nad ranem czwartego czerwca i zaraz za nimi, niemal depcząc im po piętach, pomykał nasz genialny oficer wykonawczy, aby wynająć dwa apartamenty, jeden dla oficerów, drugi dla szeregowców naszej eskadry: dla oficerów luksusowy apartament z czterema sypialniami, marmurami i lustrami w ekskluzywnej dzielnicy przy Via Nomentana, z oddzielną sypialnią i podwójnym łożem dla każdego oficera oraz pokojówką, która pilnowała porządku; dla szeregowców i podoficerów, którzy przybywali większymi grupami, całe dwa piętra w domu gdzieś za Via Veneto, z kucharzami i pokojówkami oraz przyjaciółkami kucharzy i pokojówek, które lubiły przesiadywać tam dla czystej przyjemności z szeregowcami i podoficerami.
Ledwie zdążyliśmy się. dowiedzieć, że Rzym jest nasz, oficerowie i szeregowcy, którzy służyli w eskadrze dłużej od nas, zaczęli wracać z roziskrzonymi oczyma ze spędzonych tam uroczych urlopów wypoczynkowych, opowiadając rapsodycznym i załamującym się z niedowierzaniem głosem o restauracjach, nocnych klubach, dancingach i dziewczętach, dziewczętach, dziewczętach – uśmiechniętych dziewczętach w letnich sukienkach, które spacerowały po Via Veneto. Nasi koledzy nauczyli nas najważniejszego włoskiego zwrotu, dotyczącego prawie wszystkiego, czego mogliśmy zapragnąć, kiedy przyjdzie nasza kolej i udamy się tam na urlop:
Quanta costa?
A dzięki majorowi Coverowi i wynajętym przez niego apartamentom bywaliśmy tam dosyć często.
Ritter przybył do mojego namiotu wkrótce po rozpoczęciu przeze mnie czynnej służby. Zajął pryczę zwolnioną przez bombardiera z Oklahomy, o nazwisku Pinkard, zestrzelonego i zabitego podczas nalotu na most kolejowy na północ od Ferrary w dolinie rzeki Po. Zaraz po moim przyjeździe latano nad Ferrarę kilka razy i misje te były znacznie bardziej niebezpieczne, niż byłem zdolny pojąć, z moim brakiem doświadczenia i idiotyczną wiarą, że nie imają się mnie kule. Podczas innego nalotu na Ferrarę, w którym chyba nie uczestniczyłem, nie znany mi radiostrzelec został przecięty na pół przez pocisk przeciwlotniczy – zabijały nas zawsze pociski przeciwlotnicze, gdyż niemieckie myśliwce nie zaatakowały nas ani razu, kiedy tam byłem – i, jak mi powiedziano, skonał jęcząc, że mu zimno. Pisząc o Snowdenie, połączyłem relację na temat tej tragedii ze spanikowanym drugim pilotem i rannym w udo strzelcem z górnej wieżyczki w moim własnym samolocie podczas drugiej misji na Awinion. Cała reszta wyglądała w dużym stopniu tak, jak to opisałem, oprócz tego, że w przeciwieństwie do Yossariana nie zerwałem z siebie munduru, nie siedziałem nago na drzewie i nie odznaczono mnie gołego medalem. Kiedy lecąc nad Morzem Śródziemnym wracaliśmy z tej misji, samolot, na którego pokładzie był mój przyjaciel, bombardier o nazwisku Wohlstein (umiał prowadzić samochód i często zabieraliśmy dżipa z kolumny transportowej, żeby zwiedzić małe korsykańskie górskie wioski po naszej wschodniej stronie wyspy), wyłamał się z szyku, wszedł w korkociąg i runął do wody. W katastrofie zginęło wszystkich pięciu członków załogi. Samolot prowadził tego dnia Earl C. Moon, drugi pilot B-52, którym przeleciałem Atlantyk w drodze z Karoliny Południowej do Algierii, a potem na Korsykę. Nie widziałem na własne oczy tego wypadku i dowiedziałem się o nim dopiero, kiedy wylądowaliśmy, ponieważ przez cały czas zajmowałem się moim strzelcem, opatrując jego ranę na udzie, podając mu sulfanilamidy i morfinę, pokonując mdłości i podtrzymując go na duchu dobrym słowem, podczas gdy samolot leciał i leciał. Strzelec pokładowy i ja nie znaliśmy się przedtem. Złożyłem mu nazajutrz wizytę w szpitalu i zrobiono mu chyba transfuzję krwi, ponieważ wróciła mu śródziemnomorska opalenizna i był w znakomitym nastroju. Przywitaliśmy się jak najlepsi przyjaciele i nie zobaczyliśmy nigdy więcej.
Z wyjątkiem wstawienia do powieści śmiertelnie rannego radiostrzelca, wszystko, czego doświadczyłem w samolocie w trakcie drugiej misji na Awinion, pokrywało się w znacznym stopniu z tym, co opisałem w książce. Drugi pilot wpadł w panikę i myślałem, że już po mnie. Zdążyłem się już przekonać, że ta wojna jest niebezpieczna i że próbują mnie zabić. Kilka wcześniejszych lotów nad Ferrarę, które odbyłem na samym początku służby, utkwiło mi w pamięci jako coś w rodzaju koszmaru, z którego zdołałem się szczęśliwie i bez szwanku wywinąć, prostoduszny i ufny niczym niewinne dziecko w baśni braci Grimm. Poważny ton podczas odprawy i wcześniejsze loty nad Awinion uświadomiły mi, że ta misja nie będzie łatwa.
Brały w niej udział wszystkie cztery eskadry; polecieliśmy do południowej Francji jedną dużą grupą, a w pobliżu miasta podzieliliśmy się, żeby zaatakować jednocześnie trzy cele oddalone od siebie o kilka mil. Mój samolot był w ostatniej z trzech nalatujących na cel formacji i kiedy zbliżyliśmy się do naszego PP, punktu początkowego, gdzie mogliśmy zacząć spuszczać bomby, zerknąłem do przodu, żeby zobaczyć, co się dzieje z innymi kluczami. Pośród czarnych wybuchów pocisków przeciwlotniczych ujrzałem daleko przed sobą samolot, który leciał w kluczu z pomarańczowym błyskiem na skrzydle. I w tej samej chwili, gdy go zobaczyłem, skrzydło odpadło, a samolot przechylił się i runął niczym kamień prosto w dół – obracając się powoli na pozostałym skrzydle, ale spadając prosto w dół. Nie było szansy wyskoczenia na spadochronie. A potem nalecieliśmy na cel i sami znaleźliśmy się w tym piekle.
Pierwsze wymierzone w nas pociski wybuchły na właściwej wysokości i to był zły znak. Słyszeliśmy eksplozje. Czytałem później o niemieckiej taktyce wysyłania samolotu zwiadowczego, który leciał obok naszych bombowców i przekazywał przez radio naszą dokładną wysokość i szybkość bateriom na dole. Możliwe, że zrobili coś takiego tamtego dnia. Trzeźwo i w napięciu wykonywałem to, co do mnie należało – wszyscy wykonywaliśmy. Kiedy zobaczyłem otwierające się klapy luku bombowego w prowadzącym samolocie, otworzyłem moje; kiedy zobaczyłem, że jego bomby lecą, spuściłem moje; kiedy wskazówka na mojej podziałce pokazała, że wszystkie bomby poszły, oznajmiłem przez telefon pokładowy, że nasze bomby poszły. Kiedy tylny strzelec zerknął w dół do luku bombowego i stwierdził, że jest pusty, przesunąłem wyłącznik zamykający klapy. Cały nasz składający się z sześciu samolotów klucz poszedł na maksymalnych obrotach stromo w górę. A potem podłoga samolotu runęła w dół; spadaliśmy i zorientowałem się, że tkwię przygwożdżony bezradnie do górnej ścianki pomieszczenia bombardiera i mój przeciwlotniczy hełm wbija się w sufit. Nie miałem wówczas pojęcia (powiedziano mi o tym później), że jeden z dwu ludzi przy sterach (drugi pilot) zdjęty nagłym strachem, że samolot straci moc, pchnął w przód manetkę i rzucił nas ostro w dół, sprowadzając z powrotem na poziom artylerii przeciwlotniczej.
Nie byłem w stanie poruszyć nawet małym palcem. I z całego serca i roztrzęsionej duszy wierzyłem, że zaraz stracę życie i że spadamy tak samo jak ten płonący pikujący samolot, który widziałem zaledwie kilka minut wcześniej. Nie miałem czasu na nic prócz strachu. I nagle tak samo niespodziewanie – myślę, że wrzasnąłbym, gdybym był w stanie wrzeszczeć – wyrównaliśmy i maszyna zaczęła się ponownie wznosić, uciekając od ognia artylerii przeciwlotniczej i teraz leżałem płasko na podłodze, próbując rozpaczliwie i bezskutecznie złapać się czegoś, czego mógłbym się przytrzymać. Po kilku sekundach znaleźliśmy się poza zasięgiem ognia i dołączyliśmy z powrotem do klucza. Ale kiedy odzyskałem równowagę i zdolność poruszania się, usłyszałem w słuchawkach hełmofonu najbardziej nienaturalny i złowrogi ze wszystkich dźwięków: ciszę, martwą ciszę. I znowu wpadłem w popłoch. A potem zobaczyłem zwisającą przede mną luźno wtyczkę hełmofonu. Wypadła z gniazdka. Gdy się z powrotem podłączyłem, w uszach zadzwonił mi dziki zgiełk głosów, przez który przebijało się powtarzane raz po raz zawodzenie, że bombardier nie odpowiada.
– Tu bombardier – oznajmiłem natychmiast. – Nic mi nie jest.
– Więc idź do tyłu i pomóż mu, pomóż strzelcowi. Jest ranny. Ranny był nasz górny strzelec; jego stanowisko znajdowało się w przedniej części samolotu, tuż za kabiną pilotów. Ale fragmenty książki tak mocno z biegiem czasu wbiły mi się w pamięć, że nawet teraz jestem skłonny sądzić, że ranny został radiostrzelec z tyłu. Kiedy przeczołgałem się tunelem z mojego stanowiska, zobaczyłem przed sobą leżącego na podłodze strzelca i ujrzałem wielką owalną ranę na jego udzie, tam gdzie odłamek pocisku przeciwlotniczego – niewielki, sądząc z małego otworu po wewnętrznej stronie – wyleciał na zewnątrz. Patrzyłem wstrząśnięty na obnażone mięśnie. Nie miałem wyboru: musiałem zrobić to, co do mnie należało. Opanowując kolosalną falę mdłości i wstrętu, która o mało mnie nie sparaliżowała, dotknąłem delikatnie rozdartej i krwawiącej nogi i po tym pierwszym dotyku mogłem przystąpić spokojnie do dzieła.
Chociaż wszędzie było mnóstwo krwi, dzięki memu skautowskiemu doświadczeniu – zdobyłem odznakę w dziedzinie pierwszej pomocy – zorientowałem się, że nie została przecięta żadna arteria i nie ma potrzeby zakładać opaski. Postępowałem według oczywistej procedury. Korzystając z zapasów w apteczce, obficie posypałem całą otwartą ranę sulfanilamidowym proszkiem i położyłem jeden albo nawet dwa sterylne kompresy – dosyć, żeby objąć i pokryć całe poranione miejsce. Potem ostrożnie je zabandażowałem. To samo /robiłem z ranka po wewnętrznej stronie uda. Kiedy strzelec oznajmił, że zaczyna go boleć noga, dałem mu zastrzyk morfiny – a może dwa, jeśli pierwszy nie zadziałał dość szybko, żeby przynieść ulgę nam obu. Stwierdził, że robi mu się zimno, i wtedy powiedziałem, że zaraz wylądujemy i nic mu nie będzie. W rzeczywistości nie miałem pojęcia, gdzie jesteśmy, ponieważ cała moja uwaga skupiona była na nim.
Z rannym na pokładzie mieliśmy pierwszeństwo przy lądowaniu. Na skraju pasa startowego czekał wojskowy chirurg, jego asystenci i ambulans. Oddałem go w ich ręce. Ktoś mógłby mnie wziąć za bohatera i przez krótki czas tak byłem traktowany, ale wcale się nim nie czułem. Próbowali mnie zabić i chciałem wrócić do domu. To, że próbowali zabić każdego z nas za każdym razem, kiedy wzbijaliśmy się w powietrze, nie stanowiło żadnej pociechy. Próbowali zabić mnie.
Bałem się potem podczas każdej misji, nawet takiej, która miała być kaszką z mleczkiem. To wtedy właśnie zacząłem chyba krzyżować palce i odmawiać cichą modlitwę przy każdym starcie. Taki miałem prywatny rytuał.
To było piętnastego sierpnia. Tydzień wcześniej widziałem samolot zestrzelony zaraz po spuszczeniu bomb w trakcie pierwszej misji naszej eskadry na mosty Awinionu. Byłem w pierwszym kluczu i kiedy spojrzałem do tyłu, żeby sprawdzić, jak sobie radzą inni, zobaczyłem oddalający się od reszty samolot z płonącym skrzydłem, nad którym unosił się olbrzymi pióropusz pomarańczowego ognia. Ujrzałem, jak otwiera się najpierw jeden, potem drugi i trzeci spadochron, następnie zaś samolot runął korkociągiem w dół i było po wszystkim. Na jednym z tych spadochronów był Dick Hirsch, facet z Chicago, z którym uczyłem się w szkole bombardierów w Victorville, w Kalifornii. Wylądował na polu w Prowansji i znaleźli go ludzie z ruchu oporu. Ukryto go w bezpiecznym miejscu, dano cywilne ciuchy i przeszmuglowano z powrotem przez linię frontu do tej części Włoch, którą zajęli alianci. Po przyjeździe do eskadry został ku naszemu i swojemu zdumieniu bezzwłocznie odesłany do domu, obowiązywała bowiem zasada niewystawiania na ryzyko ludzi, którzy mieli styczność z podziemiem. Pilotem, który zginął w tym samolocie, był blondyn z północnej części stanu Nowy Jork, niejaki James Burrhus; jego też znałem z kilku wspólnie zaliczonych lotów. Drugim pilotem był młodszy chłopak, Alvin Yellon, świeżo przybyły ze Stanów, a dowiedziałem się o nim czegoś więcej po pięćdziesięciu latach, kiedy jego brat zapytał mnie listownie, czy opisana w mojej książce misja nie jest przypadkiem tą, w której poniósł śmierć jego brat. To była ta misja.