Wszystko to było o wiele bardziej niebezpieczne, uświadamiam sobie teraz, niż byłem skłonny sądzić wtedy i potem. Czytałem gdzieś, że żołnierze sił powietrznych stanowili więcej niż dziesięć procent z trzystu tysięcy Amerykanów poległych w drugiej wojnie światowej.
A dla tych, którzy walczyli na lądzie na froncie zachodnim, święta Bożego Narodzenia były jeszcze zimniejsze i zgubniejsze. Pamiętam, że oglądałem w „Star and Stripes", oficjalnej gazecie wojskowej, fotografie opatulonych Amerykanów prowadzących desperacki zimowy bój i brnących na oślep przez zaspy śniegu wyższe od nich samych. Wyglądali jak cudzoziemcy walczący w jakiejś innej, odległej wojnie. Ich wojna rzeczywiście była inna. W wyniku popełnionych równolegle kolosalnych pomyłek naczelnego dowództwa aliantów i naczelnego dowództwa niemieckiego, pomyłek, które historycznie rzecz biorąc stanowią nieodłączną cechę każdego naczelnego dowództwa, w święta Bożego Narodzenia nastąpiła seria katastrof, które zwykliśmy nazywać kontrofensywą w Ardenach. Nasi generałowie uważali, że Niemcy nie są w stanie zaatakować i nie zaatakują na wysokości Lasu Ardeńskiego, i obsadzili ten odcinek słabymi i niedoświadczonymi oddziałami; Niemcy uważali, że mogą naprawdę przełamać linię frontu, a jeśli to zrobią, bieg wojny może zmienić się w znaczącym stopniu na ich korzyść.
Obie strony myliły się.
Niemcy zdołali się przebić. Ale bieg wojny w najbardziej znaczącym stopniu zmienił się, nie mam co do tego wątpliwości, wyłącznie dla tysięcy ludzi po obu stronach, którzy zostali zabici, ranni lub wzięci do niewoli w tej zbrodniczej awanturze rozpętanej przez agresywnych Niemców oraz niefrasobliwych Amerykanów. Mój przyjaciel z Coney Island, George Mandel, został wówczas postrzelony w głowę przez snajpera (pocisk przebił hełm, ale nie dostał się zbyt głęboko), a mój obecny przyjaciel i mimowolny literacki rywal, Kurt Vonnegut, należał do tych, których wzięto do niewoli. Oficerowie na górze wiedzą oczywiście zawsze o wiele więcej od tych, którymi dowodzą na dole, ale dopóki nie jest już po wszystkim, nigdy nie sposób osądzić, czy wiedzieli dosyć.
Choć służba bojowa w siłach powietrznych nie była aż taką ciepłą synekurą, jak sądzą poniektórzy, prócz porządnego jedzenia, zamkniętych latryn i ogrzewania w namiotach korzystaliśmy przynajmniej z jednego cennego przywileju, o którym przed wojną wietnamską amerykańskie siły lądowe mogły tylko marzyć: określonego czasu służby, po którym byliśmy wycofywani na tyły i wysyłani do domu.
Zastanawiałem się często, czy w szeregach naszej piechoty udałoby się znaleźć wielu, którzy wylądowali na brzegu Normandii, a potem przetrwali jedenaście miesięcy do maja i końca wojny z Niemcami, nie dając się zabić, ranić ani wziąć do niewoli.
Nie zdziwiłbym się, gdyby okazało się, że nie ma ani jednej takiej osoby.
Wśród kilku moich ostatnich misji była jedna, szczególnie teatralna, z której jestem dumny jako żołnierz i jako cywil, jako cywil, ponieważ udowodniłem, że jestem oficerem cieszącym się autorytetem i posłuchem. Tego ranka otrzymaliśmy pilne zadanie. Miejscem docelowym był duży włoski port La Spezia. Mieliśmy zbombardować włoski krążownik, który według naszych informacji Niemcy zamierzali odholować od nabrzeża i zatopić w głębokim kanale portowym, aby uniemożliwić korzystanie z niego zbliżającym się, prącym stale na północ siłom alianckim. Z ulgą dowiedziałem się, że przydzielono mnie do jednego z samolotów stanowiących grupę maskującą. Grupa maskująca składała się z trzech samolotów, które naprowadzały całą resztę nad cel, i których tylni strzelcy wyrzucali z bocznych otworów strzelniczych skrawki folii aluminiowej, aby zmylić radary kierujące ogniem nieprzyjacielskiej artylerii przeciwlotniczej. Nie mieliśmy na pokładzie bomb. Ponieważ nie mieliśmy bomb, mogliśmy lecieć zygzakiem z maksymalną szybkością i dowolnie zmieniać wysokość. Ponieważ nie mieliśmy bomb, wydedukowałem sprytnie, że nie będzie potrzebny bombardier. Z tego względu po uzbrojeniu oraz sprawdzeniu karabinu maszynowego w kabinie bombardiera z przodu samolotu postanowiłem przesiedzieć – dosłownie – cały bojowy lot.
W kabinie pilotów B-25 były płyty pancerne w podłodze i w tylnych oparciach obu foteli. W tym momencie mojej kariery na tego rodzaju misje brałem ze sobą dwie kamizelki kuloodporne; jedną miałem na sobie, drugą osłaniałem te części ciała, które mogłem skurczyć i osłonić. Tego dnia zabrałem do kabiny bombardiera tylko jedną kamizelkę: tę, którą miałem na sobie. Po wyrychtowaniu karabinu maszynowego i przeczołganiu się wąskim tunelem łączącym dziób z pozostałą częścią samolotu wziąłem drugą kamizelkę, wspiąłem się do kabiny pilotów i usiadłem na podłodze za pilotem, opierając plecy o tył jego fotela. Miałem płytę pancerną pod sobą, płytę pancerną za sobą, hełm przeciwodłamkowy na głowie, kamizelkę kuloodporną na sobie i drugą kamizelkę kuloodporną, która chroniła krocze i nogi. Dodatkowo zabezpieczyłem się, przypinając spadochron do uprzęży. Tym razem miałem spadochron ze sobą. Normalnie był zbyt obszerny, żeby przecisnąć się z nim do kabiny bombardiera i trzeba go było zostawić; na dziobie nie było zresztą i tak włazu awaryjnego. W tej załodze byłem weteranem i dwaj młodsi piloci nie wiedzieli, co ze mną począć.
– Wszystko w porządku – zapewniłem ich oschle. – Dajcie mi znać, jeśli pokażą się niemieckie myśliwce, to zejdę na dół.
Kiedy przedarliśmy się przez ogień artylerii przeciwlotniczej nad La Spezia i zawróciliśmy, obejrzałem się. Byłem bardzo zadowolony z siebie, z tego, co widziałem, i z wszystkich swoich kolegów. Nikomu nic się nie stało; falujący ocean smużących czarnych obłoczków z niezliczonych wybuchów artylerii przeciwlotniczej rozlewał się na różnych wysokościach po całym niebie. A niżej widziałem kaskady bomb eksplodujących jedna po drugiej dokładnie na tym statku, który był naszym celem.
Wkrótce potem zaliczyłem ostatnią misję. Byłem zdrów i cały. Na naszej fotografii w namiocie, o której mówiłem wcześniej, mnie i całą resztę dzieli olbrzymia i niewidoczna gołym okiem różnica. Ja miałem to już za sobą, ale ich, zwłaszcza dwóch nowych pilotów, czekało więcej misji, bo oficjalna liczba dla tych, którzy pełnili w dalszym ciągu służbę bojową, przynajmniej w naszej grupie bombowców, została ostatnio podniesiona.
Co w związku z tym czuli?
Było im to chyba tak samo obojętne, jak wcześniej mnie, kiedy liczbę akcji z pięćdziesięciu podniesiono najpierw do pięćdziesięciu pięciu, a potem do sześćdziesięciu. Dla nich miała wynosić siedemdziesiąt.
Podczas gdy moi towarzysze broni uczestniczyli w kolejnych akcjach, ja zaszywałem się w namiocie i bawiłem klawiaturą maszyny do pisania, robiąc to oczywiście najchętniej w samotności. Nasze średniej wielkości bombowce miały średni zasięg, a nasza taktyczna grupa atakowała prawie wyłącznie mosty kolejowe i drogowe. Misja trwała średnio trzy godziny, czasami tylko dwie. Lot z Korsyki przez Elbę do środkowych Włoch i z powrotem nie zajmował dużo czasu. Mam przed sobą wykaz, w którym czas misji do Poggibonsi, Pietrasanty i Orvieto wyliczono na dokładnie dwie godziny, do Parmy na dwie godziny i dziesięć minut, do Ferrary w dolinie rzeki Po, dalej na północ, na trzy godziny i dziesięć minut, a do Awinionu, o wiele dalej we Francji w dolinie Rodanu, na cztery godziny i trzydzieści pięć minut. Czasami odbywałem – teraz odbywali oni – dwa loty jednego dnia.
Piętnastego sierpnia 1944, w dniu inwazji na południową Francję, zbombardowaliśmy zaraz po świcie – ja też brałem jeszcze wtedy udział w akcji – stanowiska armatnie na plaży niedaleko Marsylii (działa okazały się drewnianymi makietami), a po południu polecieliśmy po raz drugi nad Awinion. Cztery eskadry, które podzieliły się przed miastem na trzy grupy, aby rozproszyć ogień baterii przeciwlotniczych. Ogień został rozproszony, lecz mimo to wszystkie trzy grupy odniosły straty.
Przez cały ten pierwszy dzień inwazji, kiedy nie byliśmy akurat sami w powietrzu, obserwowaliśmy wielkie armady ciężkich bombowców lecących wysoko, wyżej niż my kiedykolwiek lataliśmy, ze swoich baz niedaleko Neapolu – całe setki sunących w kluczach, mruczących statecznie maszyn, więcej samolotów po naszej stronie, niż potrafiłem uwierzyć, że jest ich tyle na całym świecie. Wojna wydawała nam się nieodwołalnie wygrana. Ale pod koniec grudnia nastąpiła niemiecka kontrofensywa w Ardenach i dopiero po kolejnych pięciu miesiącach Niemcy ostatecznie poddały się nam i ZSSR na wschodzie.
Tematy wszystkich krótkich opowiadań, nad którymi ślęczałem wtedy i nad którymi ślęczałem wcześniej, nie były oparte na moich własnych doświadczeniach. Brakowało mi przeżyć, w moim przekonaniu godnych przełożenia na literaturę. Zapożyczałem akcję i tło z utworów innych pisarzy, którzy – wówczas nie brałem tego pod uwagę – równie dobrze mogli zapożyczyć je od jeszcze innych. Doświadczenia, które wykorzystywałem jako autor, były jako owoc czytelniczych peregrynacji całkowicie literackie i zastępcze. Obejmowały malownicze fantazje Williama Saroyana, ale również przemądrzałe i seksistowskie, zwłaszcza wobec kobiet i małżeństwa, poglądy Hemingwaya i Irwina Shawa, obejmujące oczywiste potępienie materializmu, bogactwa oraz kołtunerii, a także ideały męskości i męskiej uczciwości, które traktowałem naiwnie jako coś absolutnie czystego, z czym nie może się równać nic poza tym.
W olbrzymim obozie przejściowym w Konstantynie w Algierii, gdzie przed odesłaniem na Korsykę spędziłem kilka tygodni z ludźmi, z którymi przyleciałem ze Stanów na pokładzie naszego małego B-25, jako literacki neofita wzorowałem się głównie na Saroyanie. Przypadł mi do gustu, a poza tym wydawał się łatwy do naśladowania i godny powielania. (Opowiadania, które wydawały się najłatwiejsze do naśladowania i najbardziej godne powielania, były krótkie i zawierały nieliczne literackie opisy przyrody oraz mnóstwo pisanego gwarą dialogu). W jednym z jego zbiorów było opowiadanie zatytułowane (cytuję z pamięci) „Czy zakochałeś się kiedyś w ważącej trzydzieści osiem funtów karlicy?". Jeden z napisanych przeze mnie w okresie algierskim utworów opowiadał (znowu relacjonuję z pamięci) o młodym mężczyźnie w Nowym Jorku, romatycznie zakochanym w dziewczynie, która chodziła na rękach. (Przypuszczam teraz, że wymyśliłem dla tego dzieła tytuł „Czy zakochałeś się kiedyś w dziewczynie, która chodziła na rękach?"). Gdzie chodziła na rękach i co się stało dalej, na szczęście zapomniałem.
W tym czasie znałem dobrze prawie całą twórczość Hemingwaya, Irwina Shawa i Jerome'a Weidmana. Zbiór zamieszczonych przed wojną w „New Yorkerze" opowiadań Jerome'a Weidmana pod tytułem The Horse That Could Whistle Dixie należał do moich ulubionych, podobnie jak jego dwie przeczytane przeze mnie powieści (przyniosła je Sylvia lub Lee z wypożyczalni książek w drugstorze Magrilla na rogu Mermaid Avenue). Zatytułowane były / Can Get It for You Wholesale oraz What's in It for Me? i uważałem je za cudowne, tak samo jak What Makes Sammy Run? Budda Schulberga. Trylogia Studsa Lonergana o Jamesie T. Farrellu także znalazła się wśród pozycji, które ceniłem wysoko ja i wszyscy inni, głównie z powodu realistycznej akcji i realistycznego słownictwa. Do mieszkania na Coney Island zawędrował również na krótko „Ulisses" Jamesa Joyce'a, bez wątpienia, jak mi się dzisiaj zdaje, z powodu sławy, jaką zyskał po obaleniu przez sąd zakazu jego rozpowszechniania. „Ulisses" odpłynął szybko z powrotem do wypożyczalni Magrilla, nie przeczytany przez nikogo z nas, choć wciąż pamiętam dreszcz podniecenia i zdumienia, jakiego doznałem, napotykając na pierwszych stronach dwa zakazane słowa, jedno opisujące zielony kolor morza, drugie nędzną szarą kondycję świata. Znałem również Johna O'Harę.
Za oceanem miałem szeroki asortyment innych lektur, z których mogłem czerpać natchnienie. Profesor Matthew Bruccoli z Uniwersytetu Karoliny Południowej przypomniał mi niedawno przebogate zbiory Biblioteczki Wojskowej (albo Sił Zbrojnych), o której zupełnie zapomniałem. To zorganizowane przez państwo przedsięwzięcie wydawnicze o bezprecedensowych rozmiarach nie zostało potem i nie będzie prawdopodobnie nigdy powtórzone: ponad tysiąc dwieście tytułów drukowanych w nakładzie pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy i rozdawanych bezpłatnie amerykańskim żołnierzom na całym świecie. Bruccoli, niepoprawny kolekcjoner, zebrał ponad tysiąc tytułów. Chce mieć je wszystkie i nigdy ich nie zgromadzi, bo wątpię, czy nawet on zdoła zlokalizować dwieście brakujących tomików.
W jednej z tych książek znalazłem wśród innych opowiadań utwór Stephena Crane'a „Szalupa" i w tej historii o dryfujących w łodzi rozbitkach znajduje się kwestia powtarzana przez ludzi przy wiosłach niczym wagnerowski lejtmotyw (chociaż o czymś takim jak wagnerowski lejtmotyw dowiedziałem się dopiero później): „Zluzuj mnie, Billy". Nie jestem pewien, czy imię rzeczywiście brzmiało Billy. Nie mam już tego egzemplarza Biblioteczki Wojskowej (albo Sił Zbrojnych), a Bruccoli też może go nie mieć wśród swojego tysiąca.
Zapewne ten powtarzany dźwięcznie refren, nad którym dumałem w swoim namiocie, a także przeczytana już chyba wtedy przeze mnie jednoaktówka Saroyana zatytułowana Hello, Out There nasunęły mi pomysł opowiadania pod tytułem „Halo, Genua, halo, Genua", które miało opierać się wyłącznie na lapidarnym dialogu między jednym albo kilkoma pilotami bombowców i wieżą kontrolną naszej bazy lotniczej na Korsyce. Pomysł jest (uważam tak nawet dzisiaj) zachęcający, a tytuł opowiadania intrygujący, lecz nigdy nie próbowałem go napisać (w każdym razie nie pamiętam, żebym to zrobił).
Zamiast tego machnąłem w dzień albo dwa opowiadanie pod tytułem / Don 't Love You Anymore. Liczyło mniej więcej dwa tysiące słów i jak wszystko, co napisałem w moim okresie algierskim i korsykańskim, opierało się na rzeczach, o których nie miałem zielonego pojęcia i które zaczerpnąłem wyłącznie z książek innych pisarzy. W konsekwencji powielało styl i punkt widzenia złośliwych i dwulicowych amerykańskich autorów płci męskiej naszej i ówczesnej doby: żonaty, bywały w świecie żołnierz, z którym powinniśmy sympatyzować, wraca do domu i nie skarżąc się właściwie na nic konkretnego, dochodzi do wniosku, że nie zależy mu na jego małżeństwie i nie kocha swojej żony. (Co miało znaczyć to ostatnie, naprawdę nie mam pojęcia. To była czysta konwencja).
Nie wiem, jak to się stało, ale po moim powrocie do Stanów i zaraz po zwolnieniu z wojska opowiadanie wylądowało jako nie zamówiony materiał i zostało przyjęte do druku w magazynie „Story", periodyku cieszącym się dużą estymą i publikującym wówczas wyłącznie literaturę piękną. Szczęśliwym trafem skończyła się właśnie wojna w Europie i niewykluczone, że redakcja chciała w związku z tym poświęcić cały numer literackim dokonaniom autorów w mundurach.
Kiedy listonosz przyniósł list z redakcji, byłem już z powrotem na Coney Island i mieszkałem w apartamencie przy Zachodniej Trzydziestej Pierwszej. Z dnia na dzień zostałem, lub też zdawało mi się, że zostałem, lokalną znakomitością- zadbałem o to, pokazując list wszystkim, których znałem – i zaczęto o mnie mówić również w niewielkiej społeczności przy Riverside Drive na Manhattanie, gdzie chodziłem już z dziewczyną, poznaną niedługo przedtem, której wkrótce miałem dać zaręczynowy pierścionek i z którą wziąłem ślub po południu drugiego października 1945 roku tuż przed wyjazdem pociągiem sypialnym do Kalifornii, gdzie zaczynałem studia w Los Angeles.
Przyjęcie do druku mojego opowiadania wywarło oczywiście na wszystkich duże wrażenie, choć nikt z wyjątkiem Księcia Danny'ego nigdy nie słyszał o magazynie „Story" (prawdopodobnie to właśnie od Danny'ego po raz pierwszy się o nim dowiedziałem i niewykluczone, że zaoferowałem je redakcji właśnie za jego namową). Honorarium za I Don't Love You Anymore wyniosło – nie miałem pojęcia, ile oczekiwać – dwadzieścia pięć dolarów.
Zacząłem wkrótce gorączkowo rachować. Napisanie opowiadania zajęło mi tylko dwa dni, w czasie kiedy rozpraszała mnie wojna. Gdybym zabrał się ostro do roboty, wyobrażałem sobie, mógłbym z łatwością machnąć cztery opowiadania na tydzień, średnio szesnaście na miesiąc. Sprzedając je po dwadzieścia pięć dolarów za sztukę zarabiałbym wkrótce tyle samo, ile wyciągałem jako porucznik w służbie bojowej za oceanem.
Żywiłem wielkie nadzieje.
Miałem oto w ręku przekonujący dowód, że czeka mnie świetlana przyszłość. Nawet moi przyszli teściowie byli ze mnie dumni i dali się złapać na haczyk. Wkrótce po weselu, podróży pociągiem do Los Angeles i podjęciu studiów na anglistyce, uzyskałem kolejne, jeszcze wyraźniejsze, potwierdzenie przyszłych triumfów.