Otrzymanie dobrych stopni na Uniwersytecie Południowej Kalifornii w 1945 roku okazało się śmiesznie łatwe (Art Buchwald, studiujący tam w tym samym czasie, miał, jak się później dowiedziałem, poważne trudności z nauką, ale ja ich nie miałem). Niesamowicie trudne było za to załatwienie mieszkania.
Po mniej więcej tygodniowym pobycie w luksusowym hotelu Ambassador, gdzie spędziliśmy drugą część naszego miodowego miesiąca (Ambassador był jednym z najbardziej znanych hoteli w LA; w jego kuchni dwadzieścia trzy lata później podczas kampanii wyborczej w Kalifornii zastrzelony został Robert Kennedy), zamieszkaliśmy w wielkiej sypialni w małym pensjonacie przy South Figueroa Street między Washington Boulevard i jakąś inną aleją. Hotel Ambassador opłaciliśmy z zebranych podczas wesela datków, których lwia część pochodziła od rodziny mojej żony. Początek miodowego miesiąca spędziliśmy w przedziale nocnego pociągu z Nowego Jorku do Chicago, następnie zaś w przedziale innego pociągu, który przez trzy kolejne dnie i noce pędził z Chicago do Los Angeles. Podróż nie była zbyt ciekawa. Dużo czytaliśmy. Wagon obserwacyjny i wagon klubowy szybko nam się znudziły. Pulmanowska prycza w przedziale ekspresu Twentieth Century Limited, a potem w ekspresie Chief albo Super Chief z Chicago do Los Angeles nie była idealnym weselnym łożem. W pociągu znajdował się salon piękności i Shirley poszła tam raz, żeby się uczesać i zrobić manikiur.
Pensjonat, do którego się wprowadziliśmy, poleciło nam uczelniane biuro zakwaterowania. Należał do pary pomarszczonych białowłosych staruszków, państwa Hunterów, którzy mieszkali na miejscu. Przebiegająca obok linia tramwajowa prowadziła w jedną stronę na uczelnię, w drugą do Pershing Square w śródmieściu Los Angeles, skąd można było dotrzeć różnymi autobusami na dowolne odbywające się w sezonie wyścigi konne. Mogliśmy tam również znaleźć chińskie i meksykańskie restauracje.
W małżeństwie naszych gospodarzy pani Hunter grała niewątpliwie pierwsze skrzypce. Schludny pan Hunter w jasnoniebieskim albo jasnoszarym zapinanym swetrze, z nie schodzącym nigdy z wypielęgnowanej bladej twarzy zagadkowym uśmiechem mijał mnie zawsze bez słowa niczym jakiś nieszkodliwy duch, kiedy w ciągu całego roku akademickiego, jaki tam spędziliśmy, krzyżowały się nasze drogi. W przeciwieństwie do niego pani Hunter dopadała szparko moją żonę, gdy byłem rano na uczelni, i próbowała nawrócić ją na wiarę chrześcijańską, w konkretnym wydaniu pewnej kalifornijskiej sekty, której, co wyznała mi w wielkim sekrecie, zapisała już dom oraz wszystko, co posiadała. W tym czasie w mieście przebywał jakiś żydowski ewangelista – były rabbi, który przeszedł ostatnio, co napawało ją dumą, na wiarę Chrystusa – i jej zdaniem, bardzo byśmy skorzystali, słuchając mszy, które odprawiał w radiu, i uczestnicząc w jego nabożeństwach. Wyznała poza tym Shirley, że pan Hunter nie zaspokaja, czy też może nigdy nie zaspokajał jej seksualnych żądzy i że bywają, czy też może bywały okresy w jej życiu, kiedy te żądze doprowadzały ją do takiej rozpaczy, że chciała usiąść na lodowym torcie, czy też może usiadła na nim, by je ostudzić. Nigdy nie mieli dzieci.
W naszym pokoju nie było aneksu kuchennego i choć mieliśmy prawo korzystać w ograniczonym stopniu z kuchni (ograniczonym w zasadzie do lodówki), woleliśmy tego nie robić, aby nie dać się wciągać w dziwne rozmowy. Na rogu Washington Boulevard była dobra grecka knajpka i obiady jedliśmy przeważnie tam oraz w kilku pobliskich lokalach. W weekendy wybieraliśmy się do tak słynnych i powszechnie uczęszczanych miejsc, jak Brown Derby albo Romanoff s, w nadziei, że ujrzymy jakąś wielką gwiazdę filmową, a właściwie jakąkolwiek gwiazdę filmową. (Zobaczyliśmy tylko jedną, Rosalind Russell; ja nigdy bym jej nie rozpoznał z powodu wąskiego podbródka, ale udało się to mojej Shirley). W tej okolicy Washington Boulevard znajdowały się również warsztaty cmentarnych kamieniarzy.
Biorąc pod uwagę raczej cieplarniane i dostatnie dzieciństwo Shirley, trudno mi dziś uwierzyć, że zdołała spędzić ze mną w takich warunkach cały rok, że w ogóle zgodziła się spróbować i że pozwoliła jej na to matka, Dottie.
– Nie pojedziecie do Anglii! – brzmiała stanowcza odpowiedź Dottie, kiedy cztery lata później, w roku 1949, dostałem stypendium Fulbrighta na Oksfordzie i Shirley przekazała jej tę ekscytującą wiadomość. Pojechaliśmy.
Jako pozbawiony przyjaciół i rodziny żonaty student pierwszego roku, nie bardzo miałem się z kim spotykać i prowadziliśmy w Kalifornii nader skromne życie towarzyskie. Na kampusie działo się wiele ciekawych rzeczy, zwłaszcza między męskimi i żeńskimi korporacjami studenckimi, ale my nie braliśmy w tym udziału. Mam wrażenie, że jeszcze cięższe życie mieli młodsi studenci, którzy wstępowali na uczelnię, na każdą uczelnię, bezpośrednio ze szkoły średniej. W porównaniu z nami byli bardzo młodzi i nie było ich wcale słychać ani widać w kłębiącym się na uniwersytecie tłumie weteranów, którzy prawie wszyscy mieli tak jak ja po dwadzieścia dwa lata i więcej. Byliśmy starsi, więksi i lepiej oczytani, mieliśmy bogatsze doświadczenia i bardziej garnęliśmy się do nauki (chyba że graliśmy w futbol).
Zakwalifikowanie się do jakiejś uniwersyteckiej drużyny przez któregokolwiek z tych młodszych studentów musiało wydawać się marzeniem ściętej głowy. Drużyny futbolowe składały się głównie ze starszych młodzieńców, którzy grali w nich jeszcze przed wojną i w ciągu następnych lat rozwijali mięśnie i masę kostną, doskonaląc często swoje umiejętności w klubach wojskowych. Chodzili jak w letargu na wybrane wcześniej zajęcia, starając się zachować status studenta do momentu, kiedy będą bardziej potrzebni. Podczas moich studiów na Uniwersytecie Południowej Kalifornii nasza drużyna awansowała do finału Różowego Pucharu z zawodnikami tylnej linii, których średni wiek wynosił, jak sądzę, dwadzieścia cztery lata. Facet będący podporą zespołu miał chyba dwadzieścia sześć. Zawodnik grający w drużynie naszych przeciwników z Alabamy, Harty Gil-mer, był kimś w rodzaju gwiazdy jeszcze przed wojną. Jako student dostałem dwa bilety na wielki mecz. W tamtym czasie nie znosiłem już organizowanego na stadionach dopingu i szydziłem z takich rzeczy, jak uniwersytecki duch i drużyny klakierek. Ponieważ Shirley nie zdołała wykrzesać w sobie zainteresowania futbolem i było jej obojętne, komu przypadnie w udziale Różowy Puchar, sprzedałem swoje dwa bilety po dwadzieścia pięć dolarów jakiejś parze z Alabamy i przepuściliśmy tę forsę, spędzając cały dzień na miejscowych wyścigach konnych, w Santa Anita albo Hollywood Park.
Motywy, dla których podjąłem studia na Uniwersytecie Południowej Kalifornii, pozostają niejasne, choć niewątpliwie nie bez znaczenia był prosty fakt, że mnie tam przyjęto. Jestem pewien, że chodziło również o swoisty życiowy unik i zyskanie na czasie. Nie chciałem – miałem wrażenie, że jestem jeszcze za młody – decydować w tym momencie, co mam zrobić z resztą swojego życia. Uzyskawszy możliwość studiowania, postanowiłem z niej skorzystać. Studia były łatwiejsze i bardziej kuszące niż podjęcie jakiejś pracy i wówczas z pewnością cieszyły się większą estymą. A poza tym czy była jakaś praca, która nie podcięłaby mi skrzydeł po triumfalnym powrocie z wojny?
Nie wiedziałem jednak, gdzie powinienem złożyć papiery. Uczelnie na poziomie Harvardu czy Yale praktycznie dla mnie nie istniały – były poza moim zasięgiem, poza moim światem i granicami wyobraźni. Co byśmy ze sobą oboje poczęli na Harvardzie albo Yale, gdybym nawet złożył papiery i został przyjęty? Kto by z nami rozmawiał? Obca była mi jakakolwiek myśl o wyższym wykształceniu jako takim. Chciałem się przekonać; nie byłem pewien, czy chcę się uczyć. Pragnienie zdobycia wiedzy akademickiej ostudziła wkrótce trzeźwa świadomość, że nigdy nie zmuszę się, by opanować grekę, łacinę i niemiecki, bez których nie mogłem nawet myśleć o lekturze licznie zalecanych pozycji objaśniających tajniki literatury. Jednocześnie zaś coraz silniej dojrzewała we mnie myśl, że powinienem dać się raczej poznać jako pisarz, a nie krytyk czy innego rodzaju intelektualista. Entuzjazm, z jakim staram dowiedzieć się czegoś więcej prawie na każdy temat, służył i ciągle służy głównie osiągnięciu osobistej satysfakcji. (Dałem sobie spokój z Wittgensteinem, Sartre'em i w ogóle z filozofią, ale ostatnio przekopuję się przez neodarwinizm, który koresponduje z moim religijnym sceptycyzmem; przedzieram się także z wielkim trudem przez mechanikę kwantową, której mój umysł nie tylko nie jest w stanie pojąć, lecz nawet zdefiniować).
Podczas wojny stacjonowałem dwukrotnie w dolnej Kalifornii i za każdym razem bardzo mi się tam podobało. W wojsku podobało mi się właściwie w każdym miejscu – także na Korsyce, jeśli nie liczyć czyhających tam zagrożeń; nawet w San Angelo w Teksasie, dokąd wysłano mnie na kilka miesięcy z Europy i gdzie nie miałem prawie nic do roboty. Jestem osobą, którą generalnie dość łatwo zadowolić (chociaż moim bliskim trudno będzie w to uwierzyć, a dalsi znajomi nie dadzą temu wiary). W bazie powietrznej w Santa Ana, gdzie jako kadet lotnictwa zostałem skierowany w celu otrzymania konkretnego przydziału i wstępnego przeszkolenia, oddawaliśmy się w weekendy spokojnym rozrywkom w samym mieście bądź też odbywaliśmy dłuższe męczące całonocne wycieczki autobusem do
Los Angeles. W szkole bombardierów w Victorville na pustyni mogliśmy, jeśli mieliśmy ochotę, zabalować w sobotnią noc w Balboa Beach, mając do dyspozycji rozświetlone molo, sale taneczne, bary i biliony młodych dziewcząt i kobiet, które również przyciągał tam zamiar dobrej zabawy. Podobnie jak wielu innych ludzi, dolna Kalifornia urzekała mnie – i wciąż urzeka -filmową charyzmą, stanowiąc symbol ekscytującego piękna, przepychu i wielkich możliwości. Nikt nie wyrażał zastrzeżeń, gdy postanowiliśmy tam wyjechać. Nie bez znaczenia był też oczywiście umiarkowany kalifornijski klimat.
Ten ostatni kontrastował ostro z potwornym, przygnębiającym zimowym krajobrazem, w który zostałem brutalnie rzucony po powrocie w styczniu parowcem do Stanów, kiedy przyjechałem na przepustkę na Coney Island. Dość szybko zdałem sobie sprawę, że mając możliwość wyboru, raczej bym tu nie zamieszkał. Wesołe miasteczka Coney Island dawno już straciły dla mnie i dla większości z nas swoją magię, a w zimie i tak wszystko poza barem Nathana pozamykano na cztery spusty. Było ciemno i szaro. Nikogo nie było i nic się nie działo. Nie działały żadne kluby. Nie miałem dziewczyny i nie znałem żadnych dziewczyn, które chciałbym poznać bliżej i które mogłyby chcieć mnie poznać. Poza kinem nie było tej zimy na Coney Island dokąd pójść na randkę; inne miejsca były zbyt odległe, a ja nie miałem samochodu. Gdybym miał samochód, nie wiedziałbym, jak nim jeździć. Nie miałem co robić.
Tęskniłem za wojskiem, w którym zawsze – nawet kiedy nie było nic do roboty – mieliśmy co robić.
Po kilku dniach Lee i Sylvia zwrócili uwagę na moją żałosną inercję i to oczywiście Lee wysunął propozycję, która nie była wcale taka nierealna, jak sądziliśmy wszyscy troje z początku. Sylvia i ja nie wpadlibyśmy na to za milion lat, ale Lee, nasz bezinteresowny marzyciel, wymyślił coś, co w cudowny sposób przełamało impas: może skoczyłbym na tydzień do szacownego hotelu w górach Catskills niedaleko stąd, hotelu lubianego przez nowojorczyków i cieszącego się popularnością wśród ludzi dość zamożnych, by mogli w nim zamieszkać, miejsca, o którym ja, w swojej zaściankowej prostocie, nigdy nie słyszałem.
Do Grossingera.
Wiedzieliśmy, że mam pieniądze: znaczna część żołdu, który wszyscy uważaliśmy za bardzo wysoki, przychodziła do nich od samego początku i umieszczana była na moim koncie w banku. Jako świeżo przybyły zza oceanu żołnierz mogłem liczyć na zainteresowanie i serdeczne przyjęcie. Nie miałem nic przeciwko temu. Lee zarezerwował pokój, załatwił półciężarówkę, która zawiozła mnie z Brooklynu do Liberty w stanie Nowy Jork, i jego plan okazał się odmładzającym rozwiązaniem, które odmieniło nie tylko resztę mojego urlopu, ale i znaczną część mojego życia.
Nigdy przedtem nie jeździłem na łyżwach, ale już po kilku minutach odkryłem, że dobrze sobie na nich radzę, i z pewnością przyciągałem wzrok, krążąc po lodowisku w zielonej lotniczej kurtce z zimowym futrzanym kołnierzem i srebrną belką porucznika na ramieniu. Wieczorem wkładałem mundur galowy ze skrzydełkami i bojowymi odznakami za służbę za oceanem, wśród których największe wrażenie wywierał, o czym wiedziałem, Medal Lotniczy z pękami dębowych liści (przyznawano go rutynowo po zaliczeniu określonej liczby lotów, a nie, jak ktoś mógłby przypuszczać, za jakieś szczególnie waleczne czyny). Miałem moją błyszczącą śródziemnomorską opaleniznę, moją młodość, zdrowie, urodę i moją skromność. Byłem Żydem. Umiałem sprawiać wrażenie pewnego siebie. Byłem grzeczny i pełen szacunku i robiłem dobre wrażenie na rodzicach, zwłaszcza tych z dorastającymi córkami, oraz na młodych kobietach, którym nie towarzyszyli rodzice. Nawet ja wiedziałem, że wygram cotygodniowy konkurs taneczny w sobotnią noc, mimo że zarówno wtedy, jak teraz i w ogóle nigdy nie byłem dobrym tancerzem. Uśmiech fortuny – ten sam uśmiech fortuny, o którym czytamy w brukowych romansach – sprawił, że w tamtym tygodniu w styczniu poznałem dziewczynę, którą poślubiłem w październiku i z którą pozostawałem w związku małżeńskim przez trzydzieści pięć lat, dopóki się nie rozstaliśmy.
Kiedy wróciłem do miasta, już ze sobą chodziliśmy.
Spotykaliśmy się, kiedy przyjeżdżałem do Nowego Jorku na weekendy z Atlantic City, póki nie wysłali mnie do San Angelo w Teksasie. Potem pisaliśmy do siebie listy. Zaczęliśmy się ponownie spotykać w New Jersey i Nowym Jorku, kiedy przeniesiono mnie w maju do Fort Dix, żeby ostatecznie zwolnić ze służby. I widywaliśmy się dalej, kiedy wyszedłem z wojska. To matka Shirley, Dottie, gdy któregoś popołudnia znalazłem się z nią sam na sam w salonie, przejęła inicjatywę i wyzwoliła impuls, którego nie miałem siły w sobie odnaleźć.
– Barney uważa – oznajmiła z tą nieszczerą premedytacją, która stanowiła jej drugą naturę i czasami była nawet urocza (całkiem możliwe, że Barney, jej mąż, nie miał najmniejszego pojęcia, co takiego szykuje) – że nie dajesz jej pierścionka, bo nie masz pieniędzy.
Nigdy przedtem nie słyszałem takiego języka.
– Nie daję jej pierścionka? – zapytałem zaintrygowany, gdyż myśl, aby zrobić coś tak niepojętego, nigdy nie przyszła mi do głowy. – Po co miałbym jej dawać pierścionek?
– Żeby się zaręczyć.
Miałem dość forsy na pierścionek. Dottie nabyła go i wystawiła mi rachunek na pięćset dolarów. Przyjaciele i obie rodziny zachwycały się, jaki jest piękny. Byłem młodym nieopierzonym dwudziestodwuipółlatkiem; panna młoda dopiero co skończyła dwadzieścia jeden. Wszyscy koledzy, z którymi dorastałem na Coney Island, żenili się mniej więcej w tym samym czasie: Marvin Winkler z Evelyn; Davey Goldsmith z Estelle, Lou Berkman z Marion, Marty Kapp z Sylvią, Sy Ostrów z Judy i wielu innych. (Z tego, co wiem, tylko moje i jeszcze jedno z tych wczesnych małżeństw zakończyły się rozwodem).
Małżeństwo polega na dobrym neurotycznym dopasowaniu, zauważył mój psychiatra w trakcie pierwszego spotkania, gdy starałem się uczciwie przedstawić wszystkie wady moje i mojej żony, które stały się powodem coraz większego dzielącego nas chłodu, a także nie kontrolowanych i nie kończących się pojednaniem kłótni.
Na pewno musieliśmy do siebie neurotycznie pasować, skoro wytrzymaliśmy trzydzieści pięć lat. Dlaczego w takim razie w końcu się rozstaliśmy i wzięliśmy rozwód? Wątpię, by któreś z nas mogło powiedzieć: pasowaliśmy do siebie, ale cóż… Nie wierzę, by któreś z nas chciało to powiedzieć.
(Na następnych sesjach psychoanalizy zorientowałem się, iż używając słowa „neurotyczny" mój nowy mentor w gruncie rzeczy nie miał na myśli nic złego. „Wszyscy jesteśmy neurotykami – wybuchnął któregoś dnia, kiedy ponownie umknąłem od wolnych skojarzeń w to, co nazywał moim nałogiem intelektualizowania. – Tylko psychotycy nie są neurotykami").
Mieszkając u państwa Hunterów, ranki spędzałem przeważnie na uczelni. Myśl o wagarach nawiedzała mnie na studiach tak samo rzadko jak w szkole średniej. Gdybym odczuł taką pokusę, stałaby się ona z pewnością źródłem udręki. Lubiłem studia i ducha współzawodnictwa na zajęciach.
Po południu i wieczorem wybieraliśmy się często na miasto, żeby pozwiedzać. Mieszkaliśmy w końcu w Hollywood, krainie Mickeya Rooneya, Judy Garland, Vana Johnsona i Dorothy Lamour. Ponieważ nieczęsto musieliśmy być gdzieś o wyznaczonej godzinie, mieliśmy dość czasu, żeby podróżować autobusami. Obejrzeliśmy wykopaliska w La Brea, dom kochanki Hearsta, dom Marion Davies w Santa Monica i nazwiska uwiecznione na chodniku przy Grauman's Chinese Theater. Któregoś weekendu pojechaliśmy do Tijuany, zjedliśmy taco kupione w ulicznej budce i nawet się nie pochorowaliśmy. Pewnego wieczoru w rozjaśnionym neonem oknie restauracji przy tętniącej życiem ulicy, niedaleko kampusu Uniwersytetu Stanu Kalifornia, Shirley i ja zobaczyliśmy po raz pierwszy piekący się na szpikulcu kebab i wszedł on na stałe do naszego jadłospisu: z ryżem, sałatką i dodatkową porcją frytek, wszystko za mniej niż dwa dolary. Rok w Los Angeles wiele nas nauczył; po powrocie do Nowego Jorku byliśmy jedynymi w naszym kręgu ludźmi, którzy słyszeli o kebabie, i polecaliśmy go z całego serca. Pieczona na grillu jagnięcina nie jest jednak zbyt soczysta i wkrótce uczyniliśmy krok dalej, próbując potraw takich, jak: beef bourguignonne, coq au vin, capelletti bolognese, krewetki po kreolsku, pieczone albo gotowane na parze homary – któż to wszystko spamięta?