Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22” - Heller Joseph 6 стр.


Baseny w większości tych obiektów zlokalizowane były tuż przy promenadzie i wiele spacerujących nią osób przystawało, by przez szpary w ogrodzeniu przyjrzeć się kąpiącym. Były to w końcu jedyne baseny, jakie widzieliśmy na własne oczy, nie na ekranach kin, i dobrze było przekonać się, że istnieją naprawdę. Najbardziej lubiliśmy oglądać skok w pozycji łabędzia i szybki scyzoryk z niższej i środkowej deski; niewykluczone, że były również najłatwiejsze i ci, którzy potrafili je wykonać, często to robili. Podobnie jak ludzie obeznani z rytmem i odchyleniami gruszki treningowej, popisujący się przed widzami, którzy podziwiali ich, stojąc na chodniku. Plażowi sportowcy balansowali na głowach, oparci o podbrzusze i kolana swych szczupłych towarzyszek, ale było ich tylu, że prawie nie zwracało się na to uwagi. Do zanikającego gatunku plażowych gimnastyków należał osobnik, który stawał na rękach i przechodził na nich kilka nieporadnych kroków. Od lat już nie widziałem żadnego figlarza, który wykonywałby tę sztuczkę i mam nadzieję, że nigdy nie zobaczę. Znacznie ciekawsze widowisko stanowiły partie bezika, rozgrywane przez gestykulujących energicznie i dyskutujących namiętnie starszych Żydów; staraliśmy się poznać subtelności gry i dociec, o czym tak rozprawiają i z czego się cieszą ci jegomoście ze Starego Świata. Pojawiły się pierwsze przenośne radia, z potężnymi bateriami w wielkich obudowach, ważące chyba po pięćdziesiąt funtów. Pełno było ludzi grających na ukulele i banjo. Właśnie na plaży Coney Island usłyszałem po raz pierwszy westernowe ballady w rodzaju Clementine i RedRiver Yalley.

Na początku lat trzydziestych jacyś cwani spekulanci postanowili wybudować luksusowy hotel Half Moon przy samej promenadzie, na rogu Zachodniej Dwudziestej Dziewiątej, i wkrótce zaczęła ich trapić zmora niewypłacalności. Half Moon ochrzczony tak na cześć statku Henry'ego Hudsona pozostaje najbardziej majestatycznym budynkiem na Coney Island i pamiętam, że obserwowałem, jak rósł, z okna mojego mieszkania. Nie wiedziałem wówczas nic o Henrym Hudsonie i jego tragicznej podróży, lecz ktoś dysponujący większą wiedzą mógłby moim zdaniem zaproponować nazwę, która otwierałaby przed tym przedsięwzięciem bardziej świetlane perspektywy aniżeli koniec, jaki spotkał tego morskiego podróżnika.

Patrząc wstecz, trudno się domyślić, cóż takiego skłoniło tych spryciarzy do przekonania, że w chwili gdy Coney Island traciła swoją charyzmę wśród wielkich tego świata, ludzie dysponujący wystarczającą gotówką, żeby pojechać dokądkolwiek, zapragną, zechcą przyjechać akurat tutaj. Hotel Half Moon stał się na krótki czas sławny około roku 1940 z powodu śmierci jednej z niewielu osób cieszących się względną popularnością w związku z Coney Island, faceta o nazwisku Abe Reles, który nigdy u nas nie mieszkał; jego rewirem była Brownsvilłe, bardziej niespokojna dzielnica Brooklynu, wsławiona gangsterskimi porachunkami i tym, że pochodził stamtąd zawodowy bokser Bummy Davis. Zakwaterowany w tajemnicy w hotelu, Reles czekał jako świadek oskarżenia na proces ludzi związanych z gangiem o nazwie Murder, Incorporated. Opinia publiczna dowiedziała się o nim, gdy jeszcze przed złożeniem zeznań wypadł, wyskoczył bądź też został wypchnięty z okna swego hotelowego pokoju. W tym momencie bardzo niewiele osób spoza policji wiedziało, że tam przebywa, i chociaż nigdy tego nie udowodniono, mówiło się i mówi, że przez okno pomógł mu wyskoczyć ten sam policjant, który miał mu zapewnić opiekę. Po wojnie, kiedy z hotelu korzystała straż przybrzeżna czy też marynarka wojenna, w Half Moon urządzono ostatecznie hebrajski dom starców i ta metamorfoza, choć nieco przygnębiająca, stanowi trafny symbol podupadającej i starzejącej się Coney Island, która z całą pewnością ma już za sobą lepsze czasy. Moja matka spędziła tam jakiś okres przed śmiercią, po operacji uwięźniętej przepukliny, po której nigdy nie odzyskała sił. W szpitalu odkryto, że choruje na cukrzycę. Bez wątpienia wolałaby zamieszkać u któregoś z nas, pod warunkiem że jej obecność byłaby mile widziana i nie stanowiła źródła konfliktów; będąc cyniczną realistką, zdawała sobie świetnie sprawę, że to niemożliwe, nie oczekiwała tego i o ile wiem, nawet nie poprosiła. Ulegając współczesnemu konwenansowi, nikt z naszej trójki (wszyscy byliśmy już wówczas po ślubie i mieszkaliśmy w przestronnych mieszkaniach) nie doszedł do wniosku, że może ją przyjąć. Temat nie został nigdy podjęty, domyślam się jednak, że każdego z nas gnębiły przynajmniej w głębi duszy pewne wyrzuty sumienia. W naszej rodzinie nieczęsto mówiliśmy o smutnych rzeczach.

Jeszcze przed drugą wojną światową dzielnicy rozrywkowej Coney Island zaczęło brakować werwy i przedsiębiorczości. Tereny rekreacyjne stale się kurczyły. A od końca wojny w 1945 roku nie zbudowano tu (z tego, co wiem) ani jednego większego osiedla mieszkaniowego, z wyjątkiem finansowanych przez państwo. Wesołe miasteczka, niegdyś należące do najnowocześniejszych na świecie i cieszące się reputacją bodaj czy nie najlepszych, nie zaoferowały żadnych nowych spektakularnych atrakcji od czasu nowojorskiej wystawy światowej na przełomie roku 1939 i 1940, kiedy w Steeplechase Park postawiono wieżę spadochronową.

Coney Island w dalszym ciągu ma deptak, który wydawał się wówczas, i prawdopodobnie jest, najdłuższą, najszerszą i najwspanialszą promenadą na całym świecie. Ma szeroką plażę z fantastycznym piaskiem, która ciągnie się daleko za Coney w stronę Brighton i Manhattan Beach. Człowiek musi sobie dopiero poharatać stopy w Nicei i angielskim Brighton – stwierdzając z oburzeniem, że te nabrzeża również nazywają się plażami – aby docenić w pełni rozległe plaże Coney i uznać je za naprawdę bezcenne bogactwo narodowe.

Poza tym Coney Island miała swoje długie, kryte asfaltem ulice, po których samochody jeździły w zasadzie tylko latem i które stanowiły place zabaw lepsze od wszystkiego, co zaprojektował jakikolwiek projektant terenów rekreacyjnych.

Naszą ulubioną zabawą wiosną i latem był punchball, odmiana konwencjonalnego baseballu, w który graliśmy sprężystą skórzaną piłką – najlepsza była marki Spaldeen, ale kosztowała więcej od innych. Piłkę wybijało się z bazy raczej pięścią niż kijem od szczotki czy w ogóle jakimkolwiek kijem, stąd nazwa punchball. Jesienią graliśmy w hokeja na wrotkach, a także w przypominającą futbol grę o nazwie asocjacja, w której wolno było podawać i kiwać, natomiast zabronione było chwytanie lub blokowanie przeciwnika. Przodowałem w niej jako prze-chwytujący. A potem, kiedy nauczyliśmy się reguł, graliśmy w prawdziwy futbol na piasku na plaży. Za pierwszym razem, gdy zagraliśmy na twardym gruncie, a było to w Sea Gate, zaskoczyło mnie, jak twarda może być ziemia, gdy człowiek przewraca się na nią i pada. Nie nosiliśmy ochraniaczy ani kasków. Wcześniej, jeszcze jako dzieci, bawiliśmy się w chowanego, berka, a także w „naśladuj pierwszego", na plaży i na podwórkach pustych letnich bungalowów. Ja byłem zawsze pierwszy. W letnie wieczory na deptaku wymyśliłem odmianę „naśladuj pierwszego" opartą w większym stopniu na pomysłowości i zgrywie aniżeli fizycznej zręczności. Przepraszałem z uprzedzającą grzecznością ludzi pogrążonych w rozmowie, po czym przechodziłem między nimi i oddalałem się. Następny w kolejce zobowiązany był zrobić to samo. Pojawienie się trzeciego budziło podejrzenia, przy czwartym lub piątym ofiary przerywały rozmowę, przyglądały się nam badawczo i załapywały, o co chodzi, na ogół z wesołym zaskoczeniem. Im dłuższa była kolejka, tym większy śmiech. W barach kelnerzy i barmani nie tolerowali nas z taką pogodą ducha. Ja, ten pierwszy (w „naśladuj pierwszego" prawie nigdy nie traciło się tej pozycji; jeśli wywróciłem się, przeskakując z jednego ganku na drugi, upierałem się, że inni muszą zrobić to samo), wkraczałem niewinnie do środka, obchodziłem cały lokal, jakbym się za kimś rozglądał, po czym opuszczałem go innymi drzwiami, podczas gdy drugi chłopak wchodził już do baru, jak gdyby mnie szukał, a po nim trzeci, niewinnie podążając naszym śladem. Czwartego albo piątego obsztorcowywano i wyrzucano na ulicę. A następny bał się wejść po nich do środka i spadał niestety na koniec kolejki, podczas gdy mnie oczywiście nigdy nie powinęła się noga.

W sobotnie poranki wiosną i latem graliśmy na ogół w punchball z drużyną z innego bloku – częściej wygrywając, niż przegrywając – a potem wracaliśmy triumfalnie do domu na dobrze zasłużoną szklankę zimnego mleka i czekaliśmy z utęsknieniem na lunch. Wczesnym sobotnim popołudniem wybieraliśmy się na ogół do kina (bilet kosztował dychę, cukierki piątkę) na podwójny seans – najnowszy odcinek serialu kowbojskiego albo filmu o Tarzanie, kronikę filmowe i na dokładkę kreskówkę z Myszką Mickey lub Betty Boop albo film przyrodniczy. Później wracaliśmy do domu, dyskutując zawzięcie, co zrobić z resztą dnia. Niedziele były na ogół łatwiejsze; większą część poranka spędzaliśmy przy śniadaniu, przeglądając kolorowe komiksy i reklamy zabawek, które kiedyś chcielibyśmy mieć, oraz podróży, w które kiedyś pragnęlibyśmy się wybrać. Odkąd sięgam pamięcią, mieliśmy dwa wielkie kina, do których mogliśmy chodzić: RKO Tilyou i Loew's Coney Island. Po jakimś czasie na pustej działce przy Surf Avenue, jedną przecznicę ode mnie, zbudowano nowe, Surf Theater, i mieliśmy trzy. Otwarcie Surf Theater było wydarzeniem, które zapamiętałem. Wyświetlano film One Night of Love, z operową gwiazdą Grace Moore, która parę lat później zginęła w katastrofie lotniczej. Znaczna część muzyki, w tym piosenka tytułowa, oparta była na melodiach Pucciniego i matka także poszła na ten film.

Dzielnica rozrywkowa Coney Island – obszar, na którym znajdowały się karuzele, diabelskie młyny, budki z jedzeniem oraz automaty do gry – interesowała nas najbardziej w chłodniejsze dni wiosny i późnego lata, względnie dla odmiany nawet w cieplejsze dni, gdy któryś z nas zdobył darmowe karty wstępu do Luna albo Steeplechase Parku. Były to jedyne działające wówczas wesołe miasteczka z prawdziwego zdarzenia. W każdym pobierano opłatę za wstęp i zapewniano atrakcje, które przynajmniej z nazwy spotkać można było tylko w tym jednym miejscu; powolna przejażdżka łodzią w jednym z parków nosiła miano Tunelu Miłości, w drugim (tak mi się zdaje) Czerwonego Młyna. Wszystkie atrakcje wymagały specjalnego biletu albo osobnej opłaty; w Steeplechase każdy musiał płacić dodatkowo za skok z wieży spadochronowej. Kryta arena Stauche'a, gdzie na początku stulecia mieściła się jedna z wielkich restauracji, wciąż działała, ale teraz organizowano tutaj mecze bokserskie i cieszące się przez pewien czas powodzeniem maratony taneczne. Na długości pół mili, między Surf Avenue i deptakiem, biegł ciąg pieszy o nazwie Bowery, zapożyczonej naturalnie od istniejącego wcześniej, znanego z bajecznych ekscesów bulwaru na dolnym Manhattanie. Prawie każdy jego cal zajmowały najróżniejsze atrakcje i nawet w bocznych uliczkach pełno było estrad, automatów, karuzel i budek z jedzeniem. Naganiacze i bileterzy wydzierali się na całe gardło, motory warczały, a z różnych gabinetów strachu dobiegał bezustannie maniakalny jazgot wzmocnionego mechanicznie śmiechu. Czynny był także słynny Feltman, wciąż wielki i wspaniały, aczkolwiek nieubłaganie tracący popularność, teraz gdy zabrakło już Brylantowego Jima Brady'ego i inne grubych ryb z wesołych lat dziewięćdziesiątych.

W którymś momencie na promenadzie wyrosła nagle budka z lodami Howarda Johnsona, z mnóstwem jaskrawych lampek i dwudziestoma sześcioma różnymi smakami. Przezwyciężywszy pierwszą niechęć, przyglądaliśmy się ze zdumieniem temu kuriozum, czytając nazwy smaków i zastanawiając się, po co komu tyle innych, skoro istnieją: waniliowy, czekoladowy oraz standardowy truskawkowy, a także palonych migdałów, orzechowy i pistacjowy, ceniony bardziej z racji nowego koloru niż jakichś szczególnych walorów smakowych. I kim, do diabła, był ten Howard Johnson, o którym nigdy nie słyszeliśmy? Zamiast prawdziwych lodów, które normalnie jedliśmy w domu lub na ulicy, na promenadzie woleliśmy nasze miękkie lody, nasz „mrożony custard", i Howard Johnson wkrótce zrejterował. Dwa razy podjęto na deptaku śmiałą próbę uruchomienia kręgielni na świeżym powietrzu. Ta gra też była czymś egzotycznym. Kręgle wciąż stanowiły wówczas rozrywkę dla gojów i dwie kręgielnie również nie działały zbyt długo.

Przekonaliśmy się wcześnie, że gotowana frankfurterka nie smakuje nigdzie tak dobrze jak ta, którą upieczono na grillu, aż popękała jej skórka – wystarczyło spróbować tej gotowanej na stadionie futbolowym, żeby poczuć na języku tylko gorącą wodę i musztardę; że diabelski młyn Cudowne Koło ze swoimi kręcącymi się, kołyszącymi gondolami, który jest jedną z dwóch nadal działających mechanicznych atrakcji, pamiętających nasze czasy, zdecydowanie przewyższa diabelski młyn George'a C. Tilyou w Steeplechase Park, ale oba nadają się co najwyżej dla podziwiających krajobrazy ciołków względnie dorosłych z małymi dziećmi, które też były ciołkami i nie wolno ich było narażać na coś więcej niż lęk wysokości; że Cyklon, drugi wciąż funkcjonujący zabytek z lat naszej młodości, jest bezsprzecznie i nieodwołalnie najlepszą ze wszystkim diabelskich kolejek; i że próżno szukać na całym wszechświecie ziemniaczanych knedli lepszych od tych, które sprzedawała pani Shatzkin, kiedy wciąż jeszcze ugniatały je ręcznie starsze panie, jej przyjaciółki i krewne. (Chociaż wciąż spotykam upartych palantów, zachwalających grubsze żółte knedle Gabilli, oraz osobników, którzy dorastali w sąsiedniej Brighton Beach i wciąż ślinią się na wzmiankę o pani Stahl, królowej tamtejszych knedli).

Wszystko to składało się na praktyczną przyziemną wiedzę, dzięki której staraliśmy się zawsze płacić uczciwą cenę za to, co kupowaliśmy. We wczesnym wieku poznaliśmy również dobrze kapitalistyczną rzeczywistość oraz konstytuującą ją antytetyczna zasadę głoszącą, iż generalnie nie ma takiej rzeczy jak uczciwa cena. Różnica, zarówno według Arystotelesa, jak i Karola Marksa, znana jest pod nazwą zysku. Dowiedzieliśmy się tego w pierwszym rzędzie od naciągaczy z Coney Island, którzy zapewniali, że zgadną, ile ważymy, ile mamy lat, jak się nazywamy, czym się zajmujemy, z jakiego kraju pochodzimy i jakiego dnia się urodziliśmy, zgadną o nas w ogóle wszystko, łącznie z kolorem naszych gatek, za dychę, ćwiartkę, pół dolara i dolara. Nagroda, którą klient dostawał za pomyłkę, rosła wraz z wysokością postawionych pieniędzy. Dowcip polegał na tym, że naciągacz nigdy nie mógł przegrać. Nie znał się lepiej od nas na arkanach tej gry, ale zawsze wychodził na swoje, ponieważ bez względu na to, czy zgadł, czy nie, klient nigdy nie wygrywał. Ujmując to bardziej elegancko, klient mógł co prawda odejść z nagrodą, ale naciągacz nie był stratny, kosztowała go ona bowiem zawsze mniej, znacznie mniej niż klient wyłożył, żeby wygrać. Ten ostatni odnosił oczywiście moralną satysfakcję, bo zdawało mu się, że przechytrzył eksperta, gdy tymczasem naganiacz cieszył się wiedząc, że właśnie udało mu się zgarnąć parę groszy w charakterze zysku.

Ale, jak Boga kocham, dzieciak mógł za jednego centa wygrać na automatach cały orzech kokosowy i kiedy poznał know-how, zrobić za pomocą młotka i gwoździa dziurę w miękkim miejscu skorupy, wypić mleko, następnie zaś rozbić cały orzech na kawałki i rozdać je wszystkim dookoła. Sztuczka, dzięki której wygrywało się orzech kokosowy, polegała na tym, żeby nie rzucać jednocentówek bezpośrednio na metalowe przyciski, ogłaszające głośnym dzwonkiem zwycięzcę, lecz celować nimi w stosy leżących już w automacie monet i spychać kilka z nich po pochyłości, tak żeby trafiły na przycisk.

Najśmieszniejsze było to, że tak naprawdę nikt nie lubił kokosowego orzecha ani kokosowego mleka. Ale wszyscy musieliśmy udawać, że lubimy, by nacieszyć się zwycięstwem.

Rywalizacja między Luna Parkiem i Steeplechase trwała od założenia obu wesołych miasteczek na przełomie stuleci. Wypadły mi z głowy nazwiska dwóch mężczyzn, którzy przyczynili się do spektakularnego otwarcia Luna Parku kilka lat po Steeplechase, ale Wesołe Miasteczko Steeplechase było dziełem wyłącznie jednego osobnika, niejakiego George'a C. Ti-lyou. Tilyou był urodzonym przedsiębiorcą. Jako chłopak zaczął akumulować kapitał, sprzedając zachwyconym letnikom fiolki z piaskiem Coney Island oraz buteleczki z tutejszą morską wodą. Nawet ludzie, którzy mieli u siebie własne plaże, wracali do domu z drogocennym piaskiem i morską wodą z Coney Island. Na pomysł ustawienia pierwszego na Coney diabelskiego młynu wpadł, gdy zobaczył podobny obiekt na Wystawie w Chicago w roku 1893, gdzie spędzał miodowy miesiąc. Kazał wznieść o połowę mniejszą kopię i od samego początku budowy reklamował ją jako największą na świecie. Kiedy jego pierwsze wesołe miasteczko spaliło się doszczętnie w jednym z pożarów nawiedzających co jakiś czas Coney Island, zaczął błyskawicznie odrabiać straty, wpuszczając ludzi za opłatą dziesięciu centów, aby mogli obejrzeć dymiące zgliszcza. „Jeśli Paryż jest Francją – stwierdził podobno – w takim razie Coney Island między czerwcem i wrześniem jest całym światem". Trochę przesadził. Tilyou zmarł w roku 1914, dziewięć lat przed moim narodzeniem. Pochowano go na cmentarzu Greenwood w Brooklynie i wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że jego nazwisko nosi Steeplechase Park oraz jedno z naszych przestronnych kin i że przy Surf Avenue naprzeciwko wesołego miasteczka stoi bądź też stał kiedyś jego rodzinny dom. Był to cofnięty od ulicy, kilkupiętrowy drewniany budynek, z rodowym nazwiskiem TILYOU wyrytym na pionowej ściance najniższego z kamiennych stopni prowadzących na ganek. Litery zapadły się już prawie do połowy w ziemię przy skraju chodnika. Musieliśmy oglądać ten dom i ten napis w drodze do kina. Nie przyszło nam do głowy, że facet nie żyje. Nie przyszło nam do głowy, że kiedykolwiek żył. Nie myśleliśmy o nim nigdy jako o człowieku z krwi i kości. Nazwisko Tilyou nie przystawało po prostu do jakiejkolwiek osoby, podobnie jak równie nierzeczywiste nazwisko Loew.

Назад Дальше