Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22” - Heller Joseph 5 стр.


Coney Island znajduje się oczywiście w dolnej, najniżej położonej części Brooklynu. Leży niczym odwrócone kowadło na południowym skraju tej dzielnicy, omywana przez Atlantyk tuż przy wejściu do nowojorskiego portu. Przylega do Brooklynu w okolicach Gravesend i ciągnie się od Norton's Point na zachodnim krańcu wchodzącej w jej skład Sea Gate (im dalej na wschód, tym niższe są numery poprzecznych ulic: przy Ósmej Zachodniej znajduje się teraz miejskie Akwarium) aż do Ocean Parkway. W tym miejscu zaczyna się sąsiednia miejscowość o nazwie Brighton lub Brighton Beach. Za Brighton Beach jest Sheepshead Bay z licznymi niegdyś restauracjami rybnymi i flotyllami wycieczkowo-rybackich łodzi. A po południowej stronie zatoki, przy tym samym biegnącym nieprzerwanie odcinku wybrzeża leży mniejsza miejscowość Manhattan Beach. Manhattan Beach słynęła kiedyś z eleganckich hoteli oraz wytwornych mieszkańców i letników, którzy przyjeżdżali przede wszystkim na wyścigi konne w Sheepshead Bay. W późniejszym okresie powstały tam dwa modne kasyna; nie były to jednak jaskinie hazardu, lecz sale taneczne, w których występowali sławni wówczas piosenkarze i zespoły. Brighton Beach słynęła z zawodników i turniejów piłki ręcznej. Za najbardziej zamożną miejscowość uchodziła Manhattan Beach; następna była Sea Gate, potem Brighton. Coney Island zajmowała najniższe miejsce, jeśli chodzi o poziom dochodów, ale była zdecydowanie najbardziej znana i ekscytująca. Ludzie z innych miejscowości często przyjeżdżali do nas, żeby potańczyć w naszych klubach i pojeździć na karuzeli. My nie wybieraliśmy się do nich zbyt często.

Choć z całą pewnością nie można jej określić mianem slumsów, Coney Island, z wyjątkiem Sea Gate, była w moich czasach zaniedbaną dzielnicą i teraz jest nią w znacznie większym stopniu niż w przeszłości. Dziś wydaje mi się raczej niechlujnym miejscem i musiała wówczas sprawiać takie samo wrażenie na ludziach zamożniejszych od nas, którzy tam nie mieszkali. Z upływem lat moja matka coraz mniej lubiła Coney z powodu panującego tu zgiełku i chuligańskich wybryków, zwłaszcza w lecie, gdy po ulicach czasami aż do późnego wieczoru spacerowały tłumy ludzi. Okna mieszkania często były otwarte w nocy, działo się to bowiem przed upowszechnieniem klimatyzacji. Matka lubiła się kąpać i zanim złamała biodro, chodziła w słoneczne dni na plażę, zabierając ze sobą pustą butelkę po mleku, żeby nalać do niej morskiej wody i po powrocie umyć w niej stopy. Wyprowadzał ją jednak z równowagi i złościł wulgarny hałas i nieustanny ruch, wielkość i aktywność kłębiącego się wszędzie tłumu. Z goryczą określała naszą część świata mianem chozzer mart, świńskiego targu. W jej narzekaniach mogłem usłyszeć skryty wyrzut, lecz tak samo skrycie nie podzielałem jej zdania, sam bowiem współtworzyłem ten rejwach i znalazłszy się w odpowiednim wieku, by zapisać się do jednego z miejscowych klubów, przyczyniałem się bezmyślnie do eskalacji hałasu i nieporządku na ulicach, uczestnicząc w długich nocnych pogwarkach i imprezach, w trakcie których z wystawionych przez okna klubowych głośników płynęła nieprzerwanie skoczna muzyka.

Byliśmy dziećmi z biednych rodzin, ale nie wiedzieliśmy o tym. Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek w życiu uważał się za skrzywdzonego przez los, niesprawiedliwie pozbawionego czegoś, co chciałbym mieć, a czego nie miałem. Chociaż dochody były niskie, wszyscy nasi ojcowie, a potem starsi bracia i siostry najwyraźniej gdzieś pracowali; w końcu my też skończyliśmy szkołę i poszliśmy do roboty. Dobrodziejstwem naszego dzieciństwa było to, że nie wiedzieliśmy o naszym podrzędnym statusie, nie wiedzieliśmy, jak nisko mogą nas oceniać inni. Mieliśmy naszą plażę, naszą promenadę i bezpieczne ulice, było co zjeść i co na siebie włożyć, i nie sądzę, by umiarkowane ubóstwo spędzało sen z powiek również naszym rodzicom. Prawie wszyscy byli imigrantami i żyli na mniej więcej równym poziomie. Takie było życie; nauczyli się tego w Europie. Narzekanie nie należało do dobrego tonu. Nie oczekiwali, że los będzie ich głaskał po głowie, i większość żyła lepiej, niż była w stanie żyć w Starym Świecie. Wątpię, by wielu zetknęło się przed przyjazdem do Ameryki z luksusem bieżącej wody, centralnego ogrzewania i instalacji wodociągowej. Zanim moja matka i brat, który miał wtedy sześć lat, wyruszyli gdzieś z zachodniej Rosji do Nowego Jorku – płynęli osobno różnymi statkami, ponieważ pierwsza żona ojca wciąż żyła, a on nie poznał jeszcze mojej matki – żadne nie widziało na oczy pomarańczy. Mojego brata poczęstowano nią na parowcu wiozącym go przez Atlantyk. Ponieważ było to dla niego coś nieznanego, odmówił. Nazajutrz, usłyszawszy od innych, jak wspaniały ma smak, chciał spróbować, ale zapasy wyczerpały się; nie pozostała ani jedna.

Takie też było życie.

Nasi dorośli ciężko pracowali, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, i rzadko kiedy się kłócili. Sporów nie załatwiało się przez kłótnie. Nie nadużywali alkoholu, na ogół się nie rozwodzili i jeśli nie obrzezano ich umiejętniej, niż było obrzezane moje własne pokolenie, nie sypiali z żonami lub mężami znajomych i sąsiadów.

Słyszałem kiedyś, jak George Mandel, mój dawny przyjaciel z Coney Island i spośród znanych mi ludzi, pierwszy, któremu udało się zostać pisarzem, prezentuje w telewizyjnym wywiadzie opis Coney Island. Miałbym kłopot, chcąc do niego coś dodać. Jeśli ktoś musi już dorastać w slumsach, powiedział, używając tego słowa z komiczną przesadą, trudno sobie wyobrazić lepsze.

W mojej części Coney Island czynszowe kamienice stały prawie przy każdej uliczce i przecinających je alejach. Te większe wzniesione były z cegły i miały trzy albo cztery piętra. Na parterze mogły się mieścić sklepy i warsztaty, takie jak zakład krawiecki pana Kaisera albo narożny sklep spożywczy w moim budynku, który działał dość krótko, a potem urządzono w nim kilka mieszkań. Przy każdej uliczce były też węższe, niższe domy wzniesione przeważnie z matowej żółtej cegły, ze schodkami prowadzącymi na ganek i piwnicami poniżej poziomu ulicy; mogły je zajmować dwie albo nawet trzy rodziny, chociaż wiele było zamieszkanych wyłącznie przez jedną. Tylko w kilku nowszych budynkach działały windy. Były samoobsługowe i przez jakiś czas budziły nasze wielkie zainteresowanie, stanowiły też miejsce nie wymagającej wiele wysiłku, a czasami złośliwej zabawy w deszczowe dni. Jedną ze sztuczek było naciskanie wszystkich przycisków, żeby zwolnić bieg windy. Do dziś mam pod powiekami obraz starszych mężczyzn i kobiet (starszymi mężczyznami i kobietami stali się w końcu nasi rodzice i moja własna matka) wspinających się z trudem po stromych schodach, kobiet na ogół taszczących brązowe torby ze spożywczego albo od rzeźnika. Gdy ktoś z nas wychodził z mieszkania na drugim piętrze, przypominano mu, żeby „wyrzucił śmiecie" do metalowych pojemników z pokrywką, które zawsze czekały w pasażu przy kamienicy. W okolicy były także drewniane domy, niektóre z małymi podwórkami i skromnymi ogródkami z tyłu i od frontu. Miały szalowane ściany i spadziste, kryte gontem dachy, które różniły się od płaskiego dachu naszego budynku, gdzie sterczały anteny radiowe i suszyła się na sznurach bielizna.

W różnych punktach Coney Island, w większości blisko plaży, stały kompleksy bungalowów oraz mniejszych i większych drewnianych domków zwanych „willami", „dworkami" i „esplanadami". Zbudowano je chyba, zanim się tam pojawiliśmy. Na pewno istniały, kiedy zwróciłem na nie uwagę jako małe dziecko; i później, po wojnie, kiedy się ożeniłem i wyjechałem na studia. Przez dziewięć miesięcy w roku były zamknięte na cztery spusty, a potem nagle roiło się w nich od ludzi, którzy wynajmowali ciasne sypialnie i stróżówki na lato i przyjeżdżali podekscytowani z własną pościelą oraz wózkami dla dzieci -miało się wrażenie, że prawie wszyscy zjawiają się w ciągu kilku dni. Napływali z innych części Brooklynu, takich jak Williamsburg oraz East New York, a także z Manhattanu, Bronxu i New Jersey, aby spędzić następne kilka miesięcy w tłoku, zapewne nie do zniesienia dla ludzi bardziej wyrafinowanych i mniej towarzyskich i najprawdopodobniej nie do zniesienia dla pokolenia, które wychowali. Letnicy byli na ogół zadowoleni z kwater, te same rodziny wracały bowiem rok w rok z własną pościelą i dorastającymi dziećmi do tych samych prymitywnych „willi", „dworków" i „esplanad". Niektórzy z chłopaków zostawali naszymi wakacyjnymi przyjaciółmi; czekaliśmy na ich przyjazd i chętnie graliśmy z nimi w karty o jednocentówki i kapsle od butelek po oranżadzie albo pozwalaliśmy zagrać w drużynie punchballu Trzydziestej Pierwszej Zachodniej, zwłaszcza gdy brakowało nam zawodników.

Między naszą kamienicą i drugim mniejszym budynkiem przy rogu Railroad Avenue, stał mały piętrowy bungalow z podwórkiem w środku. Na parterze tej drugiej kamienicy był sklep, w którym sprzedawał słodycze pan Moses wraz ze swoją żoną i córką; mieszkali w apartamencie na tyłach. Pan Moses handlował również gazetami, w jidysz oraz po angielsku, a stojąca w jego sklepie publiczna budka telefoniczna była przez dłuższy czas jedynym automatem na całej ulicy. Korzystały z niej wszystkie rodziny, telefonując i przyjmując rozmowy. W tamtych czasach w tak zwanej centrali wciąż dyżurowała niewidzialna telefonistka, mówiąca: „Proszę podać numer". Każdy, kto biegł, żeby sprowadzić do sklepu osobę, do której telefonowano, mógł oczekiwać napiwku w zwyczajowej wysokości dwóch centów. Moja siostra przypomina sobie teraz, że wszyscy chłopcy, którzy zapraszali j ą na randkę, musieli smalić do niej cholewki przez telefon, który odbierała w sklepie pana Mosesa.

Po drugiej stronie ulicy był duży ośrodek wczasowy o nazwie West End Villa, w którym stały szeregowo jednorodzinne bungalowy. Poza sezonem bawiliśmy się tam w berka, biegając po gankach i przeskakując przez balustrady. W głębi ośrodka, na dwóch kondygnacjach podobnych do tych, które widuje się w dzisiejszych motelach, mieściły się letnie apartamenty i prawdopodobnie dzięki ich istnieniu mój brat poznał dziewczynę, swoją przyszłą żonę. Być może nie spotkał jej akurat tam, lecz jej rodzina wynajmowała ten apartament każdego sezonu i znałem jej brata Bena oraz rodziców, zanim jeszcze zostali teściami Lee, a on ich zięciem.

Kiedy się spotkaliśmy, jej imię brzmiało Perle; potem z jakiegoś powodu na rok albo dwa zmieniła je na Lynn. Wśród młodych kobiet – wtedy nazywaliśmy je dziewczętami – zmiana imienia w tym czasie była bardzo modna. Pamiętam pewną Gertrudę, z którą uczyłem się cały czas w podstawówce i którą przedstawiono mi nagle jako Gail, gdy pojawiła się w roli potencjalnej dziewczyny jednego z „seniorów" klubu, gdzie byłem dopiero „juniorem". Chodziliśmy razem na francuski w szkole średniej. Klub mieścił się na tyłach sklepu przy bocznej uliczce, dwie przecznice od mojego domu i nazywał się Alteo. Jego nietypowość polegała na tym, że należało do niego już drugie pokolenie; wielu członków, wówczas dwudziestoletnich, było młodszymi braćmi założycieli, którzy wyrośli z tego, co oferowały liczne kluby towarzyskie i sportowe kwitnące zawsze na Coney Island i w Brighton Beach. Należałem do grupy kilkunastoletnich chłopaków z sąsiedztwa, z których stworzono grupę „juniorów Alteo". Wolno nam było wykorzystywać pomieszczenie klubowe na cotygodniowe spotkania, a także przesiadywać tam do wczesnego wieczoru, uczyć się tańczyć lindy hop i słuchać muzyki oraz niewiarygodnych historii opowiadanych przez starszych kolegów. Nauczyliśmy się także odróżniać bardzo dobrą muzykę zespołów Jimmy'ego Lunceforda, Duke'a Ellingtona i Counta Basiego od popularniejszych, „komercyjnych" kawałków Glenna Millera i Tommy'ego Dorseya. Benny Goodman był lepszy od tych ostatnich, ale nawet w połowie nie tak porywający jak ci najlepsi, którzy byli bez wyjątku czarni. Wieczorem, kiedy zaczynały się ich własne imprezy, nasi starsi koledzy pokazywali nam drzwi, przy których przystawaliśmy często na kilka chwil, żeby się pogapić.

Gertrudę, vel Gail, przyprowadziła do klubu jej starsza ładna siostra. Gail używała szminki i mascary i nikt z nas nie widział jeszcze dziewczyny umalowanej w ten sposób. Niebawem została sympatią dwudziestodwu- lub dwudziestotrzyletniego Murraya Beckermana. Panowała zgodna opinia, że Murray jest najlepszym tancerzem lindy hop w całym klubie i razem z niejaką Curly Klein, która nie należała do Alteo, może śmiało wystąpić na parkiecie sali balowej Savoy w Harlemie. Dla nas, nastolatków, nie wyróżniał się poza tym niczym szczególnym w porównaniu, na przykład, z George'em Mandelem, Royem Roycemanem i Dannym Rosoffem, którzy także byli członkami klubu; George i Roy mogli równie dobrze rozmawiać o Beethovenie, jak o Basiem; z ust Księcia Danny'ego po raz pierwszy usłyszałem nazwiska Hemingwaya, Fitzgeralda, Faulknera i Dos Passosa, wszystkie wymieniane bez imion, tak jakby od dawna byli jego dobrymi kumplami. Wspomniał mi o nich, ponieważ wiedział, że piszę opowiadania (które były wyjątkowo niedojrzałe i nieporadne). Przyznaję, że już wówczas dręczyły mnie pewne wątpliwości, czy Danny rzeczywiście czytał tych autorów, czy też jedynie przejrzał coś na ich temat. Mam je do dziś.

Po krótkiej wymianie spojrzeń w klubie ani Gertrudę, ani ja nie czuliśmy się swobodnie w swojej obecności. Tu nazywała się Gail, na francuskim Gertrudę. Ale ona, z dojrzałym biustem, którego kształty odważnie podkreślał obcisły sweterek i modny wówczas podniesiony stanik, wiedziała o zainteresowaniu, jakie budziła w starszych facetach powyżej dwudziestki; podczas gdy my, piętnastoletnie nieboraki, nie znaliśmy żadnych dziewcząt w naszym wieku, które by się nami interesowały. Młodzi ludzie dojrzewali wówczas chyba wolniej, niż wydają się dojrzewać w dniu dzisiejszym; tak to przynajmniej wyglądało w przypadku wielu nastolatków z Coney Island.

Po krótkim czasie moja szwagierka, żona Lee, powróciła, ku zdumieniu mojej matki, do oryginalnego imienia Perle. (Nie wiem, jakie imię przybrała ostatecznie Gertrude/Gail). Kiedy się ożeniłem, co uczyniłem w wieku dwudziestu dwu lat, w październiku 1945, moją wybranką była młoda kobieta o imieniu Shirley. Starzejąc się, matka nie zawsze potrafiła odróżnić Perlie od Shirley. Z coraz większą częstotliwością, a także irytacją, ponieważ zawsze zdawała sobie sprawę z przejęzyczenia, gdy już je popełniła, używała imienia jednej, kiedy zwracała się do drugiej albo o niej mówiła, w bardzo podobny sposób, w jaki ja popełniam teraz czasem gafę, zwracając się do drugiej żony imieniem pierwszej. Nie jest to rzecz, która uszłaby mężowi na sucho.

Niemal tak samo liczne jak bungalowy wynajmowane przez letników były domy kąpielowe przeznaczone dla ludzi, którzy przyjeżdżali tylko na jeden dzień. Stały wzdłuż całej Coney Island, prawie wszystkie między Surf Avenue i promenadą. W większości były to dość proste obiekty, mieszczące tylko szatnie i natryski, tak jak Hahn's Baths oddalony o przecznicę od domu, w którym mieszkaliśmy, oraz Ward Baths po drugiej stronie ulicy. Ich największym walorem było to, że zapewniały bezpośredni dostęp do plaży i morza. Moja siostra pamięta, że któregoś lata zatrudniła się, u Hahna jako szatniarka w damskiej szatni; jeszcze będąc uczennicą pracowała także latem w jednej z wielu budek z miękkimi lodami – nazywaliśmy je „mrożonym custardem" – a czasami jako „naganiaczka" przy grach zręcznościowych i hazardowych, udając, że jest normalną płacącą klientką, żeby inni zachęceni jej sukcesami też wzięli udział w zabawie. W żadnym z tych skromnych domów kąpielowych nie prowadzono kuchni. Liczne, stojące przy promenadzie i niżej, stragany zjedzeniem zaspokajały niemal wszystkie kulinarne potrzeby.

Przy promenadzie znajdowało się też kilka ośrodków sportów wodnych z odkrytymi basenami, trampolinami i zjeżdżalniami, a także prostym sprzętem sportowym, takim jak stoły do ping-ponga, shuffleboard, kosze do koszykówki oraz gruszki bokserskie, wysoko cenione przez tych, którzy wiedzieli, jak się nimi posługiwać. Największym z tych ośrodków był chyba Raven Hali (nazwany tak, jak się dowiaduję, na cześć jednego z pionierów developingu, Ravenhalla), który znajdował się w dzielnicy rozrywkowej i funkcjonował na długo przed moim urodzeniem. Steeple-chase Park wzbogacił później swoją bogatą ofertę, otwierając basen, który mógł konkurować rozmiarami z Raven Hali. Washington Baths miały chyba najwierniejszą klientelę; ludzie, z którymi spotykałem się przez wiele lat, twierdzili, że kupują tam rok w rok abonamenty. Goście McLaughlin Baths, niedaleko nas, rekrutowali się spośród Skandynawów, głównie Norwegów, oraz Irlandczyków zamieszkujących Bay Ridge, okolicę znaną z częstych burd i, co łatwo zgadnąć, antysemityzmu, wówczas dość powszechnego w Ameryce w nieżydowskich społecznościach. Młodsi i bardziej zadziorni goście McLaughlina zabawiali się czasem na plaży, przedrzeźniając głośno Żydów, przez których czuli się osaczeni, i raz czy dwa w ciągu lata dochodziło do bójek. Z tego, co wiem, nie miały one jednak poważniejszych konsekwencji. Wojna położyła chyba kres tym lokalnym animozjom.

Назад Дальше