Teraz i Wtedy. Od Coney Island do „Paragrafu 22” - Heller Joseph 8 стр.


Którejś nocy zobaczyłem podczas parady jadącego w samochodzie burmistrza La Guardię. Miał na głowie brązową fedorę z zawiniętym jak u kowboja rondem. Przyznaję, że byłem bardzo przejęty. Byłem młody i przejęty i cieszę się z tego, ponieważ nic nie podważyło dotąd naszego wyobrażenia o Fiorellu H. La Guardii jako wyjątkowo uczciwym polityku. Oprócz Franklina Delano Roosevelta nie przychodzi mi po nim na myśl wielu, którzy byliby godni wzmianki.

Dawno temu, kiedy stali i sezonowi mieszkańcy naszej dzielnicy mieli prawie wyłącznie biały kolor skóry, kandydaci ubiegający się o lokalne i ogólnokrajowe stanowiska zwyczajowo odwiedzali w czasie kampanii wyborczej Coney Island. Zarówno wtedy, jak i teraz ich celem nie było bynajmniej bratanie się z plebsem, lecz sfotografowanie się w trakcie przechadzki po deptaku z parówką w ręku oraz obowiązkowym uśmiechem, z którym pozdrawiali ludzi podnieconych faktem, że zobaczą swoje zdjęcie w gazecie. Zanim jeszcze zacząłem traktować z niepoprawnym cynizmem wszystkich Amerykanów startujących w wyborach, drażniła mnie ta bezczelna protekcjonalność, demonstrowana w niezamożnej dzielnicy, w której widać już było gołym okiem oznaki zbliżającego się nieodwracalnego upadku. Jednym z najbardziej irytujących obrazków, jakie przechowuję w pamięci, jest zamieszczone w gazecie zdjęcie Nelsona Rockefellera, który promując w kampanii wyborczej siebie albo jakiegoś innego republikanina, zatapia dobrodusznie zęby w parówce z Coney Island. A jedno z zabawniejszych wspomnień wiąże się z postacią Henry'ego Cabota Lodge'a, potomka patrycjuszowskiego rodu nowoangielskich Lodge'ów, który poddał się temu samemu upokarzającemu rytuałowi – upokarzającemu dla niego i upokarzającemu dla miejscowego elektoratu, któremu chciał się podlizać. Facet odznaczał się wrodzonym nieskazitelnym smakiem i wciąż można czerpać (ja w każdym razie czerpię) sadystyczną przyjemność, wyobrażając sobie straszliwy wstręt, jaki bez wątpienia odczuwał, i modląc się z wytrwałą złośliwością, aby trochę musztardy skapnęło mu z hot doga na koszulę. Pamiętam, że stwierdziłem wówczas, iż wystarczająco przykre jest to, że mamy takich ludzi na publicznych urzędach, byśmy musieli z nimi jeszcze wchodzić w komitywę, oraz że żaden z nich nie spacerowałby, szczerząc zęby, po Coney Island, gdyby musiał tam mieszkać.

Lata mojego dzieciństwa były latami Wielkiego Kryzysu, nie mieliśmy jednak wtedy jasnego wyobrażenia, co właściwie oznacza ten termin. Na naszych cudownych ulicach mogliśmy się do woli bawić. Wspaniałe było również to, że ulica znajdowała się zaraz za drzwiami i oknami naszych domów. Widzieliśmy, którzy z kolegów już wyszli i w co mają zamiar się bawić. Jeśli mieliśmy w tej mierze jakieś wątpliwości, mogliśmy zawsze wyjść i zapytać. Naszym najcenniejszym bogactwem były prawdopodobnie inne dzieciaki. Prawie zawsze było w pobliżu dość starszych i młodszych małolatów z sąsiedztwa, żeby zorganizować jakieś zajęcie i stworzyć jakąś drużynę.

Tym właśnie był blok – leżącym między dwiema przecznicami odcinkiem ulicy, gdzie roiło się od dziewcząt i chłopców i gdzie zawieraliśmy wszystkie znajomości, jakie nam, młodym, były potrzebne do szczęścia. Na początku nasze zainteresowania skupiały się prawie wyłącznie na własnym bloku, nie na całej ulicy. Nasi najbliżsi szkolni koledzy mogli być z innych bloków i innych ulic, ale poza szkołą nie spędzaliśmy z nimi dużo czasu, chyba że graliśmy akurat z ich blokiem w punchball albo hokeja. Kiedy rodzina przeprowadzała się na inną ulicę, dzieci prawie zawsze próbowały podtrzymać związki ze starym blokiem i nie chciały asymilować się w nowym. Co jakiś czas dwa bloki decydowały, że będą ze sobą walczyć; kiedy do tego dochodziło, grupowaliśmy się w bezpiecznej odległości, przez kilka minut rzucaliśmy w siebie kamieniami, a potem wracaliśmy do zwykłych zajęć bez wrogich uczuć, których prawdopodobnie w ogóle do siebie nie żywiliśmy.

Plaża, podobnie jak ulica, wywierała silny wpływ na nasze codzienne życie. W lecie chodziliśmy tam każdego ciepłego dnia. Jakie można było sobie wymarzyć lepsze miejsce? Jesienią graliśmy tam w futbol, wskutek czego byliśmy przyzwyczajeni do miękkiego piasku i dawaliśmy plamę, kiedy trzeba było zagrać na zwykłym boisku. Przyznaję z pewną negatywną dumą, że żadna z osób, z którymi dorastałem, nigdy nie zrobiła ani nawet nie próbowała zrobić kariery w sporcie.

Nasze zajęcia odznaczały się pewnym rytmem, który wynikał po części z kolejności pór roku, po części z intuicji. Któregoś ciepłego dnia wczesną wiosną pokazywało się słońce i nagle dzieciaki na każdej ulicy podawały sobie piłkę na środku jezdni i zaczynał się sezon gry w punchball. Dziewczynki skakały przez skakanki na chodnikach i grały w klasy na wymalowanych białą kredą prostokątach. Jakiś czas po Święcie Pracy nadchodził moment, gdy wszyscy chłopcy dochodzili do wniosku, że lato nieodwołalnie się skończyło i pora zacząć grać w futbol. To samo dotyczyło hokeja – wcześniej czy później wszyscy zaczynali jeździć na wrotkach; na całej Coney Island prawie tego samego dnia przestawały fruwać w powietrzu piłki futbolowe i po mieście niósł się zgrzyt zaopatrzonych w stalowe kółka wrotek. W lecie oczywiście pływaliśmy, bawiliśmy się w wodnego berka, podnosiliśmy z dna różne rzeczy i opalaliśmy się na końcu obrośniętego mchem kamiennnego falochronu na którym trenowaliśmy też sprint, pokonując z przykuwającą oko zwinnością nieregularne stromizny potężnych kamiennych bloków. Wieczorami, gdy ulice były zbyt zatłoczone, żeby się bawić, przenosiliśmy się na deptak, włócząc się po nim godzinami i obserwując z zazdrością barwny i zmienny jak w kalejdoskopie świat dorosłych. Wreszcie posyłano starszych braci i siostry, którzy odnajdywali nas w tłumie i sprowadzali na noc do domu.

Zważywszy na to, jak słabo byliśmy strzeżeni, jak późno wracaliśmy do domu i ilu obcych kręciło się każdego lata po Coney Island, dziwne, że nikomu z nas nie stało się nic złego. Jak już zaznaczyłem, w mojej dzielnicy nie było praktycznie przestępczości i rzadko kiedy zdarzał się jakiś poważny wypadek. Nie pamiętam na przykład, bym przed pójściem do wojska słyszał o jakimś morderstwie na Coney Island (z wyjątkiem tego, które zdarzyło się o wiele wcześniej przy sali bilardowej). Nie było mi wiadomo o żadnym przypadku molestowania dzieci lub przemocy domowej. Pewnego razu jakiś dziwny mężczyzna usiłował zwabić do swojego automobilu Normę Goldman, mieszkającą ze swoją rodziną po drugiej stronie ulicy, w mieszkaniu, które poprzednio zajmowaliśmy; na ulicy wszyscy trąbili o tym przez dzień albo dwa. Jedyną konsekwencją były powtarzane nam wszystkim, chłopcom i dziewczętom, ostrzeżenia, żebyśmy nie chodzili nigdzie z obcymi. Na początku szkoły podstawowej Jackie Keshner, kolega z klasy, który mieszkał w mojej kamienicy, wpadł pod samochód na rogu. Przez jakiś czas miał nogę w gipsie i nie chodził do szkoły; większą część popołudnia spędzałem, przerabiając z nim materiał, zwłaszcza geografię, która okazała się najłatwiejszym i najbardziej wdzięcznym przedmiotem do przekazania. Na geografii, pamiętam, nauczyciel powtarzał nam solennie, że chleb jest „pokarmem życia". Nie wyjaśnił, co to ma znaczyć, i wciąż tego nie wiem. (Niestety, mam wrażenie, że na początkowym etapie nauczania chyba wszędzie lekceważy się geografię. Z całą pewnością to potrzebny przedmiot; kiedy latem 1966 roku planowaliśmy podróż do Włoch, jedno z dwojga moich dzieci, liczące sobie kilkanaście lat, należące do klasy średniej i uczące się w drogiej prywatnej szkole na Manhattanie, chciało wiedzieć, dlaczego zamiast płynąć parowcem nie możemy wybrać się tam samochodem). Rozbój? Słyszałem tylko o jednym: przy Rubel Ice Company, dość daleko od miejsca, w którym mieszkaliśmy, opancerzony samochód został zatrzymany przez uzbrojonych rabusiów, którym udało się następnie zwiać motorówką przez zatokę Gravesend. Wyglądało to jednak, i nadal wygląda, na przestępstwo gospodarcze i, podobnie jak inne podpadające pod tę kategorię incydenty, nie miało z nami nic wspólnego. Interesującym, choć może dość luźnym przyczynkiem do naszej kroniki niech będzie fakt, że to właśnie skarga przeciwko narzucaniu norm federalnych, złożona przez zakład drobiarski Schechtera (również oddalony od nas o kawałek drogi i dostarczający świeże kurczaki, którym pod względem smaku i urody nie dorównuje żaden produkt zamrożony bądź też schłodzony w celach transportu), posłużyła za podstawę decyzji Sądu Najwyższego USA, który uznał powołaną w ramach Nowego Ładu Narodową Agencję Odbudowy za organ niekonstytucyjny. Gangster Abe Reles, Rubel Ice Company i kurczaki Schechtera – oto historyczne kamienie milowe, dzięki którym nasza kraina pojawiała się czasami na pierwszych stronach gazet.

Pewnego lata, kiedy miałem niewiele ponad dziesięć lat, utonął młodszy ode mnie chłopak z naszej kamienicy. Nie umiał, jak stwierdzono, pływać i trzymając się liny wyznaczającej kąpielisko zapuścił się za daleko na głęboką wodę, gdzie porwała go niespodziewanie wielka fala. Znałem jego siostrę, która chodziła do szkoły dwie klasy wyżej ode mnie; nim skończyło się lato, prawie zupełnie o nim zapomniałem. Miał również o wiele starszą, dorosłą drugą siostrę. Była drobną czarnowłosą dziewczyną z dołeczkami i pamiętam jej twarz wyraźniej niż innych, choć nie sądzę, byśmy kiedykolwiek wymienili między sobą coś więcej niż zdawkowy ukłon. Miała chłopaka i z powodu tego chłopaka wstydziłem się jej spojrzeć w oczy. Nazywał się Jack i leżąc na kocu na plaży zawsze oplatali się ramionami, drzemiąc, rozmawiając i całując się, na ogół pod promenadą, odizolowani od reszty rodziny, co także nie było w zwyczaju. Spacerując w tę i z powrotem, stale trzymali się za ręce albo szli objęci ramionami. W klubie Alteo był chłopak o imieniu Herbie, który miał dziewczynę Teddy, i tych dwoje stale widziało się na kanapie na zapleczu albo w głównym pomieszczeniu klubowym. A niejaki Arnie, członek klubu Amo Pharmacy, sąsiadującego z moim własnym klubem Highlight, miał dziewczynę o imieniu Bobby i tych dwoje także zawsze tańczyło zmysłowo, policzek przy policzku, albo leżało na widoku w miłosnych objęciach na jednej z sof. Nie mam pojęcia, co się stało z którąkolwiek z tych namiętnych par. Czy ich nie znający skrępowania miłosny zapał nie wygasł? Czy pobrali się i pozostali sobie wierni? Jeśli żyją, są starsi ode mnie i nie należą do ludzi, z którymi miałbym ochotę się spotkać. Potrafię ich sobie wyobrazić wyłącznie jako młodych, wciąż oddających się miłosnym pieszczotom i bez większych oporów ulegam pokusie przytoczenia w tym miejscu kilku strof A. E. Housmana:

Boleśnie serce pamięta Przyjaciół, jak złoto drogich: Różanouste dziewczęta, Chłopaków skrzydłatonogich.

Nad strugami nie do przeskoczenia Smigłonodzy chłopcy dziś drzemią; Śpią różanouste stworzenia Pod usłaną płatkami róż ziemią.

Rymowane wersy o śmierci bądź nieubłaganym upływie czasu stanowią ostateczną granicę, do której dotarłem w moich usiłowaniach polubienia poezji, i dawno temu porzuciłem dalsze próby. Poza tym z trzech par, o których wspomniałem, tylko jedna z panienek, Bobbie, miała złote włosy. Włosy drugiej były miodowobrązowe. Nie mogę też przysiąc, czy chłopcy byli śmigłonodzy. Niezbyt często widziałem ich w pozycji wyprostowanej.

Choć w tym czasie nie zdawałem sobie w pełni sprawy z tego, co mi grozi, co najmniej trzy razy przed opuszczeniem domu o mały włos nie zginąłem w wypadku: raz z powodu latawca, drugi raz, wypływając zbyt daleko w morze, i trzeci raz pod kołami automobilu, kiedy uciekałem któregoś wieczoru przed bratem, nie usłuchawszy matki, która wołała mnie przez okno na górę. Umykałem przed nim dla zgrywy, nie ze strachu, i wciąż chichotałem jak półgłówek, gdy nagle, w ostatniej chwili, jak to mówią, zatrzymał się przy mnie z piskiem opon samochód i stanąłem w świetle jego reflektorów, oparty o kratę chłodnicy. Z ucieczki przed Lee uczyniłem zabawę; to samo zrobiłem kilka lat wcześniej w dniu pogrzebu ojca. Starsi chłopcy z bloku, którzy dobrze wiedzieli, jaka uroczystość odbywa się tego dnia (podczas gdy mnie udało się przekonać samego siebie, że nie mam pojęcia), musieli ganiać za mną po okolicznych werandach, zapędzić w ślepy zaułek i trzymając za rękę zaprowadzić do automobilu jadącego do kaplicy, której wcale nie pamiętam i do której, ponieważ skończyłem wtedy dopiero pięć lat, być może wcale mnie nie wpuszczono, następnie zaś na cmentarz, który pamiętam bardzo słabo. W wojsku o mało nie zginąłem młodo niezliczoną ilość razy, ale tego również sobie nie uświadamiałem do chwili, gdy zobaczyłem krew lejącą się z człowieka, który został ranny w samolocie. Sądzę, że moje wojenne doświadczenia w tym względzie nie różnią się wiele od tych, które miał każdy żołnierz piechoty, marynarz i spadochroniarz, słowem każdy, kto pojawia się raz pierwszy na współczesnym polu walki. Ja, na szczęście, uprzytomniłem to sobie dopiero, gdy upłynął już dłuższy okres mojej służby, w trakcie trzydziestej siódmej misji. Potem jednak znajdowałem się w stanie bliskim paniki podczas startu do każdego z lotów bojowych, które mi pozostały.

Co się tyczy latawca: dysponujący nieograniczonymi funduszami starsi młodzieńcy puszczali czasami na plaży całe grupy latawców powiązanych ze sobą sznurkami, wskutek czego zarówno główna jak i boczne linki były w końcu bardzo mocno napięte. Obserwując ich któregoś razu, zauważyłem, że pojedynczy sznur latawców oderwał się i dryfuje w stronę lądu. Ruszyłem za nimi ulicą i zobaczyłem, że opadają nad moją kamienicą. Pobiegłem po schodach na dach. Tam odkryłem, że koniec sznurka, do którego były przywiązane, zaczepił się o drut anteny radiowej kilka stóp pod niskim ochronnym parapetem okalającym dach kamienicy. Najbliższy latawiec wisiał tam zaczepiony ogonem, ale nie był dość blisko; znajdował się poza moim zasięgiem. Z początku nie zdawałem sobie z tego sprawy. Położyłem się na niskim kamiennym murku i zacząłem ostrożnie pełznąć, zbliżając się coraz bardziej i bardziej do skraju dachu (podczas gdy moja matka siedziała na dole, rozmawiając z sąsiadkami przed domem; cóż za upiorna niespodzianka mogła ją spotkać!). W dalszym ciągu nie mogłem jednak złapać sznurka ani ogona latawca. A potem zerknąłem w dół wzdłuż bocznej ściany budynku i zobaczyłem, że sterczę bardzo wysoko nad naszą aleją i pojemnikami na śmieci. Nie czułem strachu. Wychylałem się coraz bardziej, zupełnie jakbym nie zdawał sobie sprawy, że narażam się na poważne niebezpieczeństwo. Chwila refleksji uświadomiłaby mi być może, że gdybym poprosił matkę, siostrę lub brata o pięć albo dziesięć centów na własny latawiec, prawdopodobnie bym je dostał; gdyby mi odmówili, mogłem zawsze zwędzić kolejną monetę z odkrytej przeze mnie skrytki siostry. Ale ja chciałem mieć ten latawiec. Pragnienie jego posiadania przeobraziło się w żądzę. Pełzłem więc i wychylałem się, wychylałem się i pełzłem. A potem z jakiegoś niejasnego powodu zatrzymałem się; i w jednej sekundzie postanowiłem dać za wygraną. Obleciał mnie, jak to mówią, strach i, dzięki Bogu, po prostu się wycofałem. Wyprostowałem się i odpełzłem od krawędzi dachu tak samo ostrożnie, jak do niej dopełzłem, bardziej bojąc się, że powinie mi się noga teraz, niż wtedy gdy narażałem się na niebezpieczeństwo, zaledwie kilka sekund wcześniej.

Uważam dziś, że ryzykowałem kalectwo, mogłem zostać sparaliżowany albo nawet zginąć, kiedy bawiliśmy się w berka w pustej łaźni i przeskakiwałem z jednego rzędu pustych szafek na drugi. I wiem dziś na pewno, że ocierałem się o śmierć za każdym razem, gdy płynąłem do boi dzwoniącej, chociaż robiąc to, nie odczuwałem większych obaw.

Lato zaczynało się dla nas oficjalnie chyba pod koniec czerwca, w dniu zakończenia roku szkolnego, gdy biegliśmy uszczęśliwieni do domu, wymachując świadectwami – ja z piątką z przedmiotów szkolnych i czwórką z plusem ze sprawowania – i wykrzykując do wszystkich mijanych osób, że zdaliśmy do następnej klasy. „Niech żyje Szkocja/jutro promocja", brzmiał refren, który śpiewaliśmy. Inny brzmiał następująco: „Koniec z lekcjami/koniec z książkami/koniec z belferskimi/świńskimi oczkami". Pływaliśmy w oceanie i paradowaliśmy w kąpielówkach od maja i w tym czasie byliśmy już dość opaleni, by zazdrościli nam wszyscy chodzący do pracy dorośli oraz letnicy. Plaża Coney Island była wtedy, podobnie jak i teraz, nieludzko zatłoczona w soboty i niedziele, ale nam to nie przeszkadzało, ponieważ prawie nigdy nie szukaliśmy miejsca, żeby gdzieś przysiąść. Zamiast tego bez przerwy właziliśmy do wody i wyłaziliśmy z niej, skakaliśmy z drewnianego pomostu prowadzącego na usypany z głazów falochron albo biegliśmy na jego kraniec, żeby odpocząć lub popatrzeć na dziwacznych osobników, którzy siedzieli tam godzinami, ze spławikami, wędziskami i kołowrotkami, i nigdy nie złapali niczego poza cholernymi pomarańczowymi krabami. My mogliśmy ich złowić, ile tylko chcieliśmy, rozbijając muszlę oderwanego od skały małża i zanurzając go w wodzie na sznurku przewleczonym przez jeden z otworów. Nie mieliśmy jednak pojęcia, co z nimi potem zrobić. Dopiero kiedy do kamienicy po drugiej stronie ulicy wprowadziła się włoska rodzina, odkryłem ze zdumieniem i chwilowymi mdłościami, że małże i kraby można jeść.

Назад Дальше