Paragraf 22 - Heller Joseph 14 стр.


Ciemne okulary miały grubą purpurową oprawę, a sztuczne czarne wąsy były w krzykliwie kataryniarskim stylu. Któregoś dnia, kiedy poczuł, że nie zniesie już dłużej samotności, ubrał się w nie i poszedł na koszykówkę. Przybrał pozę swobodnej poufałości i wszedł na boisko modląc się w duchu, aby go nie poznano. Tamci udali, że go nie poznają, i gra zaczęła go bawić. Ledwie jednak zdążył sobie pogratulować swego niewinnego fortelu, gdy jeden z przeciwników zderzył się z nim ostro, obalając go na kolana. Wkrótce potrącono go znowu i wtedy zaczęło mu świtać, że został rozpoznany i gracze korzystają z jego przebrania, aby go bezkarnie popychać, przewracać i maltretować. Nie chcieli go tutaj. W chwili kiedy zaczął to sobie uświadamiać, gracze jego drużyny połączyli się instynktownie z przeciwnikami w jedną wyjącą, żądną krwi hordę, która rzuciła się na niego ze wszystkich stron, wywijając pięściami i miotając przekleństwa. Przewrócili go na ziemię, skopali, a kiedy z wysiłkiem wstał, rzucili się na niego powtórnie. Osłonił rękami twarz, tak iż nic nie widział. Tłoczyli się jeden przez drugiego ogarnięci szałem, chcąc bić, kopać, tratować nogami, wydłubywać mu oczy. Doturlali go do skraju wykopu i zepchnęli głową w dół. Na dnie stanął na nogi, wdrapał się na przeciwległe zbocze i zataczając się ruszył wśród wrogich okrzyków i gradu kamieni, którymi zasypywano go, dopóki nie skrył się za rogiem namiotu. Przez cały czas najbardziej się troszczył o zachowanie swoich ciemnych okularów i sztucznych wąsów, żeby móc nadal udawać, że jest kimś innym, i oszczędzić sobie przerażającej chwili, gdy będzie zmuszony ujawnić się jako ich dowódca.

W swoim pokoju rozpłakał się, a kiedy wreszcie przestał płakać, otarł krew z twarzy, zmył brud z podrapanych policzków i czoła, po czym wezwał sierżanta Towsera.

– Od dzisiaj – powiedział – proszę nikogo do mnie nie wpuszczać, kiedy będę u siebie. Jasne?

– Tak jest, panie majorze – odpowiedział sierżant Towser. – Czy to dotyczy również mnie?

– Tak.

– Rozumiem. Czy to wszystko?

– Tak.

– Co mam mówić ludziom, którzy będą do pana przychodzić, kiedy pan major będzie u siebie?

– Mówcie im, że jestem u siebie i żeby zaczekali.

– Tak jest, panie majorze. Jak długo?

– Dopóki nie wyjdę.

– A co mam z nimi robić potem?

– Co chcecie.

– Czy mogę ich wpuszczać do pana, kiedy pan już wyjdzie?

– Tak.

– Ale pana już tu nie będzie?

– Nie.

– Tak jest, panie majorze. Czy to wszystko?

– Tak.

– Tak jest, panie majorze.

– Od dzisiaj – powiedział major Major do niemłodego szeregowca, który zajmował się jego przyczepą – nie wchodźcie do mnie, kiedy jestem u siebie, żeby mnie pytać, czy nie jesteście mi potrzebni. Jasne?

– Tak jest, panie majorze – odpowiedział ordynans. – A kiedy mam przychodzić, żeby się dowiedzieć, czy jestem panu potrzebny?

– Kiedy mnie nie będzie.

– Tak jest, panie majorze, l co mam wtedy robić?

– To, co wam każę.

– Ale przecież pana majora nie będzie.

– Tak.

– Więc co mam robić?

– To, co będzie trzeba.

– Tak jest, panie majorze.

– To wszystko – powiedział major Major.

– Tak jest, panie majorze – powiedział ordynans. – Czy to wszystko?

– Nie – powiedział major Major. – Nie przychodźcie też sprzątać. Nie wchodźcie w ogóle, dopóki się nie upewnicie, że mnie nie ma.

– Tak jest, panie majorze, ale jak mam się upewnić?

– Jeżeli nie będziecie pewni, uważajcie, że jestem, i nie wchodźcie, dopóki się nie upewnicie. Jasne?

– Tak jest, panie majorze.

– Przykro mi, że muszę z wami w ten sposób rozmawiać, ale nie mogę inaczej. Do widzenia.

– Do widzenia, panie majorze.

– Dziękuję wam. Za wszystko.

– Tak jest, panie majorze.

– Od dzisiaj – powiedział major Major do Mila Minderbindera – nie będę przychodził do stołówki. Proszę, żeby mi przynoszono wszystkie posiłki do przyczepy.

– Bardzo dobra myśl, panie majorze – odpowiedział Milo Minderbinder. – W ten sposób będę mógł przysyłać panu specjalne dania, o których pozostali nie będą wiedzieli. Jestem pewien, że pan major będzie zadowolony. Pułkownik Cathcart bardzo je sobie chwali.

– Nie chcę żadnych dań specjalnych. Chcę dostawać dokładnie to samo co wszyscy. Każcie tylko temu, kogo przyślecie, żeby pukał do drzwi i stawiał tacę na stopniach. Jasne?

– Tak jest, panie majorze – odpowiedział Milo. – Zupełnie jasne. Mam schowanych kilka żywych homarów z Maine, które będę mógł podać panu dziś wieczorem z doskonałą sałatką Roquefort i dwoma mrożonymi eklerami, które zaledwie wczoraj przeszmuglowano z Paryża wraz z ważną osobistością francuskiego ruchu oporu. Myślę, że na początek to wystarczy?

– Nie.

– Tak jest, panie majorze. Rozumiem.

Wieczorem Milo zaserwował mu na kolację gotowanego homara z Maine, znakomitą sałatkę Roąuefort i dwa mrożone ekierki. Major Major był zły. Gdyby to jednak odesłał z powrotem, jedzenie zmarnowałoby się albo dostałby je kto inny, a poza tym major Major przepadał za gotowanymi homarami. Zjadł kolację czując wyrzuty sumienia. Nazajutrz dostał na obiad zupę żółwiową i całą butelkę Dom Perignon, rocznik 1937, którą wypił do dna już bez dłuższych deliberacji.

Po Milu pozostali już tylko żołnierze z kancelarii i major Major unikał ich wchodząc i wychodząc ze swego pokoiku przez mętne celuloidowe okienko. Odpinane okienko było duże, nisko umieszczone i z obu stron łatwe do sforsowania. Odległość pomiędzy kancelarią a swoją przyczepą pokonywał wypadając zza rogu, gdy droga była wolna, i wskakując do przydrożnego rowu, którym biegł pochylony, dopóki nie dopadł zbawczego lasu. Kiedy zrównał się z przyczepą, wyskakiwał z rowu i przemykał się pośpiesznie przez gęste poszycie, gdzie jedyną osobą, jaką kiedykolwiek spotkał, był chudy i widmowy kapitan Flume, który przestraszył go na śmierć kiedyś o zmroku, wyłaniając się bez ostrzeżenia z kępy ostrężyn, żeby się poskarżyć, że Wódz White Halfoat groził mu poderżnięciem gardła od ucha do ucha.

– Jeżeli mnie pan jeszcze raz tak przestraszy – odpowiedział major Major – to ja sam poderżnę panu gardło od ucha do ucha.

Kapitana Flume zatkało i natychmiast zapadł się z powrotem w kępę ostrężyn. Od tego czasu major Major nigdy go już nie widział.

Major Major mógł mieć słuszne powody do dumy. Na niewielkim skrawku obcej ziemi, po którym kręciło się przeszło dwustu ludzi, udało mu się zostać pustelnikiem. Dzięki swojej pomysłowości i wyobraźni doprowadził do sytuacji, w której nikt z eskadry praktycznie nie miał do niego dostępu, z czego, jak zauważył, wszyscy byli zadowoleni, bo i tak nikt nie chciał mieć z nim do czynienia. Nikt, jak się okazało, prócz tego wariata Yossariana, który zwalił go kiedyś chwytem za nogi, kiedy pomykał rowem przydrożnym do swojej przyczepy na obiad.

Yossarian był ostatnim człowiekiem w eskadrze, przez którego major Major chciałby być zwalony chwytem za nogi. Yossarianowi towarzyszyła nieodłącznie atmosfera skandalu. Najpierw awanturował się haniebnie z powodu tego nie istniejącego nieboszczyka z jego namiotu, a po nalocie na Awinion rozebrał się do naga i chodził tak aż do przyjazdu generała Dreedle, który chciał mu przypiąć medal za bohaterską postawę nad Ferrarą i stwierdził, że Yossarian stoi w szeregu zupełnie goły. Nikt na świecie nie miał teraz prawa usunąć z namiotu Yossariana porozrzucanych rzeczy nieboszczyka. Major Major stracił do tego okazję pozwalając sierżantowi Towserowi zgłosić, że porucznik, który zginął na Oryieto w niecałe dwie godziny po przybyciu do eskadry, nie przybył w ogóle. Major Major przypuszczał, że jedynym człowiekiem, który ma prawo usunąć rzeczy nieboszczyka z namiotu Yossariana, jest sam Yossarian, lecz zarazem przypuszczał, że Yossarian też nie ma prawa tego zrobić.

Major Major, zwalony przez Yossariana chwytem za nogi, jęknął i usiłował wstać. Yossarian go nie puszczał.

– Kapitan Yossarian prosi o pozwolenie zwrócenia się do pana majora w sprawie życia lub śmierci – powiedział.

– Proszę mi pozwolić wstać – poprosił major Major skręcony w niewygodnej pozycji. – Leżąc na ziemi nie mogę panu odsalutować.

Yossarian puścił go. Podnieśli się powoli. Yossarian powtórnie zasalutował i powtórzył swoją prośbę.

– Chodźmy do mojego biura – zaproponował major Major. – Myślę, że tu nie jest najlepsze miejsce do rozmów.

– Tak jest, panie majorze – przyznał Yossarian. Otrzepali się z piachu i w pełnym napięcia milczeniu poszli w stronę kancelarii.

– Proszę chwilę zaczekać, aż opatrzę sobie skaleczenia. Potem powie pan sierżantowi Towserowi, żeby pana wpuścił.

– Tak jest, panie majorze.

Major Major z godnością przeszedł przez kancelarię, nie zwracając uwagi na ludzi pracujących przy biurkach i kartotekach. Odczekał, aż opadnie za nim zasłona oddzielająca jego pokoik. Gdy tylko został sam, podbiegł do okna i wyskoczył na zewnątrz, żeby umknąć, stwierdził jednak, że Yossarian zagradza mu drogę. Yossarian stał na baczność i salutował.

– Kapitan Yossarian prosi o pozwolenie zwrócenia się do pana majora natychmiast w sprawie życia lub śmierci – powtórzył z determinacją.

– Nie zezwalam – burknął major Major.

– Nic z tego.

Major Major poddał się.

– Dobrze – zgodził się z ciężkim westchnieniem. – Porozmawiam z panem. Proszę wskoczyć do mojego biura.

– Pan pierwszy.

Wskoczyli do biura. Major Major usiadł, Yossarian zaś stanął po drugiej stronie biurka i oświadczył, że nie chce już uczestniczyć w lotach bojowych. Co można w tej sprawie zrobić? – zadał sobie pytanie major Major. Można zrobić tylko to, co mu poradził pułkownik Korn, i mieć nadzieję, że jakoś tam będzie.

– Dlaczego? – spytał.

– Boję się.

– Nie ma się czego wstydzić – pocieszył go major Major łagodnie. – Wszyscy się boimy.

– Ja się nie wstydzę – powiedział Yossarian. – Ja się po prostu boję.

– Byłby pan nienormalny, gdyby się pan nie bał. Nawet najdzielniejsi doświadczają strachu. Jednym z najtrudniejszych zadań, jakie stoją przed nami w boju, jest pokonanie strachu.

– Dobra, dobra, majorze. Czy nie można się obejść bez tego pieprzenia?

Major Major zawstydzony spuścił oczy i zaczął nerwowo przebierać palcami.

– A co mam panu powiedzieć?

– Że zaliczyłem wystarczającą ilość lotów i mogę wracać do kraju.

– Ile ma pan lotów?

– Pięćdziesiąt jeden.

– Brakuje więc panu tylko czterech.

– On znów podniesie normę. Za każdym razem, kiedy zbliżam się do końca, on podnosi normę.

– Może tym razem nie podniesie.

– Tak czy owak, on nigdy nikogo nie odsyła do kraju. Trzyma ludzi w oczekiwaniu na rozkaz przeniesienia, dopóki mu nie zabraknie lotników do obsadzenia wszystkich maszyn, a wtedy podnosi liczbę obowiązujących lotów i każe im znowu latać. Robi to, odkąd tu nastał.

– Nie powinien pan mieć pretensji do pułkownika Cathcarta za opóźnienia w cyrkulacji rozkazów – poradził mu major Major. – To dowództwo Dwudziestej Siódmej Armii ma obowiązek rozpatrywać sprawy natychmiast po otrzymaniu od nas danych.

– Mimo to mógłby zażądać uzupełnień i odesłać nas do kraju, kiedy rozkazy nadejdą. Poza tym dowiedziałem się, że Dwudziesta Siódma

Armia wymaga tylko czterdziestu lotów i że zmuszanie nas do pięćdziesięciu pięciu to jego własny pomysł.

– Nic mi o tym nie wiadomo – odpowiedział major Major. – Pułkownik Cathcart jest naszym przełożonym i musimy wykonywać jego rozkazy. Może pan zaliczy te cztery loty, a wtedy się zobaczy?

– Nie chcę.

Co tu można zrobić? – zadał sobie znowu pytanie major Major. Co można zrobić z człowiekiem, który patrząc ci prosto w oczy mówi, że woli raczej umrzeć, niż dać się zabić na wojnie, który co najmniej dorównuje ci dojrzałością i inteligencją, a ty musisz udawać, że tego nie widzisz? Co można mu odpowiedzieć?

– A jeżeli pozwolimy panu wybierać sobie najmniej niebezpieczne akcje? – zaproponował major Major. – W ten sposób zaliczy pan cztery spacerowe loty nic nie ryzykując:

– Nie chcę żadnych spacerowych lotów. Mam już dosyć tej wojny.

– Nie chce pan chyba, żeby nasz kraj przegrał? – spytał major Major.

– Nie przegramy. Mamy więcej ludzi, pieniędzy i sprzętu. Mamy dziesięć milionów ludzi w mundurach, z których każdy może mnie zastąpić. Część ludzi ginie na wojnie, ale większość w tym czasie bawi się i robi pieniądze. Niech ginie kto inny.

– A co będzie, jeżeli wszyscy żołnierze po naszej stronie zaczną tak myśleć?

– Wtedy musiałbym być skończonym idiotą, żeby myśleć inaczej niż wszyscy.

Co by mu tu odpowiedzieć? – zastanawiał się major Major. W każdym razie nie to, że nic nie może dla niego zrobić. Mówiąc tak dałby do zrozumienia, że zrobiłby coś, gdyby mógł, a to byłoby przyznaniem, iż uważa politykę pułkownika Korna za błędną lub niesprawiedliwą. Pułkownik Korn wypowiedział się w tej kwestii zupełnie jednoznacznie. Pod żadnym pozorem nie wolno powiedzieć, że nic nie może dla niego zrobić.

– Żałuję – powiedział – ale niestety nic nie mogę dla pana zrobić.

10 Wintergreen

Clevinger nie żył. Była to najpoważniejsza wada jego filozofii życiowej. Osiemnaście samolotów weszło w lśniącą białą chmurę nad wybrzeżem Elby pewnego popołudnia w drodze powrotnej ze spacerowego lotu nad Farmę; wyleciało z chmury siedemnaście. Nie znaleziono żadnego śladu tego jednego, ani w powietrzu, ani na gładkiej powierzchni nefrytowych wód w dole. Żadnych szczątków. Helikoptery krążyły wokół białej chmury aż do zmroku.

W nocy chmura rozwiała się i rano Clevingera już nie było.

Jego zniknięcie było czymś zdumiewającym, nie mniej zdumiewającym niewątpliwie niż Wielki Spisek w Lowery Field, kiedy to wszyscy mieszkańcy jednego z baraków – sześćdziesięciu czterech żołnierzy – znikli w dniu wypłaty i odtąd nikt już o nich nie słyszał. Dopóki Clevinger nie został tak przemyślnie wyrwany z szeregów żyjących, Yossarian sądził, że tamci żołnierze postanowili jednogłośnie tego samego dnia zdezerterować. Był nawet tak podniesiony na duchu tym przykładem masowej dezercji od świętych obowiązków, że uradowany pobiegł podzielić się radosną nowiną z byłym starszym szeregowym Wintergreenem.

– I z czego się tak cieszysz? – uśmiechnął się szyderczo były starszy szeregowy Wintergreen, stawiając brudny bucior na szpadlu i opierając się leniwie o ścianę jednej z głębokich, kwadratowych dziur w ziemi, których kopanie stało się jego specjalnością wojskową.

Były starszy szeregowy Wintergreen był to złośliwy gnojek, który znajdował zadowolenie w swojej bezsensownej pracy. Za każdym razem, kiedy przyłapano go na samowolnym oddaleniu się z koszar, musiał za karę przez określoną ilość dni kopać i zasypywać doły o rozmiarach sześć na sześć stóp i na tyleż stóp głębokie. Ilekroć skończył odbywanie kary, natychmiast znowu oddalał się samowolnie.

Były starszy szeregowy Wintergreen akceptował swoją rolę kopacza i zasypywacza dołów bez słowa skargi, z poświęceniem godnym prawdziwego patrioty.

– To nie jest złe życie – rzucał sentencjonalnie. – A poza tym ktoś musi to robić.

Był wystarczająco mądry, by rozumieć, że kopanie dołów w Kolorado nie jest takim złym zajęciem podczas wojny. Ponieważ nie było zbyt wielkiego zapotrzebowania na doły, mógł je kopać i zasypywać bez pośpiechu i nie groziło mu przepracowanie. Z drugiej jednak strony po każdym sądzie polowym degradowano go do zwykłego szeregowca, a utratę belki odczuwał bardzo dotkliwie.

– Dobrze było być starszym szeregowym – wspominał z rozrzewnieniem. – Byłem kimś i obracałem się w najlepszym towarzystwie, rozumiesz? – Na jego twarzy odmalował się wyraz rezygnacji.

– Przeszło, minęło. Następnym razem zwieję jako zwykły szeregowiec i czuję, że to już nie będzie to samo. – Kopanie dołów nie miało przyszłości. – To nie jest nawet stałe zajęcie. Tracę je za każdym razem, kiedy kończy mi się kara. Jeżeli chcę je dostać z powrotem, muszę znowu zdezerterować. I tego też nie mogę powtarzać w nieskończoność. Jest pewien haczyk, paragraf dwudziesty drugi. Jeżeli jeszcze raz oddalę się samowolnie, pójdę do paki. Nie mam pojęcia, co będzie ze mną dalej. Jak się nie będę pilnował, mogę nawet trafić na front. – Nie chciał kopać dołów do końca życia, ale nie miał nic przeciwko temu zajęciu, dopóki trwała wojna. Był to jego wkład w wysiłek wojenny.

Назад Дальше