Paragraf 22 - Heller Joseph 18 стр.


– Wiecie, to wcale nie jest taki zły pomysł – zauważył Wódz White Halfoat. – Myślę, że umrę sobie na zapalenie płuc.

– Dlaczego?

– A dlaczego nie? – odpowiedział Wódz White Halfoat i z uśmiechem szczęścia położył się z powrotem w błoto tuląc w ramionach butelkę.

– Spójrzcie tylko, co on wyrabia! – wykrzyknął ze złością Clevinger. – Może byś tak wstał i wsiadł do samochodu, żebyśmy mogli wszyscy pojechać do eskadry?

– Nie możemy jechać wszyscy. Ktoś musi tu zostać i pomóc Wodzowi z tym jeepem, który jest zapisany na jego nazwisko w parku maszynowym.

Wódz White Halfoat rozsiadł się w samochodzie sztabowym zanosząc się dumnym chichotem.

– To jest samochód kapitana Blacka – obwieścił radośnie.

– Ukradłem mu go dopiero co sprzed klubu oficerskiego za pomocą zapasowych kluczyków, które zgubił dziś rano.

– O, do diabła! Trzeba to oblać.

– Czy nie dość już wypiliście? – zaczai ich strofować Clevinger, gdy tylko McWatt zapuścił silnik. – Spójrzcie lepiej na siebie. Czy naprawdę chcecie zapić się na śmierć albo utopić się w bagnie?

– Byle tylko nie załatać się na śmierć.

– Dodaj gazu, dodaj gazu – zachęcał McWatta Wódz White Halfoat. – I wyłącz światła. Wtedy się najlepiej jedzie.

– Doktor Daneeka ma rację – kontynuował Clevinger. – Ludzie są za głupi, żeby mogli sami za siebie odpowiadać. Naprawdę czuję do was obrzydzenie.

– W porządku, pyskacz, wysiadaj z samochodu – rozkazał Wódz White Halfoat. – Wszyscy wysiadać z wyjątkiem Yossariana. Gdzie jest Yossarian?

– Zejdź ze mnie – odpychał go ze śmiechem Yossarian. – Jesteś cały w błocie.

Clevinger obrał sobie teraz za cel Nately'ego.

– Tobie się najbardziej dziwię. Czy wiesz, jak od ciebie jedzie? Zamiast mieć na niego, oko upiłeś się tak samo jak on. A gdyby tak znowu wdał się w bójkę z Applebym?

Clevinger zrobił wielkie oczy z przerażenia, kiedy usłyszał chichot Yossariana.

– Chyba nie wdał się znowu w bójkę z Applebym?

– Tym razem nie – odpowiedział Dunbar.

– Nie, tym razem nie. Tym razem zrobiłem coś lepszego.

– Tym razem wdał się w bójkę z pułkownikiem Kornem.

– Niemożliwe! – jęknął Clevinger.

– Naprawdę? – zawołał ucieszony Wódz White Halfoat. – Trzeba to oblać.

– Ależ to straszne! – oświadczył Clevinger przejęty do głębi.

– Dlaczego, u licha, musiałeś się czepiać pułkownika Korna? Hej, co się stało ze światłami? Dlaczego jest tak ciemno?

– Wyłączyłem światła – odpowiedział McWatt. – Wódz White Halfoat ma rację. Bez świateł jest dużo lepiej.

– Czyś ty zwariował? – wrzasnął Clevinger i skoczył do przodu, żeby włączyć reflektory. Potem bliski histerii rzucił się na Yossariana. – Widzisz, co robisz? Dajesz im zły przykład! Jeżeli przestanie padać i jutro trzeba będzie lecieć na Bolonię? W ładnej będziecie formie.

– Nigdy nie przestanie padać. Nie, mój drogi, taki deszcz może padać w nieskończoność.

– Już nie pada! – powiedział ktoś i w samochodzie zapanowało milczenie.

– O wy nieszczęsne skurwysyny – mruknął współczująco Wódz White Halfoat po dłuższej chwili.

– Czy naprawdę przestało padać? – spytał Yossarian nieśmiało.

McWatt wyłączył wycieraczki, żeby się upewnić. Nie padało. Niebo zaczynało się przejaśniać. Przez lekką brązowawą mgiełkę wyraźnie widać było księżyc.

– Co tam – powiedział trzeźwym głosem McWatt. – Było nie było.

– Nie martwcie się, koledzy – odezwał się Wódz White Halfoat.

– Pas startowy będzie jutro jeszcze za miękki. Może zanim wyschnie, zacznie znowu padać.

– Ty cholerny, śmierdzący, wszawy skurwysynu – wrzasnął Joe Głodomór ze swojego namiotu, kiedy wjechali do obozu.

– Jezu, to on jest tutaj? Myślałem, że jest jeszcze w Rzymie ze swoim samolotem kurierskim.

– O! Oooo! Oooooo! – wrzeszczał Joe Głodomór. Wodza White Halfoata zatrzęsło.

– Ten facet działa mi na nerwy – wyznał zbolałym szeptem.

– Hej, a co się stało z kapitanem Flumem?

– O, to jest facet, który mi działa na nerwy. W zeszłym tygodniu widziałem go w lesie, jak jadł jagody. Nie sypia już w swojej przyczepie. Wyglądał potwornie.

– Joe Głodomór boi się, że będzie musiał zastąpić kogoś chorego, mimo że zwolnienia lekarskie zostały odwołane. Widzieliście go tego wieczora, kiedy chciał zamordować Havermeyera i wpadł do rowu?

– Oooo! – wrzasnął Joe Głodomór. – O! Oooo! Oooooo!

– Całe szczęście, że Flume przestał pokazywać się w stołówce. Skończyło się: “Kto zjada ostatki, ten jest piękny i gładki".

– Albo: “Kto je buraczki, ten nie ma białaczki".

– Zjeżdżaj stąd, zjeżdża] stąd – wrzeszczał Joe Głodomór.

– Mówiłem ci, żebyś stąd zjeżdżał, ty cholerny, śmierdzący, wszawy skurwysynu!

– Przynajmniej wiemy, co mu się śni – zauważył z przekąsem Dunbar. – Śnią mu się cholerne, śmierdzące, wszawe skurwysyny.

Nieco później tej samej nocy Joe Głodomór miał sen, że się dusi, bo kot Huple'a siedzi mu na twarzy, a kiedy się obudził, kot Huple'a rzeczywiście siedział mu na twarzy. Jego przerażenie nie miało granic i przeszywające, nieziemskie wycie, jakim rozdarł księżycową ciemność, wibrowało siłą inercji jeszcze przez kilka sekund jak potężny wybuch. Na chwilę zapanowała odrętwiająca cisza, a potem z namiotu Joego dobiegły odgłosy potwornej awantury.

Yossarian wpadł tam jako jeden z pierwszych. Kiedy sforsował wejście, zobaczył, że Joe Głodomór trzyma w ręku rewolwer i szarpie się z Huple'em, nie pozwalającym mu zastrzelić kota, który pluł i szarżował raz po raz na Joego Głodomora, nie pozwalając mu zastrzelić Huple'a. Obaj ludzcy adwersarze byli w wojskowej bieliźnie. Goła żarówka nad głową tańczyła szaleńczo na drucie i wszędzie miotały się i podrygiwały chaotyczne, czarne, splątane cienie, aż cały namiot zdawał się wirować. Yossarian nie mógł złapać równowagi i z rozpędu rzucił się wspaniałym szczupakiem, przygniatając wszystkich trzech walczących do ziemi. Powstał z tego stosu ciał trzymając jedną ręką za kark Joego Głodomora, a drugą kota. Joe Głodomór i kot patrzyli na siebie z nienawiścią. Kot pluł wściekle na Joego Głodomora, a Joe Głodomór usiłował zdzielić go pięścią.

– Walka musi być uczciwa – orzekł Yossarian i wszyscy, którzy przybiegli przerażeni hałasem, zaczęli wznosić ekstatyczne okrzyki w ogromnym przypływie ulgi.

– Odbędzie się uczciwa walka – oświadczył Yossarian oficjalnie Joemu Głodomorowi i kotu, wyniósłszy ich na dwór i nadal trzymając ich za karki z dala od siebie. – Pięści, kły i pazury, ale bez broni palnej – uprzedził Joego Głodomora. – I bez plucia – upomniał surowo kota. – Zaczynacie, kiedy was puszczę. Zwarcia będę przerywał i wznawiał walkę na środku. Start!

Zebrał się wielki oszołomiony tłum żądnych rozrywki gapiów, ale kot okazał się podszyty tchórzem i uciekł sromotnie, w momencie gdy Yossarian go puścił. Joe Głodomór został ogłoszony zwycięzcą. Odszedł dumnym, rozkołysanym krokiem championa, z uśmiechem szczęścia, wypinając wychudłą pierś i wysoko unosząc małą główkę. Wrócił zwycięsko do łóżka i znów śniło mu się, że się dusi, bo kot Huple'a siedzi mu na twarzy.

13 Major… de Coverley

Przesunięcie linii frontu nie zmyliło Niemców, wprowadziło natomiast w błąd majora… de Coverley, który spakował swoją torbę podróżną, zażądał samolotu i w przekonaniu, że Florencja również została zdobyta przez aliantów, udał się tam osobiście, żeby wynająć dla oficerów i szeregowych eskadry dwa apartamenty, z których mogliby korzystać podczas urlopów wypoczynkowych. Nie wrócił jeszcze, kiedy Yossarian wyskoczył z biura majora Majora i zastanawiał się, do kogo z kolei zwrócić się teraz o pomoc.

Major… de Coverley był wspaniałym, budzącym respekt poważnym mężczyzną z masywną lwią głową i gniewną grzywą zwichrzonych siwych włosów, które niczym śnieżna zawieja szalały wokół surowego oblicza patriarchy. Obowiązki majora… de Coverley polegały wyłącznie, jak podejrzewali zarówno doktor Daneeka, jak i major Major, na rzucaniu podkowami, porywaniu włoskich kucharzy oraz wynajmowaniu apartamentów dla oficerów i szeregowych na okres urlopów, i we wszystkich tych trzech dziedzinach major… de Coverley był niezrównany.

Za każdym razem, kiedy stawało się jasne, że miasto takie jak Neapol, Rzym czy Florencja zostanie zdobyte, major… de Coverley pakował swoją torbę podróżną, żądał samolotu z pilotem i odlatywał, nie wypowiadając przy tym ani jednego słowa, wykorzystując wyłącznie siłę oddziaływania swojej uroczystej, władczej postawy i rozkazujące ruchy swego pomarszczonego palca. W dzień lub dwa po zajęciu miasta wracał z umową na dwa duże, luksusowe apartamenty, jeden dla oficerów, drugi dla podoficerów i szeregowych, oba obsadzone już przez znających swój fach wesołych kucharzy i pokojówki. W kilka dni później dzienniki całego świata przynosiły fotografie pierwszych amerykańskich żołnierzy wdzierających się do zrujnowanego miasta poprzez zwały gruzów i dym. I niezmiennie był wśród nich major… de Coverley, siedzący prosto, jakby kij połknął, w zdobytym gdzieś jeepie, wpatrzony przed siebie, podczas gdy pociski artyleryjskie rozrywały się wokół jego niezwyciężonej głowy, a młodzi, zwinni żołnierze piechoty z karabinami w ręku przebiegali pod ścianami płonących budynków lub padali zabici w bramach. Wydawał się niezniszczalny i nieśmiertelny, gdy tak siedział wśród grożącego zewsząd niebezpieczeństwa z twarzą zastygłą w ów groźny, władczy, sprawiedliwy i budzący respekt wyraz, który cała eskadra znała i szanowała.

Dla niemieckiego wywiadu major… de Coverley stanowił irytującą zagadkę; nikt spośród setek amerykańskich jeńców nie potrafił podać żadnej konkretnej informacji o starszym, siwowłosym oficerze z groźnie zmarszczonym czołem i płomiennym, władczym wejrzeniem, który nieustraszenie i zawsze zwycięsko prowadził wojska alianckie we wszystkich ważniejszych akcjach. Dla władz amerykańskich stanowił on nie mniejszą tajemnicę; żeby ustalić jego tożsamość, rzucono na front doborową kompanię z Wydziału Śledczego, a cały batalion zaprawionych w boju oficerów propagandy czuwał przez dwadzieścia cztery godziny na dobę w pogotowiu numer jeden, żeby zrobić wokół niego należytą reklamę natychmiast, gdy się go zidentyfikuje.

W Rzymie major… de Coverley przeszedł sam siebie. Na oficerów, którzy przybywali w grupach po czterech lub pięciu, czekały ogromne podwójne pokoje w nowym domu z białego kamienia, z trzema obszernymi łazienkami o ścianach wyłożonych lśniącymi kafelkami w kolorze wody morskiej i z jedną chudą pokojówką imieniem Michaela, która na wszystko reagowała chichotem i utrzymywała pokoje w nienagannym porządku. Piętro niżej mieszkali uniżeni właściciele. Piętro wyżej mieszkała piękna, bogata, kruczowłosa hrabina ze swoją piękną, bogatą, kruczowłosą synową i obie chciały spać tylko z Natelym, który był zbyt nieśmiały, żeby z tego skorzystać, lub z Aarfym, który miał zbyt sztywne zasady i usiłował je przekonać, że nie powinny sypiać z nikim poza swoimi mężami, którzy woleli pozostać na północy i pilnować interesów.

– To są w gruncie rzeczy porządne kobiety – z całą powagą zwierzał się Aarfy Yossarianowi, którego prześladował obraz erotycznie upozowanych, nagich, mlecznobiałych ciał obu tych pięknych, bogatych, kruczowłosych porządnych kobiet leżących z nim w łóżku jednocześnie.

Szeregowcy i podoficerowie rzucali się na Rzym bandami po dwunastu albo więcej, z gargantuicznymi apetytami i ciężkimi skrzynkarni konserw, które kobiety gotowały i podawały im w ich apartamencie na piątym piętrze domu z czerwonej cegły, ze zgrzytającą windą. U szeregowych stale coś się działo. Po pierwsze, szeregowych było zawsze więcej, więcej było też kobiet do gotowania, podawania, zamiatania i szorowania, a prócz tego zawsze kręciły się tam wesołe i głupie zmysłowe młode dziewczyny, wynalezione i sprowadzone przez Yossariana, oraz inne, które skacowani lotnicy wracający na Pianosę po wyczerpujących siedmiodniowych hulankach sprowadzali dla siebie i zostawiali dla kolegów. Dziewczyny miały zapewniony dach nad głową i wyżywienie, jak długo chciały, w zamian za co musiały służyć wszystkim przybywającym tam lotnikom, co, jak się wydaje, nie sprawiało im najmniejszej przykrości.

Mniej więcej co cztery dni jak oszalały wpadał zachrypnięty, nieprzytomny i rozgorączkowany Joe Głodomór, który znowu miał nieszczęście zakończyć obowiązkową kolejkę lotów i latał samolotem kurierskim. Przeważnie sypiał w pokojach dla szeregowców. Nikt nie był pewien, ile tych pokojów major… de Coverley wynajął, nie wiedziała tego nawet ich właścicielka, zażywna kobieta z parteru, chodząca zawsze w czarnym gorsecie. Zajmowały całe górne piętro i Yossarian wiedział, że także część czwartego, gdyż właśnie na czwartym piętrze, w pokoju Snowdena, odnalazł wreszcie pokojówkę w cytrynowych majtkach i z miotełką do kurzu następnego dnia po Bolonii, po tym jak rankiem tego samego dnia w apartamentach oficerskich Joe Głodomór zastał go w łóżku z Lucjana i pobiegł jak szalony po swój aparat fotograficzny.

Pokojówka w cytrynowych majtkach była wesołą, grubą, uczynną kobietą po trzydziestce, z rozlazłymi udami i rozkołysanymi szynkami w cytrynowych majtkach, które chętnie ściągała na każde życzenie. Miała pospolitą, szeroką twarz i była najbardziej cnotliwą kobietą na świecie: dawała wszystkim, bez względu na rasę, wyznanie, kolor skóry lub narodowość, traktując to jako towarzyski akt gościnności, nie tracąc nawet czasu na odłożenie ścierki, szczotki czy miotełki, którą trzymała, w momencie kiedy jej ktoś dopadł. Przystępność była jej głównym powabem; podobnie jak z Mount Everestem, sam fakt jej istnienia wystarczał, aby się na nią wspinali. Yossarian kochał się w pokojówce w cytrynowych majtkach, ponieważ była chyba jedyną kobietą, z którą mógł się kochać nie ryzykując, że się w niej zakocha. Nawet łysa dziewczyna z Sycylii nadal wywoływała w nim przemożne uczucie litości, czułości i żalu.

Mimo licznych niebezpieczeństw, na jakie major… de Coverley narażał się za każdym razem, wynajmując pokoje, jedyną ranę odniósł jak na ironię wkraczając na czele tryumfalnego pochodu do otwartego miasta Rzymu, gdzie został zraniony w oko kwiatem wystrzelonym z bliskiej odległości przez obdartego, chichoczącego, zapijaczonego starucha, który następnie jak szatan rzucił się ze złośliwą uciechą na samochód majora… de Coverley, schwycił brutalnie i bez cienia szacunku jego siwą głowę i ucałował go szyderczo w oba policzki, ziejąc przy tym kwaśnym odorem wina, sera i czosnku, by natychmiast z pustym, suchym, zgrzytliwym śmiechem zniknąć wśród radosnego, wiwatującego tłumu. Major… de Coverley, zawsze po spartańsku znoszący przeciwności losu, nawet okiem nie mrugnął podczas całej tej straszliwej próby i dopiero po załatwieniu spraw w Rzymie i po powrocie na Pianosę udał się do lekarza.

Postanowił zachować obuoczne widzenie i zażąda] od doktora Daneeki przezroczystej przepaski na oko, tak żeby móc nadal rzucać podkowami, porywać włoskich kucharzy i wynajmować pokoje z szeroko otwartymi oczyma. Lotnicy eskadry patrzyli na majora… de Coverley jak na legendarnego herosa, chociaż nigdy nie mieli odwagi mu o tym powiedzieć. Jedynym człowiekiem, który odważył się do niego zwrócić, był Milo Minderbinder. W drugim tygodniu swojej służby w eskadrze przyszedł na rzutnię do podków z ugotowanym na twardo jajkiem i pokazał je na wyciągniętej ręce majorowi. Major… de Coverley wyprostował się zaskoczony bezczelnością Mila i skoncentrował na nim cały gniew swego zachmurzonego oblicza, z poszarpanym nawisem pociętego bruzdami czoła i z wielką turnią garbatego nosa, który wyskakiwał groźnie z jego twarzy niczym potężny obrońca piłkarski. Milo wytrzymał ten atak chroniąc się za jajko na twardo, którym zasłonił się niby jakimś magicznym talizmanem. Po chwili huragan zaczął słabnąć i niebezpieczeństwo minęło.

Назад Дальше