Paragraf 22 - Heller Joseph 19 стр.


– Co to jest? – spytał wreszcie major… de Coverley.

– Jajko – odpowiedział Milo.

– Jakie jajko? – spytał major… de Coverley.

– Jajko na twardo – odpowiedział Milo.

– Jakie jajko na twardo? – spytał major… de Coverley.

– Świeże jajko na twardo – odpowiedział Milo.

– Skąd się wzięło to świeże jajko? – spytał major… de Coverley.

– Z kury – odpowiedział Milo.

– Gdzie jest ta kura? – spytał major… de Coverley.

– Ta kura jest na Malcie – odpowiedział Milo.

– Ile jest tych kur na Malcie?

– Dość, żeby znosić świeże jajka dla wszystkich oficerów naszej eskadry po pięć centów sztuka z funduszów stołówki – odpowiedział Milo.

– Przepadam za świeżymi jajkami – wyznał major… de Coverley.

– Gdyby ktoś dal mi raz na tydzień do dyspozycji samolot, mógłbym tam latać raz na tydzień samolotem naszej eskadry i przywozić tyle jajek, ile nam będzie potrzeba – odpowiedział Milo.

– Ostatecznie na Maltę nie jest tak daleko.

– Na Maltę nie jest tak daleko – zauważył major… de Coverley.

– Moglibyście chyba polecieć tam raz na tydzień samolotem naszej eskadry i przywieźć tyle świeżych jajek, ile nam będzie potrzeba.

– Tak – zgodził się Milo. – Myślę, że mógłbym to robić, gdyby ktoś sobie tego życzył i dał mi do dyspozycji samolot.

– Lubię jajecznicę ze świeżych jajek na świeżym maśle – przypomniał sobie major… de Coverley.

– Na Sycylii mogę kupić tyle świeżego masła, ile nam będzie trzeba, po dwadzieścia pięć centów za funt – odpowiedział Milo.

– Dwadzieścia pięć centów za funt świeżego masła to dobry interes. Fundusze stołówki wystarczą również na kupno masła. Moglibyśmy pewną ilość sprzedać innym eskadrom z zyskiem i wtedy zwróci nam się prawie wszystko za nasze.

– Jak się nazywasz, synu? – spytał major… de Coverley.

– Milo Minderbinder, panie majorze. Mam dwadzieścia siedem lat.

– Jesteś dobrym oficerem aprowizacyjnym, Milo.

– Nie jestem oficerem aprowizacyjnym, panie majorze.

– Jesteś dobrym oficerem aprowizacyjnym, Milo.

– Dziękuję, panie majorze. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby być dobrym oficerem aprowizacyjnym.

– Niech cię Bóg błogosławi, mój chłopcze. Weź podkowę.

– Dziękuję, panie majorze. Co mam z nią zrobić?

– Rzuć ją.

– Wyrzucić?

– Nie, zarzuć na tamten kołek. Potem trzeba ją podnieść i zarzucić na ten kołek. To jest gra, rozumiesz? Podkowa zawsze do ciebie wraca.

– Rozumiem, panie majorze. Jaka jest aktualna cena podków?

Śródziemnomorskie wiatry poniosły daleko zapach świeżych jajek skwierczących egzotycznie na świeżym maśle i ściągnęły generała Dreedle, który zjawił się ze swoim wilczym apetytem, nieodłączną pielęgniarką i zięciem, pułkownikiem Moodusem. Początkowo generał Dreedle pochłaniał wszystkie swoje posiłki w stołówce Mila. Potem pozostałe trzy eskadry z grupy pułkownika Cathcarta również powierzyły swoje stołówki Milowi, dając mu każda po samolocie wraz z pilotem, aby mógł sprowadzać świeże jajka i masło także i dla nich. Samoloty Mila latały tam i z powrotem przez okrągły tydzień i wszyscy oficerowie w czterech eskadrach zaczęli obżerać się świeżymi jajkami w niepohamowanej orgii jajkożerstwa. Generał Dreedle obżerał się świeżymi jajkami na śniadanie, obiad i kolację – żarł też świeże jajka pomiędzy posiłkami – dopóki Milo nie odkrył obfitych źródeł świeżej cielęciny, wołowiny, kaczek, kotletów z jagnięcia, pieczarek, brokułów, południowoafrykańskich szyjek rakowych, krewetek, szynki, puddingów, winogron, lodów, truskawek i karczochów. W skład skrzydła, którym dowodził generał Dreedle, wchodziły jeszcze trzy inne grupy bombowe i wszystkie trzy, powodowane zazdrością, wysłały swoje samoloty na Maltę po świeże jajka, stwierdziły jednak, że świeże jajka kosztują tam po siedem centów sztuka. Ponieważ Milo sprzedawał je po pięć centów, sensowniej było powierzyć prowadzenie stołówek syndykatowi, udostępniając mu swoje samoloty i pilotów do sprowadzania różnych smakołyków, jakie im przy okazji obiecywał.

Wszyscy byli zachwyceni takim obrotem spraw, a najbardziej sam pułkownik Cathcart, który uznał, że jest to dla niego powód do chwały. Witał się z Milem jowialnie przy każdej okazji i bez zastanowienia, w przypływie skruchy i wspaniałomyślności, przedstawił majora Majora do awansu. W sztabie Dwudziestej Siódmej Armii wniosek został natychmiast odrzucony przez byłego starszego szeregowego Wintergreena, który w szorstkim, anonimowym dopisku przypomniał, że armia ma tylko jednego majora Majora i nie zamierza go tracić dla przyjemności pułkownika Cathcarta. Pułkownik Cathcart poczuł się wielce dotknięty tak bezceremonialną odmową i zaszył się w swoim pokoju, aby przetrawić gorycz porażki. Uznał, że winę za wszystko ponosi major Major, i postanowił jeszcze tego samego dnia zdegradować go do stopnia porucznika.

– Pewnie nie pozwolą panu tego zrobić – zauważył z pobłażliwym uśmiechem pułkownik Korn, wyraźnie bawiąc się tą sytuacją. – Dokładnie z tych samych powodów, dla których nie pozwolili go panu awansować. Poza tym wyglądałoby głupio, gdyby usiłował go pan zdegradować bezpośrednio po tym, jak usiłował go pan awansować do mego stopnia.

Pułkownik Cathcart uświadomił sobie, że znalazł się w pułapce. Znacznie więcej szczęścia miał w staraniach o medal dla Yossariana po awanturze nad Ferrarą, kiedy to most łączący brzegi Padu stał nietknięty, mimo że minęło już siedem dni, odkąd pułkownik Cathcart na ochotnika podjął się jego zniszczenia. Przeprowadzono dziewięć nalotów w ciągu sześciu dni, ale most został zniszczony dopiero siódmego dnia, w dziesiątym nalocie, i Yossarian zabił wtedy Krafta i jego załogę, naprowadzając powtórnie na cel swój klucz złożony z sześciu samolotów. Yossarian zawrócił, ponieważ był wtedy jeszcze odważny. Dopóki bomby nie poszły, nie odrywał się ani na chwilę od celownika, a kiedy wreszcie się obejrzał, całe wnętrze samolotu zalane było niesamowitą pomarańczową poświatą. W pierwszej chwili pomyślał, że to ich samolot stanął w płomieniach. Potem ujrzał tuż nad sobą samolot z płonącym silnikiem i wrzasnął przez telefon pokładowy do McWatta, żeby zrobił ostry skręt w lewo. W sekundę później od samolotu Krafta odpadło skrzydło. Płonący wrak poleciał w dół, najpierw kadłub, za nim wirujące skrzydło, zaś grad drobnych odłamków zabębnil w dach samolotu Yossariana wśród nieustannego ba-bach! ba-bach! ba-bach! grzmocącej do nich artylerii przeciwlotniczej.

Po wylądowaniu, kiedy odprowadzany ponurymi spojrzeniami pozostałych lotników szedł w tępym przygnębieniu złożyć raport wywiadowczy kapitanowi Blackowi, który siedział pod zielonym daszkiem namiotu odpraw, dowiedział się, że w namiocie czekają na niego pułkownik Cathcart i pułkownik Korn. W wejściu stał major Danby, wśród grobowej ciszy odpędzając gestami wszystkich innych. Yossarian ze zmęczenia ledwie powłóczył nogami i chciał czym prędzej zdjąć z siebie klejące się ubranie. Wchodził do namiotu odpraw w rozterce, nie bardzo wiedząc, jak się ustosunkować do Krafta i jego załogi, zginęli bowiem z dala od niego w samotnej i niemej męce, podczas gdy jego pochłaniał całkowicie ten sam wstrętny, bolesny dylemat – obowiązek czy wieczne potępienie.

Pułkownik Cathcart był wstrząśnięty wypadkiem.

– Dwa razy? – spytał.

– Za pierwszym razem nie zdążyłem wycelować – odpowiedział Yossarian nie podnosząc oczu.

Ich głosy pobrzmiewały słabym echem w długim i wąskim pomieszczeniu.

– Ale drugi raz? – powtórzył pułkownik Cathcart z jawnym niedowierzaniem.

– Za pierwszym razem nie zdążyłem wycelować – powtórzy! Yossarian.

– Ale Kraft by nie zginął.

– I most stałby nadal.

– Dobrze wyszkolony bombardier powinien rzucić bomby za pierwszym razem – przypomniał mu pułkownik Cathcart. – Pięciu pozostałych bombardierów zrzuciło bomby za pierwszym razem.

– I nie trafili – powiedział Yossarian. – Musielibyśmy lecieć tam jeszcze raz.

– I wtedy może trafilibyście za pierwszym razem.

– Albo nie trafiłbym wcale.

– Ale może obeszloby się bez strat.

– A może byłyby większe straty i most stałby nadal. Myślałem, że chodzi o zniszczenie tego mostu.

– Nie sprzeczajcie się ze mną – powiedział pułkownik Cathcart. – Jesteśmy w wystarczająco trudnej sytucji.

– Ja się nie sprzeczam, panie pułkowniku.

– Jak to nie? Nawet teraz się sprzeczacie.

– Tak jest, panie pułkowniku. Przepraszam, panie pułkowniku.

Pułkownik Cathcart z chrzęstem wyłamywał sobie palce. Pułkownik Korn, przysadzisty, czarniawy, sflaczały mężczyzna z ciastowatym brzuchem, siedział całkowicie rozluźniony na jednej z ławek pierwszego rzędu, z dłońmi splecionymi wygodnie na czubku łysej, opalonej głowy. Jego oczy za połyskującymi okularami bez oprawek zdradzały rozbawienie.

– Staramy się być w tej sprawie całkowicie obiektywni – podpowiedział pułkownikowi Cathcartowi.

– Staramy się być w tej sprawie całkowicie obiektywni – powiedział pułkownik Cathcart z zapałem, jakby nagle doznał olśnienia. – Nie jestem bynajmniej sentymentalny czy coś z tych rzeczy. Guzik mnie obchodzą ludzie i samolot. Chodzi o to, że to tak parszywie wygląda w raporcie. Jak mam coś takiego zatuszować w raporcie?

– Może mi pan dać medal – zaproponował Yossarian nieśmiało.

– Za to, że nalatywaliście dwukrotnie?

– Dał pan medal Joemu Głodomorowi, kiedy przez pomyłkę strącił samolot.

Pułkownik Cathcart roześmiał się ponuro.

– Będziecie mieli szczęście, jeżeli nie postawimy was przed sądem polowym.

– Ale przecież za drugim razem zniszczyłem most – obruszył się Yossarian. – Myślałem, że chciał pan, żeby go zburzyć.

– O, sam już nie wiem, czego chciałem – zawołał pułkownik Cathcart ze złością. – Słuchajcie, oczywiście chciałem zniszczyć ten most. Miałem z nim same kłopoty, odkąd postanowiłem wysłać was, żebyście go zbombardowali. Ale dlaczego nie mogliście tego zrobić za pierwszym razem?

– Miałem za mało czasu. Mój nawigator nie był pewien, czy jesteśmy nad właściwym miastem.

– Nad właściwym miastem? – zdumiał się pułkownik Cathcart. – Czy chcecie teraz wszystko zwalić na Aarfy'ego?

– Nie, panie pułkowniku. To była moja wina, że pozwoliłem się zagadać. Chcę tylko powiedzieć, że nie jestem nieomylny.

– Nie ma ludzi nieomylnych – stwierdził pułkownik Cathcart stanowczo i po chwili namysłu dodał jakby w uzupełnieniu: – Nie ma też ludzi niezastąpionych.

Nikt nie zaprotestował. Pułkownik Korn przeciągnął się leniwie.

– Musimy podjąć jakąś decyzję – rzucił od niechcenia pod adresem pułkownika Cathcarta.

– Musimy podjąć jakąś decyzję – powiedział pułkownik Cathcart do Yossariana. – A wszystko to wasza wina. Dlaczego zachciało się wam nalatywać powtórnie? Dlaczego nie mogliście zrzucić bomb za pierwszym razem, jak wszyscy inni?

– Za pierwszym razem nie zdążyłem wycelować.

– Wygląda na to, że my też nawracamy drugi raz – przerwał im pułkownik Kom parskając śmiechem.

– Więc co mamy z nim zrobić? – zawołał w udręce pułkownik Cathcart. – Ludzie czekają przed namiotem.

– Dlaczego właściwie nie mielibyśmy dać mu medalu? – zaproponował pułkownik Korn.

– Za to, że powtórnie podchodził do bombardowania? Za co mamy mu dać ten medal?

– Za to, że powtórnie podchodził do bombardowania – odpowiedział pułkownik Korn uśmiechając się z zadowoleniem do swoich myśli. – Ostatecznie trzeba było niemałej odwagi, żeby nalatywać na cel powtórnie, kiedy w pobliżu nie było innych samolotów, odwracających uwagę artylerii przeciwlotniczej. A poza tym zniszczył przecież most. Wie pan, to może być rozwiązanie: chwalić się głośno czymś, czego powinniśmy się wstydzić. To jest sposób, który nigdy nie zawodzi.

– Myśli pan, że to się uda?

– Jestem pewien. I na wszelki wypadek awansujemy go jeszcze na kapitana.

– Czy nie sądzi pan, że posuwamy się dalej, niż to konieczne?

– Nie, nie sądzę. Lepiej się zabezpieczyć, a stopień kapitana nie robi większej różnicy.

– Dobrze – podjął decyzję pułkownik Cathcart. – Damy mu medal za to, że miał odwagę wrócić na cel. I awansujemy go na kapitana. Pułkownik Korn sięgnął po czapkę.

– “Wychodzą uśmiechnięci" – zażartował i kiedy wychodzili, objął Yossariana ramieniem.

14 Kid Sampson

W czasie nalotu na Bolonię Yossarian nie miał odwagi, żeby nalatywać na cel nawet raz, i kiedy znalazł się wreszcie w powietrzu, w kabinie dziobowej samolotu Kida Sampsona, wcisnął guzik swojego laryngofonu i spytał:

– No i jak? Co nawala w samolocie? Kid Sampson wrzasnął:

– Czy coś nawala w samolocie? Co się dzieje?

Okrzyk Kida Sampsona zmroził Yossarianowi krew w żyłach.

– Czy coś nawala? – wrzasnął przerażony. – Wyskakujemy?

– Nie wiem! – krzyknął Kid Sampson kwiląc z podniecenia. – Ktoś powiedział, że mamy skakać. Kto to był? Kto to powiedział?

– Mówi Yossarian z kabiny dziobowej! Tu Yossarian. Słyszałem, jak mówisz, że coś nawala. Czy to nie ty powiedziałeś, że coś nawala?

– Myślałem, że to ty powiedziałeś, że coś nawala. Chyba wszystko jest w porządku. Tak, wszystko w porządku.

Yossarianowi serce zamarło. Było bardzo źle, skoro wszystko było w porządku i nie mieli żadnego pretekstu, żeby zawrócić. Przeżył chwilę ponurego wahania.

– Nie słyszę cię – powiedział.

– Powiedziałem, że wszystko jest w porządku.

Słońce odbijało się oślepiająco w porcelanowo błękitnej wodzie w dole i na lśniących krawędziach innych samolotów. Yossarian chwycił pęk kolorowych przewodów prowadzących do gniazdka telefonu pokładowego i wyrwał je.

– Nadal cię nie słyszę – powtórzył.

Rzeczywiście nic nie słyszał. Powoli spakował swój mapnik, wziął trzy kamizelki przeciwodłamkowe i przeczołgał się do przedziału głównego.

Nately, siedzący sztywno w fotelu drugiego pilota, dojrzał go kątem oka, kiedy zbliżał się z tyłu do fotela Kida Sampsona, i uśmiechnął się blado. Wyglądał jakoś krucho, wyjątkowo młodo i nieśmiało pod ciężarem słuchawek, hełmu, laryngofonu, kamizelki przeciwodlamkowej i spadochronu. Yossarian nachylił się do ucha Kida Sampsona.

– Nadal cię nie słyszę – ryknął przekrzykując huk silników. Kid Sampson obejrzał się na niego ze zdziwieniem. Miał kanciastą, komiczną twarz z uniesionymi brwiami i mizernym jasnym wąsikiem.

– Co? – spytał przez ramię.

– Nadal cię nie słyszę – powtórzył Yossarian.

– Musisz mówić głośniej – powiedział Kid Sampson.-Wcale cię nie słyszę.

– Mówiłem, że cię nie słyszę! – wrzasnął Yossarian.

– Nic na to nie poradzę – wrzasnął mu Kid Sampson. – Krzyczę najgłośniej, jak tylko mogę.

– Nie słyszałem cię przez telefon – ryknął Yossarian czując, że traci nadzieję. – Będziesz musiał zawrócić.

– Z powodu telefonu? – spytał z niedowierzaniem Kid Sampson.

– Zawracaj – powiedział Yossarian – bo ci łeb rozwalę.

Kid Sampson spojrzał w stronę Nately'ego szukając moralnego wsparcia, ale ten odwrócił głowę. Yossarian był starszy stopniem od nich obu. Kid Sampson jeszcze przez chwilę opierał się bez przekonania, a potem skapitulował ochoczo, z radosnym okrzykiem.

– Nie mam nic przeciwko temu – oświadczył z zadowoleniem i kilka razy gwizdnął przenikliwie pod wąsem. – Tak jest, panowie, stary Kid Sampson nie ma nic przeciwko temu. – Znowu zagwizdał, po czym krzyknął przez telefon pokładowy: – A teraz posłuchajcie, moje ptaszyny. Mówi admirał Kid Sampson. Kwacze admirał Kid Sampson, chluba piechoty morskiej Jej Królewskiej Mości. Tak jest, panowie. Zawracamy. Jak Boga kocham, chłopaki, zawracamy!

Nately tryumfalnym gestem zerwał z głowy hełm ze słuchawkami i uszczęśliwiony zaczął się kiwać w tył i w przód jak ładne dziecko w wysokim foteliku. Sierżant Knight stoczył się z górnej wieżyczki i w szale entuzjazmu walił wszystkich po plecach. Kid Sampson łagodnym łukiem wyprowadził samolot z szyku i skierował się w stronę lotniska. Kiedy Yossarian podłączył swój hełm do jednego z zapasowych gniazdek, usłyszał, że dwaj strzelcy w tyle samolotu śpiewają La cucaracha.

Назад Дальше