Po wylądowaniu radosny nastrój ulotnił się gwałtownie i zapanowało niezręczne milczenie. Yossarian ochłonął całkowicie i minę miał niezbyt pewną, kiedy wysiadał z samolotu i zajmował miejsce w czekającym już na nich jeepie. Nikt nie odzywał się ani słowem przez całą drogę wzdłuż morza, poprzez przytłaczające, hipnotyzujące ciche góry i lasy. Nastrój przygnębienia utrzymywał się nadal, kiedy skręcili z szosy do obozu. Yossarian wysiadł z samochodu ostatni. Po chwili tylko on i łagodny, ciepły wiatr poruszali się w upiornej ciszy, jaka zawisła nad opuszczonymi namiotami niczym narkotyk. Obóz stał bez czucia, zupełnie bezludny, jeśli nie liczyć doktora Daneeki, który siedział ponuro jak drżący sęp przy zamkniętych drzwiach ambulatorium, z daremną tęsknotą kierując zakatarzony nos ku mglistemu słońcu. Yossarian wiedział, że doktor Daneeka nie pójdzie z nim pływać. Doktor Daneeka nigdy już nie pójdzie pływać; człowiek może stracić przytomność albo dostać zawału serca i utonąć w wodzie po kostki, może zostać porwany przez fale albo też na skutek oziębienia i przemęczenia organizmu może mu się zmniejszyć odporność na zarazki paraliżu dziecięcego lub zapalenia opon mózgowych. Widmo Bolonii, które zagrażało lotnikom, zrodziło w sercu doktora jeszcze bardziej dojmujący niepokój o własne bezpieczeństwo. W nocy słyszał teraz wciąż złodziei.
Poprzez lawendowy mrok przesłaniający wejście do namiotu operacyjnego Yossarian dostrzegł Wodza White Halfoata, gdy ten pracowicie sprzeniewierzał przydziałową whisky fałszując podpisy niepijących i pośpiesznie zlewał alkohol, którym się zatruwał, do butelek, aby ukraść jak najwięcej, zanim kapitan Black się połapie i przybiegnie leniwie, żeby ukraść resztę sam.
Jeep ruszył cicho dalej. Kid Sampson, Nately i reszta rozpłynęli się w bezdźwięcznym wirze ruchu i wessała ich mdląca żółta cisza. Jeep kaszlnął i zniknął. Yossarian został sam w ciężkim, pierwotnym bezruchu, gdzie wszystko zielone było czarne, a wszystko inne było przesycone kolorem ropy. Powiew wiatru zaszeleścił liśćmi gdzieś w suchej i przezroczystej oddali. Yossarian był niespokojny, przestraszony i chciało mu się spać. Ze zmęczenia czuł piasek pod powiekami. Ociężałym krokiem wszedł do magazynu spadochronów z długim, wygładzonym drewnianym stołem, czując, jak zrzędliwa jędza wątpliwości drąży bezboleśnie jego sumienie, które miał przecież zupełnie czyste. Zostawił spadochron i kamizelkę przeciwodłamkową i mijając cysternę z wodą poszedł do namiotu wywiadu, żeby oddać mapnik kapitanowi Blackowi, który drzemał w fotelu trzymając chude nogi na biurku i spytał obojętnym głosem, dlaczego samolot Yossariana zawrócił. Yossarian zignorował go. Położył mapnik i wyszedł.
Znalazłszy się w swoim namiocie uwolnił się z uprzęży spadochronu, a potem z ubrania. Orr był w Rzymie, skąd miał wrócić jeszcze tego wieczoru po urlopie, który dostał w nagrodę za utopienie samolotu w morzu koło Genui. Nately pewnie już się pakował, żeby go tam zastąpić, uszczęśliwiony, że jeszcze żyje, i zapewne niecierpliwił się, aby podjąć beznadziejne i żałosne zaloty do swojej prostytutki z Rzymu. Yossarian, rozebrany do naga, usiadł na łóżku, żeby odpocząć. Pozbywszy się odzieży, natychmiast poczuł się lepiej. W ubraniu nigdy nie czuł się dobrze. Po krótkiej chwili włożył czyste gatki i w mokasynach, z ręcznikiem kąpielowym koloru ochronnego przerzuconym przez ramię poszedł na plażę.
Ścieżka z obozu nad morze prowadziła koło tajemniczego stanowiska działa w lasku; spali tam na wale worków z piaskiem dwaj szeregowcy, trzeci zaś siedział i jadł purpurowy owoc granatu, odgryzając wielkie kawały, miażdżąc je w szczękach i wypluwając przeżute pestki daleko w krzaki. Kiedy wgryzał się w owoc, czerwony sok ciekł mu po brodzie. Yossarian poczłapał dalej przez las, od czasu do czasu głaszcząc się z lubością po gołym swędzącym brzuchu, jakby chciał się upewnić, że wszystko ma na swoim miejscu. Wydłubał sobie paproch z pępka. Nagle po obu stronach ścieżki spostrzegł dziesiątki świeżo wyrosłych po deszczu grzybów, które wysuwały z rozmokłej ziemi gruzłowate palce, jak truposzowate mięsiste łodygi, i parły zewsząd w tak nekrotycznej obfitości, że zdawały się mnożyć na jego oczach. Tysiące ich jak okiem sięgnąć roiły się w poszyciu leśnym i patrząc na nie miał wrażenie, że puchną i rozrastają się. Uciekł od nich z dreszczem zabobonnego lęku i nie zwolnił kroku, dopóki nie pozostawił ich daleko w tyle i nie poczuł pod nogami suchego piasku. Obejrzał się ze strachem, jakby się spodziewał, że białe, miękkie stwory pełzną za nim w ślepej pogoni albo przebijają się przez korony drzew wijącą się, nie podlegającą żadnym prawom, zwyrodniałą masą.
Na plaży nie było nikogo. Yossarian słyszał stłumione dźwięki: niewyraźne gulgotanie strumyka, oddech wysokiej trawy i krzewów za plecami, apatyczne pojękiwanie bezmyślnych, przezroczystych fal. Woda była czysta i chłodna. Zostawił swoje rzeczy na brzegu i wszedł do morza, które początkowo sięgało mu do kolan, a potem przykryło go całkowicie. Po jego drugiej stronie, prawie niewidoczne, ciągnęło się spowite w mgłę pagórkowate pasemko ciemnego lądu. Popłynął leniwie do tratwy i równie leniwie wrócił do miejsca, gdzie miał grunt. Kilkakrotnie zanurzył się z głową w zielonkawej wodzie, aż poczuł się czysty i rześki, a wtedy rozciągnął się twarzą w dół na piasku i spał, dopóki nie nadleciały wracające znad Bolonii samoloty i potężne, narastające dudnienie ich silników nie wdarło się w jego sen rykiem, od którego drżała ziemia.
Obudził się mrugając oczami, z lekkim bólem głowy, i zobaczył wokół siebie pogrążony w chaosie świat, w którym wszystko było w jak największym porządku. Z zapartym tchem obserwował fantastyczny widok dwunastu kluczy bombowców lecących spokojnie w nienagannym szyku. Widok był zbyt nieoczekiwany, aby mógł być prawdziwy. Żaden samolot nie wyrywał się do przodu z rannymi na pokładzie, żaden uszkodzony nie wlókł się z tyłu. Nie było widać rakiet sygnalizujących krytyczną sytuację. Poza ich samolotem nie brakowało ani jednego. Przez chwilę stał jak sparaliżowany, mając wrażenie, że oszalał. Potem zrozumiał i nieomal zapłakał porażony ironią losu. Wyjaśnienie było proste: chmury przesłoniły cel, zanim samoloty zrzuciły bomby, i trzeba będzie lecieć nad Bolonię jeszcze raz.
Yossarian mylił się. Nie było żadnych chmur. Bolonia została zbombardowana. Zadanie okazało się dziecinnie łatwe. Artyleria przeciwlotnicza w ogóle się nie odezwała.
15 Piltchard i Wren
Kapitan Piltchard i kapitan Wren, nieszkodliwi oficerowie operacyjni połączonych eskadr, byli to łagodni, cisi mężczyźni wzrostu niżej średniego, którzy ogromnie lubili uczestniczyć w lotach bojowych i nie żądali od życia i od pułkownika Cathcarta nic poza możliwością dalszego w nich uczestniczenia. Mieli na swoim koncie setki lotów bojowych i pragnęli dalszych setek. Wyznaczali się do wszystkich akcji. Nigdy dotąd nie spotkało ich nic równie cudownego jak wojna i obawiali się, że druga taka okazja może im się już nie nadarzyć. Wykonywali swoje obowiązki skromnie i powściągliwie, starając się robić jak najmniej szumu i usilnie zabiegając o to, żeby nikomu się nie narazić. Mieli w pogotowiu uśmiech dla każdego. Nie mówili, lecz mamrotali. Byli zaradni, pogodni, posłuszni, czuli się dobrze tylko wtedy, gdy byli razem, i nigdy nie patrzyli nikomu w oczy, nawet Yossarianowi podczas zebrania na otwartym powietrzu, które zwołali, żeby mu publicznie udzielić nagany za to, że zmusił Kida Sampsona do zawrócenia w locie na Bolonię.
– Panowie – powiedział kapitan Piltchard, który miał przerzedzone ciemne włosy i uśmiechał się z zażenowaniem. – Kiedy wycofujecie się z akcji bojowej, starajcie się robić to z jakiejś ważnej przyczyny, zgoda? A nie z powodu takiego drobiazgu jak uszkodzenie telefonu pokładowego czy coś takiego, dobrze? Kapitan Wren chciałby powiedzieć coś więcej na ten temat.
– Kapitan Piltchard ma rację, panowie – powiedział kapitan Wren. – I to jest wszystko, co mogę powiedzieć na ten temat. Dzisiaj wreszcie polecieliśmy nad Bolonię i okazało się, że było to dziecinnie łatwe. Wszyscy byliśmy, jak sądzę, trochę podenerwowani i nie zadaliśmy przeciwnikowi zbyt wielkich strat. Słuchajcie, koledzy. Pułkownik Cathcart uzyskał dla nas zgodę na powtórzenie ataku.
Jutro dobierzemy się na dobre do tych składów amunicji. Co o tym sądzicie?
I żeby udowodnić Yossarianowi, że nie mają do niego urazy, wyznaczyli mu w powtórnym nalocie na Bolonię następnego dnia funkcję prowadzącego bombardiera w samolocie McWatta lecącym na czele szyku. Nalatywal na cel niczym Havermeyer, spokojny, że żadne uniki nie są potrzebne, i nagle okazało się, że grzeją mu w dupę ze wszystkich stron!
Wszędzie wokół był gęsty ogień artylerii! Uśpiono jego czujność, dał się wciągnąć w pułapkę i teraz było już za późno, musiał siedzieć jak idiota i patrzeć na obrzydliwe czarne rozpryski wybuchów, które miały go zabić. Teraz nie mógł już nic zrobić, dopóki bomby nie zostaną zrzucone, musiał przywrzeć do celownika, w którym krzyż z cieniutkich włosków tkwił przyklejony magnetycznie do celu dokładnie tam, gdzie go umieścił; włoski przecinały się idealnie w podwórzu zamaskowanych składów, u podstawy pierwszego budynku. Trząsł się bez przerwy, podczas gdy samolot wlókł się wolno przed siebie. Słyszał puste bum-bum-bum pocisków wybuchających w poczwórnych kadencjach lub ostre, przenikliwe trach! pojedynczego pocisku eksplodującego nagle gdzieś bardzo blisko. Głowa pękała mu od tysiąca sprzecznych impulsów i modlił się, żeby bomby już poszły. Chciało mu się płakać. Motory buczały jednostajnie jak tłusta, leniwa mucha. Wreszcie wskaźniki na celowniku zeszły się, zwalniając kolejno osiem pięćsetfuntówek. Samolot podskoczył do góry, uwolniony nagle od ciężaru. Yossarian oderwał się od celownika i cały przegięty wpił się wzrokiem w podziałkę z lewej strony. Kiedy wskazówka doszła do zera, zatrzasnął luk bombowy i na całe gardło wrzasnął przez telefon pokładowy:
– Skręt w prawo, ostro!
McWatt zareagował błyskawicznie. Z przeraźliwym wyciem silników rzucił samolot na skrzydło i skręcił go bezlitośnie w szaleńczym wirażu, unikając spotkania z podwójną kolumną pocisków przeciwlotniczych, które Yossarian wypatrzył na kursie. Potem Yossarian kazał McWattowi iść w górę i wznosić się coraz wyżej, dopóki nie wyrwali się wreszcie tam, gdzie spokojne, diamentowo błękitne niebo było słoneczne i czyste, ozdobione w oddali białymi welonami delikatnego puchu. Wiatr grał kojąco na wypukłych ścianach pleksiglasowej kabiny, ale Yossarian odetchnął z ulgą dopiero wówczas, gdy znowu nabrali szybkości, i kazał McWattowi skręcić w lewo, po czym rzucił go z powrotem w dół, odnotowując w pamięci z nagłym skurczem radości bukiety wybuchów wykwitające powyżej nich z prawej strony, dokładnie tam, gdzie by się znajdowali, gdyby nie skręcił w lewo i nie znurkowal. Kolejnym brutalnym okrzykiem kazał McWattowi wyrównać i popędził go w górę i znowu w tył, ku postrzępionej strefie czystego powietrza, właśnie w chwili kiedy zrzucone przez nich bomby zaczęły wybuchać. Pierwsza spadła na podwórko dokładnie tam, gdzie celował, a zaraz potem reszta bomb z jego samolotu i z pozostałych samolotów jego klucza eksplodowała na ziemi szarżą gwałtownych pomarańczowych błysków przebiegających przez dachy budynków, które ginęły natychmiast w wielkiej wzburzonej fali różowego, szarego i czarnego jak węgiel dymu, rozlewającego się pianą we wszystkich kierunkach, a jego wnętrzności wstrząsały się konwulsyjnie, jakby od wielkich czerwonych, białych i złotych błyskawic.
– Patrzcie, patrzcie – dziwował się na głos Aarfy tuż obok Yossariana, a jego pulchna, kulista twarz iskrzyła się promiennym zachwytem. – Tam musiały chyba być składy amunicji.
Yossarian przypomniał sobie o Aarfym.
– Wynoś się! – krzyknął do niego. – Wynoś się z dziobu!
Aarfy uśmiechnął się uprzejmie i gestem szczodrobliwego zaproszenia wskazał w dół na cel, żeby Yossarian też sobie popatrzył. Yossarian zaczął go przynaglająco popychać w stronę tunelu wymachując szaleńczo rękami.
– Zjeżdża] do środka! – krzyczał gorączkowo. – Zjeżdżaj stąd! Aarfy przyjaźnie wzruszył ramionami.
– Nie słyszę, co mówisz – wyjaśnił.
Yossarian schwycił go za szelki spadochronu i popchnął w stronę tunelu akurat w chwili, gdy samolot zadrżał od potężnego wstrząsu, od którego zagrzechotały w nim kości i zamarło serce. Był pewien, że to już koniec.
– W górę! – wrzasnął przez telefon pokładowy do McWatta, kiedy przekonał się, że jeszcze żyje. – W górę, ty bydlaku! W górę, w górę, w górę!
Maszyna znowu pognała stromo w górę na maksymalnych obrotach, potem wyrównał ją kolejnym brutalnym okrzykiem do McWatta i rzucił jeszcze raz w ryczący, bezlitosny skręt pod kątem czterdziestu pięciu stopni, od którego wnętrzności podeszły mu do gardła, i w stanie nieważkości zawisł w powietrzu, dopóki nie kazał McWattowi wyrównać, po to tylko, żeby znowu rzucić go w prawo do tyłu, a potem w dół, w zapierający dech w piersiach lot nurkowy. Mknął wśród nieskończonych kleksów upiornego czarnego dymu i wisząca w powietrzu sadza opływała gładki pleksiglasowy dziób samolotu, jakby to był zły, wilgotny, czarny osad na jego policzkach. Serce waliło mu jak miotem ze strachu, gdy tak rzucał się w górę i w dół wśród ślepych pocisków atakujących całymi zgrajami i potem opadających bezwładnie. Pot strumieniami lał mu się po karku i ściekał po piersi i brzuchu jak ciepłe błocko. Przez moment pomyślał o tym, gdzie się podziały pozostałe samoloty ich klucza, a potem myślał już tylko o sobie. Gardło bolało go jak świeża rana od duszącego napięcia, z jakim wywrzaskiwał komendy do McWatta. Przy każdej zmianie kierunku silniki zanosiły się rozpaczliwym, ogłuszającym rykiem. A przed nimi jak okiem sięgnąć niebo roiło się od wybuchów nowych baterii przeciwlotniczych, które w sadystycznym wyczekiwaniu, aż samolot znajdzie się w ich zasięgu, przestrzeliwały się do właściwej wysokości.
Nagle drugi potworny wybuch wstrząsnął maszyną, która omal nie wywinęła kozła, i przednią kabinę natychmiast wypełniły słodkie kłęby błękitnego dymu. Coś się paliło! Yossarian rzucił się do wyjścia i wpadł na Aarfy'ego, który właśnie spokojnie zapalał fajkę. Yossarian spojrzał na uśmiechniętą, pyzatą gębę nawigatora do głębi wstrząśnięty i zdezorientowany. Przyszło mu do głowy, że jeden z nich zwariował.
– Jezu Chryste! – krzyknął w rozpaczliwym zdumieniu. – Wynoś się z kabiny! Czyś ty zwariował? Wynoś się!
– Słucham? – spytał Aarfy.
– Wynoś się! – wrzasnął histerycznie Yossarian i obiema rękami zaczął walić Aarfy'ego, żeby go wygnać z kabiny.
– Nie słyszę, co mówisz – odpowiedział niewinnie Aarfy, z wyrazem łagodnej wymówki i zakłopotania. – Musisz mówić trochę głośniej.
– Wynoś się z kabiny! – zapiał doprowadzony do rozpaczy Yossarian. – Oni chcą nas zabić! Nie rozumiesz? Oni chcą nas zabić!
– Jak mam lecieć, do cholery? – odezwał się w słuchawkach wściekły, zmieniony głos McWatta. – Jak mam lecieć?
– Skręć w lewo! W lewo, ty parszywy skurwysynu! W lewo, mocniej w lewo!
Aarfy podczołgał się do Yossariana i dźgnął go między żebra cybuchem fajki. Yossarian z kwikiem podskoczył do sufitu, a potem gwałtownym szarpnięciem odwrócił się do tyłu, blady jak prześcieradło i rozdygotany ze złości. Aarfy mrugnął do niego porozumiewawczo i żartobliwie wydymając wargi wskazał kciukiem za siebie, w kierunku McWatta.
– Co go ugryzło? – spytał ze śmiechem.
Yossarian miał niesamowite wrażenie jakiegoś odkształcenia rzeczywistości.
– Czy możesz stąd wyjść? – zaskowyczał błagalnie i popchnął Aarfy'ego z całej siły. – Głuchy jesteś czy co? Wynoś się stąd! – A do McWatta wrzasnął: – Nurkuj! Nurkuj!
Znowu znaleźli się wśród grzmiącej, trzaskającej, rozległej strefy rozrywających się pocisków przeciwlotniczych i Aarfy znowu podkradł się z tyłu do Yossariana i dźgnął go cybuchem między żebra. Yossarian podskoczył do góry z okrzykiem przerażenia.