– Idź z nim – polecił Milo Yossarianowi lakonicznie. – Pamiętaj o swoim zadaniu.
– Dobrze – podporządkował się Yossarian z westchnieniem, pamiętając o swoim zadaniu. – Ale może przynajmniej spróbuję najpierw znaleźć jakiś pokój, żeby móc się potem porządnie wyspać.
– Wyśpisz się porządnie z tymi dziewczynami – odpowiedział Milo nadal z miną spiskowca. – Pamiętaj o swoim zadaniu.
Ale nie wyspali się wcale, gdyż zostali wtłoczeni do jednego podwójnego łóżka z dwiema dwunastoletnimi dwudziestoośmioletnimi prostytutkami, które, jak się okazało, były tłuste i oślizgłe i budziły ich przez całą noc, żądając zmiany partnerów. Po jakimś czasie doznania
Yossariana były tak zamglone, że nie zwracał uwagi na beżowy turban, którego ta grubsza, pchająca się na niego, ani na chwilę nie zdejmowała aż do późnego rana, kiedy przebiegły dziesięcioletni alfonsiak z kubańskim cygarem zerwał go jej przy ludziach dla bestialskiego kaprysu, odsłaniając w blasku sycylisjkiego dnia jej okropną, niekształtną, nagą czaszkę. Mściwi sąsiedzi ogolili jej głowę do gołej skóry za to, że sypiała z Niemcami. Dziewczyna zapiszczała w kobiecej wściekłości i pobiegła kołysząc się komicznie za przebiegłym dziesięcioletnim alfonsiakiem, a jej straszliwa, blada, sponiewierana skóra na głowie marszczyła się śmiesznie wokół dziwacznej, ciemnej brodawki jej twarzy, jak coś wypłowiałego i nieprzyzwoitego. Yossarian nigdy w życiu nie oglądał czegoś tak nagiego. Alfonsiak okręcał turban jak trofeum wysoko na palcu i odskakiwał w ostatniej chwili, kiedy dziewczyna miała już-już turban pochwycić. Tak się z nią drocząc wodził ją za sobą wokół placyku zatłoczonego ludźmi, którzy zarykiwali się ze śmiechu i szyderczo wytykali palcami Yossariana, gdy wtem wielkimi krokami nadszedł Milo z zaciętą miną człowieka, któremu się śpieszy, wydął z dezaprobatą wargi na widok tego gorszącego pokazu frywolności i rozpusty, po czym. zażądał, żeby natychmiast lecieć na Maltę.
– Chce nam się spać – zaskomlił Orr.
– To wasza własna wina – zganił ich Milo z wyższością.
– Gdybyście spędzili tę noc w hotelu, a nie z tymi zdeprawowanymi dziewczynami, czulibyście się równie dobrze jak ja.
– Sam nam kazałeś pójść z nimi – odparł Yossarian z wyrzutem.
– A poza tym my nie mieliśmy hotelu. Pokój dostałeś tylko ty.
– To też nie moja wina – odparł Milo wyniośle. – Skąd mogłem wiedzieć, że akurat zjadą do miasta kupcy na zbiory ciecierzycy?
– Dobrze wiedziałeś – natarł na niego Yossarian. – To wyjaśnia, dlaczego jesteśmy na Sycylii zamiast w Neapolu. Na pewno masz już cały samolot wypchany tą cholerną ciecierzycą.
– Ćśśś! – ostrzegł go Milo surowo, rzucając znaczące spojrzenie w stronę Orra. – Pamiętaj o swoim zadaniu.
Kiedy przybyli na lotnisko, aby wystartować na Maltę, komora bombowa, cały tył samolotu i prawie cała część góma z wieżyczkami strzelców były zapełnione workami ciecierzycy.
Zadanie Yossariana podczas tej wyprawy polegało na pilnowaniu, żeby Orr nie podpatrzył, gdzie Milo kupuje jajka, mimo że Orr był członkiem syndykatu Mila i podobnie jak wszyscy członkowie miał udział w zyskach. Yossarian uważał, że jego zadanie jest głupie, gdyż wszyscy wiedzieli, że Milo kupuje jajka na Malcie po siedem centów sztuka i sprzedaje je do stołówek w swoim syndykacie po pięć centów sztuka.
– Nie mam jakoś do niego zaufania – ponuro zwierzał się Milo Yossarianowi w samolocie, kiwając głową do tylu w stronę Orra, który zwinął się w kłębek na workach ciecierzycy usiłując spać za wszelką cenę. – Wolałbym kupować jajka bez niego, żeby nie mógł podpatrywać moich sekretów handlowych. Czego jeszcze nie rozumiesz?
Yossarian siedział obok niego w fotelu drugiego pilota.
– Nie rozumiem, po co kupujesz jajka po siedem centów sztuka na Malcie i sprzedajesz je po pięć centów.
– Robię to dla zysku.
– A gdzie tu zysk? Tracisz po dwa centy na sztuce.
– Ale zarabiam po trzy i ćwierć centa na jajku sprzedając je na Malcie po cztery i ćwierć centa ludziom, od których kupuję je potem po siedem centów. Oczywiście to nie ja zarabiam. Zarabia syndykat. I wszyscy mają udział w zyskach.
Yossarianowi wydało się, że zaczyna rozumieć.
– I ludzie, którym sprzedajesz jajka po cztery i ćwierć centa za sztukę, zarabiają po dwa i trzy czwarte centa na sztuce odsprzedając ci je po siedem centów. Czy tak? Tylko dlaczego nie sprzedajesz jajek bezpośrednio sobie, eliminując pośredników?
– Bo to ja jestem tym pośrednikiem – wyjaśnił Milo. – Zarabiam po trzy i ćwierć centa na sztuce, kiedy je sobie sprzedaję, i dwa i trzy czwarte centa, kiedy je od siebie odkupię. To daje zysk sześciu centów na jajku. Kiedy je sprzedaję do stołówki po pięć centów, tracę tylko dwa centy i w ten sposób zarabiam kupując jajko po siedem centów i sprzedając je po pięć centów. Kiedy je kupuję na Sycylii prosto od kury, płacę po cencie za sztukę.
– Na Malcie – poprawił go Yossarian. – Kupujesz jajka na Malcie, nie na Sycylii. Milo parsknął dumnie.
– Nie kupuję jajek na Malcie – wyznał z wyrazem lekkiego, skrywanego rozbawienia i był to jedyny przykład odstępstwa od trzeźwej rzeczowości, jaki Yossarian kiedykolwiek u niego zaobserwował. – Kupuję je na Sycylii po cencie sztuka i przerzucam potajemnie na Maltę po cztery i pół centa, żeby podbić cenę do siedmiu centów za sztukę, kiedy kupcy przyjadą po nie na Maltę.
– Dlaczego ludzie przyjeżdżają po jajka na Maltę, gdzie są takie drogie?
– Bo zawsze tak robili.
– Dlaczego nie jeżdżą po jajka na Sycylię?
– Bo nigdy tego nie robili.
– Teraz naprawdę nie rozumiem. Dlaczego nie sprzedajesz w takim razie swoim stołówkom jajek po siedem centów, tylko po pięć centów?
– Bo wtedy nie byłbym im potrzebny. Każdy potrafi kupić jajka, które kosztują siedem centów, po siedem centów.
– Dlaczego więc stołówki nie pominą ciebie i nie kupią jajek bezpośrednio od ciebie na Malcie po cztery i ćwierć centa?
– Bo im nie sprzedam.
– Dlaczego?
– Bo wtedy miałbym mniejsze możliwości zarobku. A tak przynajmniej zarabiam trochę jako pośrednik.
– Więc jednak masz coś z tego dla siebie – zauważył Yossarian.
– Oczywiście, że tak. Ale wszystko to idzie na rzecz syndykatu. I każdy ma udział w zyskach. Nie rozumiesz? To jest zupełnie tak jak z tymi dorodnymi pomidorami, które sprzedaję pułkownikowi Cathcartowi.
– Kupujesz – poprawił go Yossarian. – Ty nie sprzedajesz dorodnych pomidorów pułkownikowi Cathcartowi i pułkownikowi Komowi, tylko je od nich kupujesz.
– Sprzedaję – poprawił Yossariana Milo. – Rozprowadzam pod przybranym nazwiskiem moje dorodne pomidory po targowiskach całej Pianosy, dzięki czemu pułkownik Cathcart i pułkownik Korn mogą je pod przybranymi nazwiskami kupić ode mnie po cztery centy i odsprzedać mi je następnego dnia dla syndykatu po pięć centów. W ten sposób oni zarabiają jednego centa, ja trzy i pół, i wszyscy zarabiają.
– Wszyscy z wyjątkiem syndykatu – żachnął się Yossarian. – Syndykat płaci po pięć centów za dorodne pomidory, które cię kosztują po pół centa. Gdzie tu jest zarobek dla syndykatu?
– Syndykat zarabia, kiedy ja zarabiam – wyjaśnił Milo – ponieważ wszyscy mają udział w zyskach. Poza tym syndykat zyskuje poparcie pułkownika Cathcarta i pułkownika Korna, dzięki czemu mogę organizować takie wyprawy jak dzisiejsza. Sam się przekonasz, jakie to może dawać zyski, kiedy za piętnaście minut wylądujemy w Palermo.
– Na Malcie – poprawił go Yossarian. – Lecimy teraz na Maltę, nie do Palermo.
– Nie, lecimy do Palermo – odparł Milo. – Jest tam pewien eksporter cykorii, z którym muszę się na chwilę zobaczyć w sprawie transportu nieco nadpleśnialych pieczarek do Berna.
– Milo, jak ty to robisz? – roześmiał się Yossarian ze zdumieniem i podziwem. – Zgłaszasz lot do jednej miejscowości, a lecisz do innej. Czy faceci z obsługi wież kontrolnych nigdy nie robią z tego powodu awantur?
– Wszyscy należą do syndykatu – powiedział Milo. – I wiedzą, że to, co jest dobre dla syndykatu, jest dobre dla kraju, bo to jest to, z czego Wujek Sam ma chlebek. Faceci z wieży kontrolnej też mają udział w zyskach i dlatego zawsze muszą robić dla syndykatu wszystko, co w ich mocy.
– Czy ja też mam udział?
– Wszyscy mają udział.
– Orr też ma udział?
– Wszyscy mają udział.
– A Joe Głodomór? Czy on też ma udział?
– Wszyscy mają udział.
– Niech mnie diabli – zdziwił się Yossarian, po raz pierwszy wstrząśnięty do głębi ideą udziału.
Milo odwrócił się do niego z figlarnym błyskiem w oku.
– Mam bezbłędny plan oszukania rządu federalnego na sześć tysięcy dolarów. Możemy bez żadnego ryzyka zarobić po trzy tysiące na głowę. Interesuje cię to?
– Nie.
Milo spojrzał na Yossariana ze szczerym wzruszeniem.
– To mi się właśnie w tobie podoba – zawołał. – Jesteś uczciwy! Jesteś jedynym znanym mi człowiekiem, któremu naprawdę można zaufać. Dlatego chciałbym, żebyś mi trochę więcej pomagał. Byłem bardzo rozczarowany, kiedy wczoraj w Katanii uciekłeś z tymi dwiema dziwkami.
Yossarian spojrzał na Mila z niedowierzaniem.
– Milo, przecież sam mi kazałeś pójść z nimi. Nie pamiętasz?
– To nie była moja wina – odparł Milo z godnością. – Musiałem się jakoś pozbyć Orra natychmiast po przybyciu do miasta. W Palermo będzie zupełnie inaczej. W Palermo chcę, żebyście poszli z dziewczynami bezpośrednio z lotniska.
– Z jakimi dziewczynami?
– Wysiałem radiodepeszę i umówiłem się z pewnym czteroletnim alfonsiakiem, żeby dostarczył tobie i Orrowi dwie ośmioletnie dziewice, pół-Hiszpanki. Będzie czekał w limuzynie na lotnisku. Wsiadajcie do niej, jak tylko wyjdziecie z samolotu.
– Nic z tego – oświadczył Yossarian potrząsając głową. – Pójdę spać i tyle.
Milo aż posiniał z oburzenia i jego długi, cienki nos zadrżał spazmatycznie pomiędzy czarnymi brwiami a niezrównoważonymi pomarańczowobrązowymi wąsami jak blady, wątły płomień świecy.
– Yossarian, pamiętaj o swoim zadaniu – przypomniał uroczyście.
– Mam gdzieś swoje zadanie – odpowiedział Yossarian obojętnie. – I syndykat też, mimo że mam w nim udział. Nie chcę żadnych ośmioletnich dziewic, nawet jeżeli są pół-Hiszpankami.
– Nie dziwię ci się. Ale te ośmioletnie dziewice tak naprawdę mają tylko po trzydzieści dwa lata. l nie są pół-Hiszpankami, tylko ćwierć-Estonkami.
– Nie chcę w ogóle żadnych dziewic.
– Prawdę mówiąc one nie są też dziewicami – przekonywał go Milo wytrwale. – Ta, którą wybrałem dla ciebie, była przez krótki czas żoną pewnego starszego nauczyciela, który sypiał z nią tylko w niedzielę, jest więc prawie nie używana.
Ale Orr też chciał spać i w rezultacie obaj towarzyszyli Milowi w drodze z lotniska do miasta, w którym stwierdzili, że znowu dla nich dwóch nie ma miejsc w hotelu i, co ważniejsze, że Milo jest burmistrzem Palermo.
Niezrozumiałe, podejrzane witanie Mila zaczęło się już na lotnisku, gdzie cywilni pracownicy rozpoznając go przerywali z szacunkiem pracę i odprowadzali go spojrzeniami pełnymi powściąganego entuzjazmu i uwielbienia. Wieść o przybyciu Mila musiała dotrzeć do miasta przed nimi, gdyż przedmieścia, przez które przejeżdżali swoją odkrytą półciężarówką, zapełnił tłum wiwatujących mieszkańców. Yossarian z Orrem, zdumieni i oniemiali, przyciskali się do Mila w poczuciu zagrożenia.
W samym mieście okrzyki powitania narastały, w miarę jak ciężarówka z coraz większym trudem torowała sobie drogę ku centrum. Zwolnione z lekcji dzieci w odświętnych ubrankach stały wzdłuż chodników powiewając chorągiewkami. Yossarian i Orr nie mogli z siebie wydobyć słowa. Ulice wypełniał radosny tłum, a nad głowami zwisały wielkie transparenty z portretami Mila. Milo pozował do tego portretu w wypłowiałej chłopskiej bluzie z wysokim okrągłym kołnierzem, a jego zatroskane ojcowskie oblicze promieniowało wyrozumiałością, mądrością, roztropnością i silą, gdy tak spoglądał wszechwiedząco na lud swymi nie skoordynowanymi oczami znad swoich niezdyscyplinowanych wąsów. Niedołężni inwalidzi posyłali mu całusy z okien. Sklepikarze w fartuchach wznosili ekstatyczne okrzyki stojąc w drzwiach swoich sklepików. Huczały tuby. Tu i ówdzie ktoś padał i ginął stratowany na śmierć. Zapłakane staruszki przepychały się gorączkowo do wolno jadącej ciężarówki, aby dotknąć Mila lub uścisnąć mu dłoń. Milo przyjmował hałaśliwe dowody uwielbienia z dobrotliwą łaskawością. Odwzajemniał się wszystkim kiwając wytwornie i całymi garściami hojnie rozsypywał wśród radosnych rzesz owinięte w sreberko cukierki. Szeregi dorodnych chłopców i dziewcząt podskakiwały trzymając się za ręce i skandując w zachwycie aż do ochrypnięcia: “Mi-lo! Mi-lo! Mi-lo!"
Teraz, gdy jego tajemnica wyszła na jaw, Milo pozbył się skrępowania w stosunku do Orra i Yossariana i nadął się bezgraniczną, nieśmiałą pychą, a policzki mu się zaróżowiły. Milo został wybrany burmistrzem Palermo, a także pobliskich Carini, Monreale, Bagherii, Termini Imerese, Cefali, Mistretty oraz Nikozji, ponieważ sprowadził na Sycylię whisky.
Yossarian był zdumiony.
– Czy tutejsi ludzie tak przepadają za whisky?
– Oni w ogóle nie piją whisky – wyjaśnił Milo. – Whisky jest bardzo droga, a ludzie tutaj są bardzo biedni.
– To po co sprowadzasz whisky na Sycylię, skoro nikt jej tutaj nie pije?
– Żeby podbić cenę. Sprowadzam ją tu z Malty, żeby mieć większy zysk, kiedy ją potem odsprzedaję sobie dla osób trzecich. Stworzyłem tu cały nowy przemysł. Sycylia jest teraz trzecim na świecie eksporterem szkockiej whisky i dlatego właśnie wybrano mnie burmistrzem.
– To może załatwisz nam pokój w hotelu, jak jesteś takim ważniakiem – mruknął Orr bez cienia szacunku, głosem bełkotliwym ze zmęczenia.
– Zaraz to zrobię – obiecał Milo ze skruchą. – Bardzo was przepraszam, że zapomniałem zarezerwować dla was pokoje. Chodźcie ze mną do mego biura, zaraz porozmawiam na ten temat z moim zastępcą.
Biuro Mila mieściło się w zakładzie fryzjerskim, a jego zastępcą był pulchny fryzjer, na którego służalczych wargach kordialne słowa powitania pieniły się równie obficie jak piana, którą rozrabiał w miseczce dla Mila.
– No więc, Yittorio – powiedział Milo rozpierając się wygodnie w fotelu – jak szły sprawy podczas mojej nieobecności tym razem?
– Bardzo źle, signor Milo, bardzo źle. Ale teraz, kiedy pan wrócił, ludzie są znowu szczęśliwi.
– Zastanawiałem się, skąd takie tłumy. Dlaczego w hotelach nie ma wolnego miejsca?
– To dlatego, że tyle ludzi przyjechało z innych miast, żeby pana zobaczyć, signor Milo. A także dlatego, że zjechali się kupcy na aukcję karczochów.
Dłoń Mila jak orzeł wzbiła się pionowo w górę zatrzymując pędzel Yittoria.
– Co to są karczochy? – spytał Milo.
– Karczochy, signor Milo? Karczochy to są bardzo smaczne warzywa, lubiane na całym świecie. Musi pan popróbować naszych karczochów, signor Milo. Uprawiamy najlepsze na świecie karczochy.
– Naprawdę? – powiedział Milo. – Po ile są karczochy w tym roku?
– Zapowiada się bardzo dobry rok na karczochy. Zbiory były bardzo słabe.
– Czy to prawda? – spytał Milo i już go nie było. Wyślizgnął się z fotela tak szybko, że pasiaste prześcieradło przez jakąś sekundę zachowało jeszcze jego kształt. Zanim Yossarian i Orr zdążyli dobiec do drzwi, Milo zniknął im z oczu.
– Następny – warknął zastępca Mila urzędowym tonem. – Kto z panów następny?
Yossarian i Orr opuścili zakład fryzjerski w ponurym nastroju. Porzuceni przez Mila, bezdomni, przeciskali się wśród rozbawionych tłumów w daremnym poszukiwaniu noclegu. Yossarian był wyczerpany. Głowa pękała mu z tępego, ogłupiającego bólu i denerwował go Orr, który znalazł gdzieś dwa dzikie jabłka i szedł trzymając je w ustach, dopóki Yossarian nie zobaczył tego i nie kazał mu ich wypluć. Wtedy Orr znalazł dwa kasztany i niepostrzeżenie wypchał sobie nimi policzki. Po chwili Yossarian dostrzegł to i znowu krzyknął na Orra, żeby wypluł te dzikie jabłka. Orr wyszczerzył zęby w uśmiechu i odpowiedział, że to nie są dzikie jabłka, tylko kasztany, i że ma je nie w ustach, tylko w dłoniach, ale ponieważ miał kasztany w ustach, więc Yossarian nie zrozumiał z tego ani słowa i kazał mu je mimo wszystko wypluć. W oczach Orra zamigotały błyski. Potarł mocno czoło pięścią, jak człowiek zamroczony alkoholem, i zachichotał obleśnie.