– S-słucham, panie pułkowniku? – wyjąkali szofer i meteorolog.
– Powiedziałem, żebyście wyprowadzili majora Danby'ego i rozstrzelali go – warknął pułkownik Cathcart. – Co to, nie słyszycie?
Dwaj młodzi porucznicy skinęli machinalnie głowami i oszołomieni z ociąganiem patrzyli na siebie; obaj czekali, żeby ten drugi pierwszy przystąpił do akcji wyprowadzania i rozstrzeliwania majora Danby'ego. Żaden z nich nie miał najmniejszego doświadczenia w wyprowadzaniu i rozstrzeliwaniu majora Danby'ego. Niepewnie, krok po kroku zbliżali się do majora Danby'ego z przeciwnych stron. Major Danby zbielał ze strachu. Nagle ugięły się pod nim nogi i zaczął padać, ale dwaj młodzi porucznicy skoczyli i chwycili go pod pachy, nie dając mu upaść. Teraz, kiedy już go trzymali, reszta wydawała się prosta, ale nie mieli broni. Major Danby rozpłakał się. Pułkownik Cathcart miał ochotę podejść i pocieszyć go, ale nie chciał zrobić na generale wrażenia mięczaka. Przypomniał sobie, że Appleby i Havermeyer zawsze brali do samolotu swoje colty, i zaczai rozglądać się za nimi wśród lotników.
Kiedy major Danby wybuchnął płaczem, pułkownik Moodus, który dotychczas chował się tchórzliwie za plecami innych, nie wytrzymał i podszedł nieśmiało do generała Dreedle, z wyrazem twarzy człowieka przygotowanego na najgorsze.
– Myślę, że nie powinieneś się z tym śpieszyć, tato – powiedział z wahaniem. – Nie sądzę, żebyś mógł go rozstrzelać. Jego interwencja rozwścieczyła generała.
– Kto mówi, że nie mogę? – zagrzmiał wojowniczo, głosem, od którego zadrżały mury. Pułkownik Moodus czerwieniąc się ze wstydu nachylił się, żeby mu szepnąć coś do ucha. – Dlaczego, do cholery, nie mogę? – ryknął generał Dreedle. Pułkownik Moodus znowu coś mu szepnął. – Czy to znaczy, że nie mogę rozstrzeliwać, kogo chcę?
– spytał generał Dreedle ze świętym oburzeniem. Nadstawił z zaciekawieniem ucha, słuchając dalszych szeptów pułkownika Moodusa.
– Czy to prawda? – spytał głosem, w którym zaciekawienie brało górę nad złością.
– Tak, tato. Obawiam się, że tak.
– Pewnie myślisz, że jesteś cholernie mądry? – naskoczył nagle generał Dreedle na pułkownika Moodusa. Pułkownik znowu oblał się szkarłatem.
– Nie, tato, to nie…
– W porządku, puśćcie tego niesubordynowanego skurwysyna – warknął generał Dreedle odwracając się z urazą od swego zięcia i rzucając do szofera i meteorologa pułkownika Cathcarta: – Ale wyprowadźcie go z budynku i nie wpuszczajcie go tu. I kończmy tę cholerną odprawę, zanim skończy się wojna. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego bałaganu.
Pułkownik Cathcart skinął słabo głową generałowi i dał znak swoim ludziom, żeby czym prędzej wypchnęli majora Danby'ego z budynku. Gdy jednak majora wypchnięto, natychmiast okazało się, że niema komu prowadzić odprawy. Wszyscy spoglądali na siebie z bezradnym zdumieniem. General Dreedle spurpurowiał ze złości widząc, że nic się nie dzieje. Pułkownik Cathcart nie miał pojęcia, co robić. Pewnie zacząłby jęczeć na głos, gdyby nie pułkownik Korn, który wybawił go z opresji wysuwając się do przodu i przejmując inicjatywę. Pułkownik Cathcart wydał potężne westchnienie ulgi, w oczach zakręciły mu się Izy wdzięczności.
– A teraz, panowie, uzgodnimy nasze zegarki – ostrym, rozkazującym tonem przystąpił do rzeczy pułkownik Korn, zerkając zalotnie w stronę generała. – Uzgodnimy zegarki raz i tylko raz, i jeżeli się to nie uda za pierwszym razem, generał Dreedle i ja będziemy chcieli wiedzieć, dlaczego tak się stało. Czy to jasne? – Zerknął znowu w stronę generała Dreedle, aby się upewnić, że jego słowa zostały zauważone. – Proszę nastawić zegarki na dziewiątą osiemnaście.
Pułkownik Korn bez żadnych przeszkód uzgodnił zegarki i pewnie przeszedł do następnego punktu. Podał hasło dnia i omówił warunki atmosferyczne sprawnie, błyskotliwie i z wdziękiem, rzucając co kilka sekund porozumiewawcze spojrzenia na generała Dreedle, aby czerpać dalszą zachętę ze znakomitego wrażenia, jakie, w co nie wątpił, wywierał na generale. Pusząc się i strosząc jak paw, nadymając się chełpliwie, w miarę jak nabierał rozpędu, podał powtórnie hasło dnia i zręcznie przeszedł do mobilizującej pogadanki na temat znaczenia mostu w Awinionie dla całokształtu wysiłku wojennego oraz obowiązku każdego żołnierza do stawiania miłości do ojczyzny ponad przywiązanie do życia. Zakończywszy tę budującą rozprawę podał jeszcze raz hasło dnia, podkreślił znaczenie właściwego kąta nalatywania na cel i powtórnie omówił stan pogody. Pułkownik Korn czuł, że żyje. Był w swoim żywiole.
Pułkownik Cathcart powoli uświadamiał sobie, co się dzieje, a kiedy sobie wreszcie uświadomił, zatkało go. Twarz wydłużała mu się coraz bardziej, w miarę jak z zawiścią patrzył na zdradzieckie poczynania pułkownika Korna, i prawie bał się tego, co usłyszy, kiedy generał Dreedle zbliżył się do niego i szeptem, który słychać było w całym pokoju, spytał:
– Kto to jest ten facet?
Pułkownik Cathcart odpowiedział pełen jak najgorszych przeczuć i wtedy generał Dreedle zasłonił dłonią usta i szepnął mu na ucho coś, od czego twarz pułkownika Cathcarta rozjaśniła się ogromną radością. Pułkownik Korn widział to i zadrżał z niepohamowanego zachwytu. Czyżby generał Dreedle awansował go na pełnego pułkownika? Nie mógł dłużej trwać w niepewności. Jedną kunsztowną frazą zakończył odprawę i odwrócił się pełen nadziei, aby odebrać wylewne gratulacje od generała Dreedle… który właśnie opuszczał budynek nie oglądając się za siebie, w asyście swojej pielęgniarki i pułkownika Moodusa. Pułkownik Korn był zaskoczony i zawiedziony tym widokiem, ale tylko przez krótką chwilę. Odszukał wzrokiem pułkownika Cathcarta, który nadal stal wyprostowany, z zastygłym na twarzy uśmiechem, podbiegł do niego radośnie i zaczął go szarpać za ramię.
– Co on powiedział o mnie? – spytał rozgorączkowany, w ferworze dumnego i szczęśliwego oczekiwania. – Co powiedział generał Dreedle?
– Chciał wiedzieć, jak się nazywasz.
– Wiem. To wiem. Ale co o mnie powiedział?
– Że mu się rzygać chce, jak na ciebie patrzy.
22 Burmistrz Milo
W tym locie Yossarian stracił odwagę. Yossarian stracił odwagę w akcji na Awinion, ponieważ Snowden stracił wnętrzności, Snowden zaś stracił wnętrzności, ponieważ ich pilotem był tego dnia Huple, który miał zaledwie piętnaście lat, a drugi pilot, Dobbs, był jeszcze gorszy i namawiał Yossariana do udziału w spisku na życie pułkownika Cathcarta. Huple był dobrym pilotem, o czym Yossarian wiedział, ale było to jeszcze dziecko. Dobbs też nie miał do niego zaufania i gdy tylko zrzucili bomby, odebrał mu bez ostrzeżenia prowadzenie samolotu i w napadzie szału rzucił ich maszynę w zapierającą dech w piersiach, rozdzierającą uszy, nieopisanie przerażającą, śmiertelną pikę, która wyrwała z gniazdka przewody hełmofonu Yossariana i przygniotła go czubkiem głowy do dachu kabiny.
– O Boże! – wrzasnął Yossarian bezgłośnie, kiedy poczuł, że spadają. – O Boże! O Boże! O Boże! – krzyczał błagalnie przez wargi, które nie chciały się rozewrzeć, podczas gdy samolot nadal spadał, a on dyndał w stanie nieważkości pod sufitem, dopóki Huple'owi nie udało się uchwycić sterów z powrotem i wyprowadzić samolotu z lotu nurkowego w samym środku zwariowanego, urwistego, poszarpanego wąwozu rozrywających się pocisków, z którego przed chwilą się wyrwali i z którego znowu musieli uciekać. Prawie natychmiast rozległ się huk i w szybie kabiny ukazała się dziura wielkości sporej pięści. Policzki Yossariana paliły tysiącem drobnych ukłuć. Krwi nie widział.
– Co się stało? Co się stało? – zawołał i zadrżał gwałtownie, nie słysząc własnego głosu w słuchawkach. Przerażony głuchą ciszą w telefonie pokładowym, zastygł w pozycji na czworakach jak mysz w pułapce, nie mogąc się prawie ruszać ze strachu i nie śmiać odetchnąć, dopóki nie dostrzegł lśniącej wtyczki od swego hełmofonu dyndającej mu przed nosem i nie wetknął jej do gniazdka. – O Boże! – krzyczał nadal z nie mniejszym przerażeniem, gdyż wybuchy rozkwitały z hukiem ze wszystkich stron. – O Boże!
Kiedy podłączył się do telefonu pokładowego, usłyszał płacz Dobbsa.
– Ratujcie go, ratujcie go – łkał Dobbs. – Ratujcie go, ratujcie.
– Kogo ratować? Kogo ratować? – odezwał się Yossarian. – Kogo ratować?
– Bombardiera, bombardiera – krzyczał Dobbs. – Bombardier nie odpowiada. Ratujcie bombardiera.
– Tu bombardier – krzyknął w odpowiedzi Yossafiah. – Tu bombardier. Nic mi nie jest.
– Ratujcie go, ratujcie go – zagłuszył go Dobbs. – Ratujcie go.
– Kogo ratować? Kogo ratować?
– Radiostrzelca – błagał Dobbs. – Ratujcie radiostrzelca.
– Zimno mi – skamlał słabo przez telefon Snowden, zawodząc żałośnie w męce. – Ratunku, zimno mi.
Yossarian przeczołgał się tunelem, przeszedł nad komorą bombową i zszedł do tylnej części samolotu, gdzie leżał na podłodze ranny Snowden, zamarzając na śmierć w żółtej kałuży słońca obok nowego tylnego strzelca, który też leżał nieprzytomny na podłodze.
Dobbs był najgorszym pilotem na świecie, z czego zdawał sobie sprawę, był roztrzęsionym wrakiem stuprocentowego mężczyzny, który nieustannie starał się przekonać swoich przełożonych, że nie można mu powierzać sterów samolotu. Ale nikt z przełożonych nie chciał go słuchać i w dniu, w którym zwiększono liczbę obowiązkowych lotów do sześćdziesięciu, Dobbs zakradł się do namiotu Yossariana, korzystając z tego, że Orr wyszedł na poszukiwanie uszczelek, i wtajemniczył go w spisek, jaki uknuł, aby zamordować pułkownika Cathcarta. Potrzebował Yossariana do pomocy.
– Chcesz, żebyśmy go zamordowali z zimną krwią? – zaprotestował Yossarian.
– Tak jest – potwierdził Dobbs z optymistycznym uśmiechem, uradowany, że Yossarian tak szybko zrozumiał, o co chodzi. – Zastrzelimy go z Lugera, którego przywiozłem z Sycylii i nikt nie wie, że go mam.
– Chyba nie mógłbym tego zrobić – zdecydował Yossarian rozważając przez chwilę ten pomysł w milczeniu.
– Dlaczego? – zdumiał się Dobbs.
– Posłuchaj. Nic nie sprawiłoby mi większej radości, niż gdyby ten skurwysyn skręcił sobie kark albo zginął w katastrofie, albo gdyby go zastrzelił kto inny. Ale ja nie mógłbym chyba tego zrobić.
– On by cię zabił – przekonywał go Dobbs. – Przecież sam mówiłeś, że on nas zabija, trzymając nas tak długo na froncie.
– Mimo to nie mogę. Uważam, że on też ma prawo do życia.
– Tak, ale tylko pod warunkiem, że nie stara się pozbawić ciebie i mnie naszego prawa do życia. Co się z tobą dzieje? – nie mógł się nadziwić Dobbs. – Słyszałem kiedyś, jak kłóciłeś się o to samo z Clevingerem, i zobacz, co się z nim stało. W tej chmurze.
– Nie krzycz tak, dobrze? – uciszył go Yossarian.
– Ja nie krzyczę! – krzyknął Dobbs jeszcze głośniej, cały czerwony z rewolucyjnego zapału. Z oczu i z nosa mu kapało, a jego purpurowa, drżąca dolna warga pokryta była kropelkami pienistej rosy. – W grupie musiała być prawie setka ludzi po pięćdziesięciu pięciu akcjach bojowych, kiedy podniósł normę do sześćdziesięciu. I co najmniej setka takich jak ty, którym zaledwie kilka lotów brakowało do zakończenia kolejki. On pozabija nas wszystkich, jeśli go nie powstrzymamy. Musimy zabić go wcześniej.
Yossarian skinął głową niezobowiązująco, nie deklarując się ostatecznie.
– A jeżeli nas złapią? – spytał.
– Wszystko obmyśliłem. Ja…
– Przestań wrzeszczeć, na litość boską!
– Ja nie wrzeszczę. Wszystko…
– Przestaniesz wrzeszczeć?
– Wszystko obmyśliłem – szepnął Dobbs chwytając kurczowo pryczę Orra, żeby powstrzymać się od wymachiwania rękami – w czwartek rano, kiedy będzie wracał z tej swojej cholernej farmy w górach, podkradnę się laskiem do zakrętu szosy i zaczaję się w krzakach. Musi tam zwolnić, a ja mogę obserwować szosę w obu kierunkach, żeby się upewnić, czy nikogo nie ma w pobliżu. Kiedy zobaczę, że nadjeżdża, zepchnę na drogę pień drzewa, żeby musiał się zatrzymać. Wtedy wyjdę z krzaków ze swoim Lugerem i zastrzelę go. Potem zakopię pistolet, wrócę lasem do eskadry i zajmę się swoimi sprawami, jakby nigdy nic. Co tu się może nie udać?
Yossarian z uwagą śledził każdy etap akcji.
– A co ja mam robić? – spytał zdziwiony.
– Bez ciebie nie mogę tego zrobić – wyjaśnił Dobbs. – Potrzebuję kogoś, kto mnie zachęci.
Yossarian spojrzał na niego z niedowierzaniem.
– I to jest całe moje zadanie? Zachęcić cię?
– To wszystko, czego od ciebie potrzebuję – odparł Dobbs.
– Powiedz mi, że mam to zrobić, a pojutrze rozwalę mu łeb. – Głos mu nabrzmiewał emocją i wznosił się coraz wyżej. – Chciałbym też zastrzelić pułkownika Koma, skoro już przy tym jesteśmy, ale wolałbym oszczędzić majora Danby'ego, jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Potem chciałbym zamordować Appleby'ego i Havermeyera, a jak skończymy z nimi, chciałbym rąbnąć McWatta.
– McWatta? – zawołał Yossarian, niemal podskakując z przerażenia. – McWatt to mój przyjaciel. Co chcesz od McWatta?
– Nie wiem – wyznał Dobbs zakłopotany i zbity z tropu.
– Myślałem tylko, że jak mordujemy Appleby'ego i Havermeyera, to można by za jednym zamachem zamordować i McWatta. Naprawdę nie chcesz zamordować McWatta?
Yossarian zajął pryncypialne stanowisko.
– Posłuchaj, mogę się interesować twoim planem, pod warunkiem że nie będziesz wrzeszczał na całą wyspę i ograniczysz się do pułkownika Cathcarta. Ale jeżeli chcesz z tego zrobić ogólną rzeź, to na mnie nie licz.
– Dobrze, dobrze – starał się go udobruchać Dobbs. – Tylko pułkownik Cathcart. Czy mam go zabić? Powiedz mi, że tak. Yossarian potrząsnął głową.
– Nie mogę. Dobbs był uparty.
– Jestem gotów pójść na kompromis – błagał żarliwie. – Nie musisz mi mówić, żebym go zabił. Powiedz mi tylko, że to dobry pomysł, zgoda? Więc czy to dobry pomysł?
Yossarian potrząsnął głową.
– Byłby to wspaniały pomysł, gdybyś go zrealizował nic mi nie mówiąc. Teraz jest już za późno. Nie mogę ci nic powiedzieć. Daj mi trochę czasu. Może się jeszcze namyślę.
– Wtedy naprawdę będzie za późno,
Yossarian nadal potrząsał głową. Dobbs był zawiedziony. Siedział przez chwilę przygnębiony, potem zerwał się gwałtownie na równe nogi i, przewracając po drodze umywalkę Yossariana i potykając się o przewód paliwa do piecyka, który Orr ciągle jeszcze budował, wybiegł, aby podjąć kolejną rozpaczliwą próbę przekonania doktora Daneeki, że powinien go zwolnić. Doktor Daneeka skontrował atak krzyków i gestykulacji Dobbsa serią niecierpliwych kiwnięć głową i odesłał go do ambulatorium, aby opisał swoje objawy Gusowi i Wesowi, którzy pomalowali mu dziąsła na fioletowo, gdy tylko otworzył usta. Pomalowali mu też na fioletowo palce u nóg i zmusili do przełknięcia środka przeczyszczającego, gdy powtórnie otworzył usta, żeby zaprotestować, po czym wypchnęli go z namiotu.
Dobbs był w jeszcze gorszym stanie niż Joe Głodomór, który przynajmniej mógł brać udział w akcjach bojowych, kiedy nie dręczyły go nocne zmory. Dobbs znajdował się prawie w tak tragicznym stanie jak Orr, który ze swoim obłędnym, konwulsyjnym chichotem i zwichrowanymi wystającymi zębami był wesolutki niczym niewyrośnięty, wyszczerzony skowronek i został wysłany wraz z Milem i Yossarianem na urlop do Kairu po jajka, gdzie Milo kupił zamiast jajek bawełnę i skąd wystartowali o świcie do Stambułu samolotem wyładowanym aż po wieżyczki działek egzotycznymi pająkami i niedojrzałymi czerwonymi bananami. Orr był jednym z najmilszych i najsympatyczniejszych wariatów, jakich Yossarian kiedykolwiek spotkał. Miał prymitywną, pyzatą twarz, orzechowe oczy wychodzące z orbit jak dwie połówki brązowych szklanych kulek i grube, faliste, wielobarwne włosy tworzące na czubku głowy jakby napomadowany namiot. Prawie w każdym locie strącano go do morza albo odstrzeliwano mu silnik i zaczął szarpać Yossariana za ramię jak dzikus po tym, jak wystartowali do Neapolu, a wylądowali na Sycylii, gdzie spotkali przebiegłego dziesięcioletniego alfonsiaka z cygarem w zębach i dwiema dwunastoletnimi siostrami-prawiczkami, czekającego na nich przed hotelem, w którym był pokój tylko dla Mila. Yossarian odsunął się od Orra stanowczo, spoglądając z niejakim niepokojem i zdziwieniem na Etnę zamiast Wezuwiusza i zastanawiając się, dlaczego są na Sycylii, a nie w Neapolu, podczas gdy Orr chichocząc, jąkając się i płonąc z pożądania błagał go, żeby pójść z przebiegłym dziesięcioletnim alfonsiakiem do jego dwunastoletnich sióstr-prawiczek, które w rzeczywistości nie były ani siostrami, ani prawiczkami i miały tylko po dwadzieścia osiem lat.