– Nie mogę na to patrzeć – zawołał odwracając się w udręce.
– Nie mogę siedzieć tutaj spokojnie, podczas gdy stołówki mordują mój syndykat. – Zagrzytnął zębami i potrząsnął głową z miną zbolałą i urażoną. – Gdyby mieli choć odrobinę lojalności, kupowaliby moją bawełnę do utraty tchu, po to, żeby móc kupować moją bawełnę do jeszcze większej utraty tchu. Rozpaliliby ogniska, do których wrzucaliby bieliznę i letnie mundury, aby zwiększyć popyt na bawełnę. Ale oni nawet palcem nie kiwną. Yossarian, zrób to dla mnie i spróbuj zjeść do końca tę bawełnę w czekoladzie. Może teraz będzie ci smakowała. Yossarian odepchnął dłoń Mila.
– Daj spokój, Milo. Ludzie nie jadają bawełny. Twarz Mila wydłużyła się chytrze.
– Tak naprawdę to nie jest bawełna – kusił. – Ja żartowałem. To jest bawełna cukrowa, czyli lody na gorąco. Spróbuj, a zobaczysz.
– Kłamiesz.
– Ja nigdy nie kłamię! – odparł Milo z dumą i godnością.
– Teraz skłamałeś.
– Kłamię tylko wtedy, kiedy to jest konieczne – wyjaśnił Milo ugodowo, spuszczając na chwilę wzrok i trzepocząc zalotnie rzęsami. – To jest nawet lepsze niż lody na gorąco, naprawdę. To jest stuprocentowa bawełna. Yossarian, musisz mi pomóc i zachęcić ludzi do jedzenia tego. Egipska bawełna jest najlepsza na świecie.
– Ale jest niestrawna – podkreślił Yossarian. – Ludzie się od tego pochorują, rozumiesz? Jeżeli mi nie wierzysz, to dlaczego sam nie spróbujesz się tym odżywiać?
– Próbowałem – przyznał Milo ponuro – ale mnie zemdliło.
Cmentarz był żółty jak siano i zielony jak gotowana kapusta. Po chwili kapelan odstąpił od grobu i beżowy półksiężyc postaci ludzkich zaczął się rozpływać leniwie jak śmieci na wodzie. Ludzie w milczeniu rozchodzili się bez pośpiechu do samochodów zaparkowanych wzdłuż wyboistej polnej drogi. Kapelan, major Major i major Danby szli do swoich jeepów ze smutnie opuszczonymi głowami, tworząc wyraźnie ostracyzowaną grupkę, w której każdy trzymał się z dala od pozostałych dwóch.
– To już koniec – zauważył Yossarian.
– Tak, to już koniec – zgodził się Milo złamanym głosem. – Nie ma najmniejszej nadziei. I wszystko dlatego, że pozostawiłem im prawo decyzji. To będzie dla mnie nauczka w sprawie dyscypliny, gdybym jeszcze kiedyś próbował coś takiego organizować.
– Dlaczego nie sprzedasz bawełny rządowi? – zaproponował Yossarian mimochodem, nie spuszczając oka z czterech żołnierzy w brudnych drelichach, którzy wrzucali kopiaste łopaty miedzianoczerwonej ziemi z powrotem do grobu.
Milo zdecydowanie odrzucił ten pomysł.
– Chodzi o zasadę – wyjaśnił twardo. – Interesy to nie jest interes rządu i jestem ostatnim człowiekiem, który chciałby wciągać rząd do swoich interesów. Ale za to rząd to jest interes – przypomniał sobie przytomnie i mówił dalej podniecony: – Tak powiedział Calvin Coolidge, a Calvin Coolidge był prezydentem, więc to musi być prawda. Obowiązkiem rządu jest odkupić ode mnie egipską bawełnę, której nikt nie chce, i dać mi zarobić, prawda? – Jednak prawie natychmiast Milo zachmurzył się znowu i popadł w ponure przygnębienie. – Ale co zrobić, żeby rząd się tym zainteresował?
– Daj łapówkę – poradził mu Yossarian.
– Dać iapówkę! – Milo był tak wstrząśnięty, że omal znowu nie stracił równowagi i nie skręcił karku. – Jak ci nie wstyd! – strofował Yossariana surowo, dysząc ogniem świętego oburzenia w swoje rdzawe wąsy z góry i z dołu przez rozedrgane nozdrza i cnotliwie zaciśnięte wargi. – Wiesz dobrze, że dawanie łapówek to przestępstwo. Ale zarabianie pieniędzy nie jest przestępstwem, prawda? Więc nie może być przestępstwem danie łapówki po to, żeby zarobić, prawda? To jasne jak słońce! – Milo ponownie zamyślił się ponuro, pogrążając się w bezbronnym, prawie żałosnym strapieniu. – Ale skąd mam wiedzieć, komu dać łapówkę?
– Och, o to się nie martw – pocieszył go Yossarian z bezdźwięcznym chichotem, gdy silniki jeepów i karetki zburzyły senną ciszę i pojazdy z tyłu kolumny zaczęły odjeżdżać. – Jak łapówka będzie odpowiednio wysoka, to oni zgłoszą się sami. Musisz tylko robić to otwarcie. Niech wszyscy wiedzą, czego chcesz i ile gotów jesteś zapłacić. Pamiętaj jednak, że nie wolno okazać ci wyrzutów sumienia ani wstydu, bo natychmiast wpadniesz w tarapaty.
– Chciałbym, żebyś mi towarzyszył – zauważył Milo. – Nie będę się czuł bezpiecznie wśród łapówkarzy. Przecież to banda złodziei.
– Dasz sobie radę – uspokoił go Yossarian z przekonaniem. – A jak wpadniesz w tarapaty, mów wszystkim, że bezpieczeństwo kraju wymaga powstania silnego rodzimego rynku spekulacji egipską bawełną.
– To prawda – poinformował go Milo uroczyście. – Silny rodzimy rynek spekulacji epipską bawełną pomnaża potęgę Ameryki.
– Oczywiście. A gdyby to nie chwyciło, wskaż wielką ilość amerykańskich rodzin, których byt jest od tego uzależniony.
– Od tej sprawy uzależniony jest byt wielu amerykańskich rodzin.
– Widzisz? – powiedział Yossarian. – Robisz to lepiej ode mnie. Powiedziałeś to tak, jakby to była prawda.
– Bo to jest prawda – zawołał Milo odzyskując dawną wyniosłość.
– O to mi właśnie chodzi. Ty to robisz z należytym przekonaniem.
– Na pewno nie chcesz pójść ze mną?
Yossarian potrząsnął głową.
Mila świerzbiło, żeby jak najprędzej przystąpić do akcji. Wepchnął resztkę oblanego czekoladą kłębka bawełny do kieszeni koszuli i ostrożnie cofnął się po gałęzi do gładkiego szarego pnia. Otoczywszy go ramionami w niezgrabnym i czułym uścisku, zaczął schodzić, ześlizgując się co chwila na swoich skórzanych podeszwach, tak że wielokrotnie wydawało mu się, że spadnie i zrobi sobie krzywdę. W połowie drogi rozmyślił się i wrócił na górę. Kawałki kory przykleiły mu się do wąsów, twarz nabiegła krwią z wysiłku.
– Wolałbym, żebyś włożył mundur i nie chodził nago – wyznał w zadumie, zanim zszedł na dół i oddalił się szybkim krokiem. – Możesz zapoczątkować modę i wtedy nigdy się już nie pozbędę tej cholernej bawełny.
25 Kapelan
Od pewnego czasu kapelana zaczęły dręczyć wątpliwości. Czy jest Bóg? Skąd mógł mieć pewność? Pozycja pastora anabaptysty w armii amerykańskiej była wystarczająco trudna nawet przy najbardziej sprzyjających okolicznościach; bez dogmatu stawała się nie do zniesienia.
Ludzie hałaśliwi napawali go strachem. Dzielni, przedsiębiorczy ludzie czynu w rodzaju pułkownika Cathcarta wpędzali go w kompleksy. W wojsku wszędzie był obcy. Szeregowcy i oficerowie nie zachowywali się w stosunku do niego tak jak w stosunku do innych szeregowców i oficerów i nawet kapelani nie odnosili się do niego tak przyjaźnie jak do siebie nawzajem. W świecie, w którym sukces był jedyną wartości, on pogodził się z myślą o porażce. Odczuwał dotkliwie brak tej duszpasterskiej pewności siebie i umiejętności postępowania, której tylu jego kolegów z innych sekt i religii zawdzięczało swoje kariery. Nie był stworzony do sukcesów. Uważał, że jest brzydki, i marzył o tym, żeby uciec do domu, do żony.
W rzeczywistości kapelan był prawie przystojnym mężczyzną, z przyjemną, wrażliwą twarzą, o barwie i fakturze piaskowca. Miał umysł otwarty we wszystkich bez wyjątku kwestiach.
Może naprawdę był Washingtonem Iryingiem i może naprawdę podpisywał jego nazwiskiem listy, o których nie miał najmniejszego pojęcia. Wiedział, że podobne luki w pamięci nie są rzadkością w kronikach medycyny. Wiedział, że nic nie można wiedzieć na pewno, nawet tego, że nic nie można wiedzieć na pewno. Pamiętał bardzo dokładnie, albo wydawało mu się, że pamięta bardzo dokładnie, swoje wrażenie, iż spotkał już gdzieś kiedyś Yossariana przed ich pierwszym spotkaniem w szpitalu. Pamiętał, że doznał podobnego niepokojącego uczucia w dwa tygodnie później, kiedy Yossarian zjawił się w jego namiocie z prośbą o zwolnienie go z dalszych lotów. W tym czasie, oczywiście, kapelan już znał Yossariana z dziwnej, nieortodoksyjnej sali szpitalnej, w której wszyscy chorzy wyglądali na kryminalistów, z wyjątkiem spowitego od stóp do głów w bandaże i gips nieszczęśnika, który umarł pewnego dnia z termometrem w ustach. Ale kapelan miał wrażenie, że ich pierwsze spotkanie, o wiele bardziej doniosłe i pełne ukrytego znaczenia, odbyło się dawniej, w zamierzchłej, a może nawet istniejącej wyłącznie w sferze ducha epoce, i że wtedy również posłał go na śmierć, stwierdzając, iż nic, absolutnie nic nie może dla niego zrobić.
Podobne wątpliwości z nieposkromioną żarłocznością rzucały się na wątły, cierpiący organizm kapelana. Czy jest jakaś jedna prawdziwa wiara i życie pozagrobowe? Ile aniołów rzeczywiście może tańczyć na łebku od szpilki i czym zajmował się Bóg w ciągu wszystkich tych nieskończonych eonów przed stworzeniem świata? Do czego służyło ochronne piętno na czole Kaina, skoro nie było innych ludzi na świecie? Czy Adam i Ewa mieli też córki? Te i tym podobne wielkie, skomplikowane kwestie ontologiczne dręczyły go nieustannie. Jednak najważniejsza ze wszystkich była sprawa grzeczności i dobrych manier. Jego zmorą był epistemologiczny dylemat sceptyka, niezdolnego do zaakceptowania odpowiedzi na pytania, których jednocześnie nie chciał odrzucić jako nierozwiązywalnych. Żył w wiecznej udręce i nigdy nie tracił nadziei.
– Czy zna pan uczucie, że znajduje się pan w sytuacji, którą już pan kiedyś przeżywał, wiedząc jednocześnie, że przeżywa ją pan po raz pierwszy? – spytał z wahaniem Yossariana, który siedział w jego namiocie ściskając oburącz butelkę coca-coli, jedyną rzecz, jaką kapelan mógł mu ofiarować na pocieszenie. Yossarian skinął niedbale głową i kapelan zaczai szybciej oddychać szykując się, aby połączonym, nadludzkim wysiłkiem woli swojej i Yossariana rozsunąć wreszcie potężne fałdy czarnej kotary osłaniającej odwieczne tajemnice bytu. – Czy nie ma pan podobnego uczucia teraz?
Yossarian potrząsnął głową i wyjaśnił, że zjawisko deja vu polega na chwilowym, nieskończenie małym opóźnieniu w działaniu dwóch ośrodków nerwowych, normalnie funkcjonujących jednocześnie. Kapelan prawie go nie słuchał. Był zawiedziony, ale nie wierzył Yossarianowi, gdyż otrzymał znak w postaci tajemnego, zagadkowego widzenia, którego wciąż nie miał śmiałości rozgłaszać. Z objawienia kapelana wynikał niewątpliwy i budzący grozę wniosek: albo było to widzenie zesłane z nieba, albo halucynacja; na kapelana spłynęła łaska albo zaczynał tracić zmysły. Obie ewentualności napełniały go jednakowym lękiem i przygnębieniem. Nie było to deja vu ani presąue vu, ani jamais vu. Możliwe, że istniały inne jeszcze vus, o których nigdy nie słyszał, i że jedno z nich mogło wyjaśnić w sposób zadowalający zagadkowe zjawisko, jakiego był świadkiem i zarazem uczestnikiem; możliwe nawet, że nic z tego nie zdarzyło się naprawdę, że miał do czynienia z aberracją pamięci, a nie percepcji, że w rzeczywistości nigdy nie widział tego, co teraz pamiętał, że jego obecne wrażenie tej pamięci było tylko złudzeniem złudzenia i że tylko mu się zdaje, iż kiedyś zdawało mu się, że widział na cmentarzu nagiego człowieka siedzącego na drzewie.
Kapelan wiedział już, że nie ma szczególnych predyspozycji do wykonywania swego zawodu, i często zastanawiał się, czy nie byłby szczęśliwszy służąc w innej specjalności, na przykład jako szeregowy w piechocie albo artylerii polowej, albo nawet jako spadochroniarz. Nie miał prawdziwych przyjaciół. Dopóki nie poznał Yossariana, nie miał w grupie nikogo, z kim czułby się swobodnie, a z Yossarianem, którego częste wyskoki i przejawy niesubordynacji utrzymywały kapelana w stanie ciągłego podenerwowania i dwuznacznego radosnego oczekiwania, też nie czuł się zbyt swobodnie. Kapelan czuł się bezpiecznie siedząc w klubie oficerskim z Yossarianem i Dunbarem albo nawet z Natelym i McWattem. Siedząc z nimi nie musiał siedzieć z nikim innym; problem, gdzie usiąść, miał rozwiązany i nie musiał obawiać się niepożądanego towarzystwa wszystkich tych oficerów, którzy niezmiennie witali go z przesadną wylewnością, kiedy się zjawiał, a potem wyraźnie czekali, aż sobie pójdzie. Jego obecność krępowała wielu ludzi. Wszyscy odnosili się do niego niezwykle przyjaźnie, ale nikt nie był dla niego miły; wszyscy z nim rozmawiali, ale nikt mu nigdy nic nie powiedział. Yossarian i Dunbar byli znacznie swobodniejsi od innych i dlatego kapelan czuł się w ich towarzystwie najlepiej. Wystąpili nawet w jego obronie tego wieczoru, kiedy pułkownik Cathcart chciał go znowu wyrzucić z klubu oficerskiego, na co Yossarian zerwał się z dzikim błyskiem w oku, aby interweniować, a Nately zawołał: “Yossarian!", aby go pohamować. Pułkownik Cathcart zbladł jak ściana na dźwięk tego nazwiska i ku ogólnemu zdumieniu wycofał się w panice, wpadając na generała Dreedle, który odepchnął go zniecierpliwiony i kazał mu natychmiast rozkazać kapelanowi, żeby co wieczór przychodził do klubu.
Nadążanie za swoim zmieniającym się stale statusem w klubie oficerskim sprawiało kapelanowi prawie tyle samo kłopotów co pamiętanie, w której z dziesięciu stołówek grupy miał zgodnie z programem spożywać kolejny posiłek. Najchętniej nie pokazywałby się w klubie w ogóle, gdyby nie przyjemność, jaką znajdował tam w towarzystwie swoich nowych przyjaciół. Klub oficerski był jedynym miejscem, gdzie kapelan mógł pójść wieczorem. Z nieśmiałym, powściągliwym uśmiechem przesiadywał przy stoliku Yossariana i Dunbara nad prawie nie tkniętą szklanką lepkosłodkiego wina, rzadko odzywając się pierwszy i obracając nieumiejętnie w palcach fajeczkę z kolby kukurydzy, którą nosił wstydliwie, a od czasu do czasu nabijał tytoniem i palił. Lubił słuchać ckliwych, gorzkosłodkich lamentów Nately'ego, gdyż odzwierciedlały dość wiernie jego własne romantyczne cierpienia, niezmiennie wywołując nowy przypływ tęsknoty za żoną i dziećmi. Kapelan, rozbawiony szczerością i niedojrzałością Nately'ego, potakiwał mu kiwając głową z sympatią i zrozumieniem. Nately nie chwalił się zbytnio faktem, że jego ukochana jest prostytutką, i kapelan wiedział o tym głównie od kapitana Blacka, który nie przeszedł nigdy koło ich stolika, żeby nie mrugnąć znacząco do kapelana i nie rzucić Nately'emu jakiejś niesmacznej i raniącej uwagi na jej temat. Kapelan nie aprobował postępowania kapitana Blacka i z największym trudem powstrzymywał się, żeby nie życzyć mu źle.
Nikt, nawet Nately, nie brał pod uwagę faktu, że kapelan Albert Taylor Tappman jest nie tylko kapelanem, lecz także istotą ludzką, że może mieć uroczą, namiętną, ładną żonę, którą kocha niemal do szaleństwa, i troje małych, niebieskookich dzieci o obcych, zapomnianych buziach, dzieci, które kiedy dorosną, będą go uważać za dziwaka, i może nie zechcą przebaczyć mu tego, że zawód ojca będzie je nieraz stawiać w kłopotliwej sytuacji. Dlaczego nikt nie rozumie, że nie jest dziwolągiem, ale normalnym samotnym człowiekiem, który stara się prowadzić normalne, samotne, ludzkie życie? Czy nie krwawi, kiedy się go kłuje? I czy nie śmieje się, kiedy się go łaskocze? Jakby im nigdy nie przyszło do głowy, że on tak samo jak oni ma oczy, ręce, narządy, wymiary, zmysły i uczucia, że może zginąć od tej samej broni, że marznie i grzeje się na tym samym wietrze i je to samo co oni, chociaż trzeba przyznać, że za każdym razem w innej stołówce. Jedynym człowiekiem, który przypuszczalnie zdawał sobie sprawę, że kapelan ma jakieś uczucia, był kapral Whitcomb, gdyż udało mu się zranić je do głębi, kiedy pomijając kapelana zwrócił się do pułkownika Cathcarta z propozycją wysyłania oficjalnych listów kondolencyjnych do rodzin rannych i poległych na polu walki.
Żona była jedyną osobą na świecie, której kapelan mógł być pewien, i to by mu wystarczyło, gdyby tylko pozwolono mu żyć wyłącznie z nią i z dziećmi. Żona kapelana byla nieśmiałą, szczuplutką, milą kobietą niewiele po trzydziestce, bardzo ładną ciemną brunetką o wąskiej talii, chłodnych, inteligentnych oczach, małych, białych, ostrych ząbkach i żywej, dziecięcej buzi o drobnych rysach. Twarzy dzieci stale zapominał i ilekroć oglądał ich fotografie, miał wrażenie, że widzi je po raz pierwszy. Kapelan kochał żonę i dzieci z tak nieposkromioną żarliwością, że często chciało mu się paść bezradnie na ziemię i płakać jak najnędzniejszy kaleka. Prześladowały go bezlitośnie makabryczne fantazje na ich temat i przeraźliwe, ohydne przeczucia chorób i wypadków. Każdą chwilę zadumy zatruwał mu lęk przed straszliwymi chorobami w rodzaju tumoru Ewinga lub białaczki; po kilka razy w tygodniu przeżywał śmierć synka, ponieważ nie nauczył żony, jak tamować krwotok tętniczy; oglądał przez łzy w paraliżującej ciszy, jak cała jego rodzina ginie po kolei porażona prądem z gniazdka w piwnicy, ponieważ zapomniał im powiedzieć, że ciało ludzkie jest dobrym przewodnikiem elektryczności; cała czwórka prawie co noc ginęła w płomieniach, kiedy ich jednopiętrowy drewniany domek zapalał się od wybuchu piecyka gazowego; z upiornymi, okrutnymi, odrażającymi szczegółami widział, jak delikatne, kruche ciało jego biednej, ukochanej żony jest rozgniatane na rzadką miazgę na ścianie supersamu przez jakiegoś pijanego do nieprzytomności kierowcę, i patrzał, jak jego pięcioletnią rozszlochaną córeczkę odprowadza z miejsca wstrząsającego wypadku łagodny, siwowłosy pan, który zawsze gwałcił ją i mordował w opuszczonym kamieniołomie, a dwójka młodszych dzieci umierała powoli z głodu w domu, po tym jak pilnująca ich teściowa konała na atak serca, usłyszawszy przez telefon o wypadku jego żony. Żona kapelana była uroczą, łagodną, rozważną kobietą i kapelan tęsknił za ciepłym dotknięciem jej szczupłej ręki, za muśnięciem jej miękkich czarnych włosów, za czułym, uspokajającym dźwiękiem jej głosu. Była znacznie silniejszym człowiekiem od niego. Pisywał do niej raz, czasem dwa razy w tygodniu krótkie, beztroskie listy. Chciałby pisać do niej po całych dniach gwałtowne listy miłosne, zapełniając nieskończone stronice rozpaczliwymi, najtajniejszymi wyznaniami pokornego uwielbienia i pożądania oraz szczegółowymi instrukcjami, jak stosować sztuczne oddychanie. Chciałby całymi kaskadami wylać przed nią swoją nieznośną samotność i rozpacz i przestrzec ją, żeby zamykała kwas borny i aspirynę przed dziećmi i nigdy nie przechodziła jezdni przy czerwonym świetle. Ale nie chciał jej martwić. Żona kapelana była wrażliwa, łagodna i pełna współczucia. Sny kapelana o spotkaniu z żoną prawie niezmiennie kończyły się plastycznymi aktami miłosnymi.