Paragraf 22 - Heller Joseph 38 стр.


Kapelan najbardziej czuł się oszustem na pogrzebach i wcale by się nie zdziwił, gdyby się okazało, że zjawa na drzewie owego dnia była wyrazem gniewu Wszechmogącego za bluźnierstwo i pychę związaną z jego funkcją. Symulowanie powagi, pozorowanie smutku i udawanie, że posiada się nadprzyrodzoną wiedzę o życiu pozagrobowym w tak przeraźliwych i tajemnych okolicznościach, wydawało mu się najstraszliwszym z przestęptw. Pamiętał – czy też był prawie pewien, że pamięta – scenę na cmentarzu doskonale. Widział jak dziś majora Majora i majora Danby'ego, stojących po jego bokach ponuro jak dwie strzaskane kamienne kolumny, pamiętał prawie dokładnie, ilu było żołnierzy i gdzie który stał, widział czterech ludzi opartych o łopaty, ohydną trumnę, wielką, tryumfującą kupę pulchnej czerwonobrązowej ziemi i ciężkie, nieruchome, pozbawione głębi, przygniatające niebo, tak dziwnie puste i błękitne tego dnia, że niemal nie do zniesienia. Zapamiętał te szczegóły na zawsze, gdyż stanowiły nieodłączną część najbardziej niezwykłego wydarzenia w jego życiu, wydarzenia może cudownego, a może patologicznego: ukazania się nagiego człowieka na drzewie. Jak miał to wyjaśnić? Nie dawało się to podciągnąć ani pod deja vu, ani jamais vu, ani presque vu. Czyżby więc zjawa? Dusza zmarłego? Anioł z nieba lub wysłannik piekieł? A może cały ten fantasmagoryczny epizod był po prostu tworem jego chorej wyobraźni, wyrodniejącego umysłu, gnijącego mózgu? Możliwości, że na drzewie rzeczywiście siedział nagi człowiek – a właściwie dwóch, bo wkrótce przyłączył się do niego drugi, odziany od stóp do głów w złowieszczy ciemny strój i brązowe wąsy, który pochylał się ku temu pierwszemu ofiarowując mu rytualnym gestem jakiś napój w brązowym pucharze – kapelan nie brał nawet pod uwagę.

Kapelan był naprawdę bardzo uczynnym człowiekiem, tylko nigdy nie udało mu się nikomu pomóc, nawet Yossarianowi, kiedy postanowił ostatecznie chwycić byka za rogi i odwiedzić potajemnie majora Majora, aby się dowiedzieć, czy to prawda, co mówi Yossarian, że lotnicy w grupie pułkownika Cathcarta są rzeczywiście zmuszani do odbywania większej ilości lotów bojowych niż w innych jednostkach. Kapelan zdecydował się na to desperacko odważne posunięcie po kolejnej awanturze z kapralem Whitcombem, popiwszy letnią wodą z manierki swój niewesoły posiłek, złożony z dwóch czekoladowych baloników. Wyruszył do majora Majora pieszo, żeby nie zauważył go kapral Whitcomb, i przemykał się po cichu lasem, dopóki nie znikły mu z oczu dwa namioty na polance, a potem skręcił do opuszczonego wykopu kolejowego, gdzie grunt był równiejszy. Szedł po skamieniałych drewnianych podkładach, czując narastający gniew i bunt. Tego dnia został sponiewierany i poniżony kolejno przez pułkownika Cathcarta, pułkownika Korna i kaprala Whitcomba. Musiał wreszcie dać odczuć swoją obecność! Wkrótce jego wątła pierś zaczęła się ciężko unosić. Szedł najprędzej, jak tylko mógł, gdyż bał się, że jego determinacja może osłabnąć, jeżeli zwolni kroku. Po chwili zobaczył jakąś postać w mundurze zbliżającą się z naprzeciwka między zardzewiałymi szynami. Natychmiast wdrapał się po ścianie wykopu i przygięty za zasłoną krzewów podążał dalej w tym samym kierunku wąską, porośniętą mchem ścieżką, która wiła się w cieniu lasu. Posuwanie się było tu znacznie bardziej utrudnione, ale on nie zważając na nic parł do przodu z tą samą palącą determinacją, raz po raz ślizgając się, potykając i kalecząc sobie nagie dłonie o uparte gałęzie zagradzające drogę, aż wreszcie krzewy i wysokie paprocie po obu stronach rozstąpiły się i kapelan przemknął obok oliwkowej przyczepy wojskowej ustawionej na cegłach, wyraźnie widocznych wśród rzadszego tutaj podszycia. Dalej minął namiot z jasnym, perłowoszarym kotem wygrzewającym się przed wejściem, następną przyczepę na cegłach i wreszcie wpadł na polankę zajmowaną przez eskadrę Yossariana. Czuł na wargach słony smak potu. Nie zatrzymując się ani na chwilę poszedł środkiem polanki prosto do kancelarii, gdzie powitał go chudy, przygarbiony sierżant sztabowy o długich jasnoblond włosach i wystających kościach policzkowych, który poinformował go łaskawie, że może wejść, ponieważ majora Majora nie ma.

Kapelan podziękował mu uprzejmym skinieniem głowy i krocząc między dwoma rzędami biurek z maszynami do pisania podszedł do brezentowej przegrody w głębi namiotu. Prześlizgnął się przez trójkątne wycięcie i znalazł się w pustym pokoiku. Brezentowa klapa opadła za jego plecami. Kapelan dyszał ciężko i pocił się obficie. Pokoik nadal był pusty. Zdawało mu się, że słyszy stłumione szepty. Minęło dziesięć minut. Kapelan niezłomnie zaciskając szczęki rozejrzał się surowo, z dezaprobatą i nagle oklapł, gdyż przypomniał sobie dokładnie słowa sierżanta: może pan wejść, bo majora Majora nie ma. Podoficerowie robili sobie kawały! Kapelan przerażony odskoczył od przegrody, gorzkie łzy napłynęły mu do oczu, a z drżących warg wyrwał się żałosny skowyt. Majora Majora nie było, a on padł ofiarą nieludzkiego żartu podoficerów. Widział ich niemal, jak czekają po drugiej stronie brezentowej przegrody w pełnej napięcia grupce, niczym stado żarłocznych, nienasyconych, wszystkożernych drapieżnych bestii, gotowych rzucić się na niego ze śmiechem i drwinami, gdy tylko się tam pojawi. Przeklinał swoją naiwność i w panice modlił się o coś w rodzaju maski lub ciemnych okularów i sztucznych wąsów, za czym mógłby się ukryć, albo o potężny, basowy głos pułkownika Cathcarta i szerokie, muskularne bary i bicepsy, dzięki którym mógłby wyjść bez lęku i pokonać swoich złośliwych prześladowców siłą przemożnego autorytetu i pewnością siebie, zmuszając ich, by zadrżeli ze skruchą i wycofali się tchórzliwie. Kapelan nie miał odwagi stawić im czoło. Pozostawało wyjście przez okno. Horyzont był czysty, kapelan wyskoczył więc z pokoiku majora Majora przez okno, biegiem okrążył róg namiotu i wskoczył do wykopu linii kolejowej.

Pognał zgięty wpół, z twarzą ściągniętą przewidująco w nonszalancki, światowy uśmiech na wypadek, gdyby go ktoś zobaczył. Wyskoczył z wykopu do lasu, gdy dostrzegł jakąś postać zbliżającą się z przeciwnej strony, i przedzierał się rozpaczliwie przez leśne chaszcze jak ktoś ścigany, z policzkami pałającymi wstydem. Słyszał wszędzie wokół siebie głośne, dzikie wybuchy szyderczego śmiechu, zaś w gąszczu krzewów i wysoko w gałęziach drzew migały mu rozmazane, złośliwe, wyszczerzone, pijane twarze. Skurcze palącego bólu przeszywające pierś zmusiły go do zwolnienia kroku. Chwiejąc się na nogach, parł dalej do przodu, aż zupełnie opadł z sił i zatoczył się na rosochatą jabłoń, przywierając czołem do pnia i obejmując go ramionami, żeby nie upaść. Każdy oddech odzywał mu się w uszach rzężącym jękiem. Minęło kilka minut długich jak godziny, zanim sobie uświadomił, że to on sam jest źródłem tego chrapliwego ryku. Stopniowo ból w piersiach zaczął ustępować. Wkrótce poczuł się na tyle lepiej, że mógł stać o własnych siłach. Czujnie nastawił ucha. W lesie panowała cisza. Nie było słychać szatańskiego śmiechu, nikt go nie ścigał. Był zbyt zmęczony, smutny i brudny, żeby odczuć ulgę. Drżącymi, pozbawionymi czucia palcami poprawił zmiętoszone ubranie i pozostały odcinek drogi przeszedł całkowicie nad sobą panując. Kapelan często rozmyślał o niebezpieczeństwie ataku serca.

Jeep kaprala Whitcomba stał nadal na polance. Kapelan skradając się na palcach obszedł namiot kaprala od tyłu, nie chcąc narażać się na to, że kapral go zobaczy i obrazi. Z dziękczynnym westchnieniem ulgi wślizgnął się pośpiesznie do swojego namiotu i zobaczył kaprala Whitcomba rozwalonego na jego łóżku, z podciągniętymi kolanami. Kapral Whitcomb trzymał zabłocone buciory na kocu kapelana i zajadał jeden z jego batoników, przewracając z pogardliwym uśmieszkiem kartki jednej z jego Biblii.

– Gdzie pan był? – spytał surowo bez większego zainteresowania, nie podnosząc głowy.

Kapelan zarumienił się i unikając wzroku kaprala powiedział:

– Byłem w lesie na spacerze.

– W porządku – uciął kapral Whitcomb. – Może mnie pan nie wtajemniczać w swoje sprawy. Ale zobaczy pan, jak to wpłynie na moje morale. – Kapral wgryzł się żarłocznie w batonik kapelana i mówił dalej z pełnymi ustami: – Miał pan gościa podczas swojej nieobecności. Majora Majora.

Kapelan zakręcił się w miejscu ze zdziwienia i zawołał:

– Major Major? Major Major był tutaj?

– Chyba o nim mówimy, nie?

– Gdzie on poszedł?

– Wskoczył do wykopu kolejowego i pognał jak spłoszony zając

– zachichotał kapral Whitcomb. – Stuknięty facet.

– Czy mówił, po co przyszedł?

– Potrzebuje pańskiej pomocy w pewnej bardzo ważnej spawie.

– Major Major tak powiedział? – zdumiał się kapelan.

– Nie powiedział – poprawił kapral Whitcomb z zabójczą precyzją – tylko napisał w zaklejonym, osobistym liście, który zostawił na pańskim biurku.

Kapelan spojrzał na stolik brydżowy służący mu za biurko i zobaczył jedynie obrzydliwy pomarańczowoczerwony, gruszkowaty w kształcie pomidor, który otrzymał rano od pułkownika Cathcarta i który nadal leżał w tej samej pozycji, w jakiej go zostawił, niczym niezniszczalny, karmazynowy symbol jego nieudolności.

– Gdzie jest ten list? – spytał.

– Przeczytałem i wyrzuciłem – powiedział kapral Whitcomb zatrzaskując Biblię i zrywając się z łóżka. – O co chodzi? Nie wierzy mi pan?

I wyszedł. Natychmiast wszedł z powrotem, omal nie zderzywszy się z kapelanem, który wybiegł z powrotem do majora Majora.

– Nie ma pan zaufania do podwładnych – oświadczył ponuro.

– To jeszcze jedna z pańskich wad.

Kapelan kiwnął głową ze skruchą i wyminął go pośpiesznie, nie chcąc tracić czasu na przeprosiny. Poznawał wprawną rękę losu despotycznie kierującą jego krokami. Uświadomił sobie, że dwukrotnie tego dnia major Major pędził wprost ns niego wykopem i dwukrotnie kapelan idiotycznie odkładał wyznaczone przez los spotkanie, dając nura do lasu. Przepełniony poczuciem winy pośpieszył najszybciej jak tylko mógł po wyszczerbionych, nierówno ułożonych podkładach. Ziarenka piasku i żwiru w butach i skarpetkach ocierały mu palce do krwi. Jego bladą, udręczoną twarz wykrzywiał bezwiedny grymas niewysłowionego cierpienia. Wczesne sierpniowe popołudnie było coraz bardziej parne i gorące. Prawie mila dzieliła jego namiot od eskadry Yossariana. Letnia bluza kapelana zupełnie przemokła od potu, kiedy wreszcie tam dotarł i wpadł bez tchu do namiotu kancelarii, gdzie zatrzymał go stanowczym gestem ten sam zdradziecki, gładki sierżant sztabowy z wychudłą twarzą w okrągłych okularach, który kazał mu czekać, ponieważ major Major jest u siebie, i zapowiedział, że go nie wpuści, dopóki major Major nie wyjdzie. Kapelan spojrzał na niego oszołomiony i zdumiony. Zastanawiał się, za co sierżant tak go nienawidzi. Wargi kapelana zbielały i zaczęły drżeć. Paliło go pragnienie. O co tym ludziom chodzi? Czy nie dość jest tragedii? Sierżant wyciągnął rękę i osadził kapelana w miejscu.

– Bardzo mi przykro – powiedział z żalem, głębokim, uprzejmym, pełnym melancholii głosem – ale to rozkaz. Major Major nie przyjmuje nikogo.

– Major Major sam chciał się ze mną zobaczyć – tłumaczył kapelan. – Był w moim namiocie, kiedy ja byłem tutaj poprzednim razem.

– Major Major? – zdziwił się sierżant.

– Tak. Proszę pójść i spytać go.

– 1- Obawiam się, że to niemożliwe. Mnie Major też nie przyjmuje. Może zostawi pan wiadomość?

– Nie chcę zostawiać wiadomości. Czy major nigdy nie robi wyjątków?

– Tylko w szczególnych sytuacjach. Po raz ostatni opuścił swój namiot, żeby wziąć udział w pogrzebie jednego z szeregowych. A po raz ostatni przyjął kogoś u siebie, kiedy znalazł się w sytuacji bez wyjścia. Bombardier nazwiskiem Yossarian wdarł się wtedy…

– Yossarian? – rozpromienił się kapelan uradowany tym nowym zbiegiem okoliczności. Czyżby jeszcze jeden cud? – Właśnie o nim chcę rozmawiać z majorem Majorem. Czy mówili na temat ilości lotów bojowych, które Yossarian musi odbyć?

– Tak jest, właśnie o tym rozmawiali. Kapitan Yossarian miał pięćdziesiąt jeden lotów i prosił majora Majora o wyłączenie z personelu latającego i zwolnienie od czterech lotów. Pułkownik Cathcart wymagał wtedy pięćdziesięciu pięciu lotów.

– I co na to major Major?

– Major Major powiedział, że nic nie może zrobić. Twarz kapelana pociemniała.

– Tak powiedział?

– Tak jest. Poradził nawet Yossarianowi, żeby udał się z tą sprawą do pana. Czy na pewno nie chce pan zostawić wiadomości? Mam tutaj papier i ołówek.

Kapelan potrząsnął głową, gryząc w rozpaczy spieczoną dolną wargę, i wyszedł. Słońce stało jeszcze wysoko, a tyle już się tego dnia wydarzyło. W lesie było nieco chłodniej. Gardło miał wysuszone i obolałe. Szedł powoli, zastanawiając się ponuro, jakież to jeszcze nieszczęścia mogą się na niego zwalić, kiedy zza krzewu morwy bez żadnego ostrzeżenia skoczył na niego szalony pustelnik. Kapelan wrzasnął na cały głos.

Wysoki, trupioblady nieznajomy odskoczył przerażony krzykiem kapelana i zawołał:

– Nie bij mnie!

– Kim pan jest? – krzyknął kapelan.

– Proszę mnie nie bić! – odkrzyknął nieznajomy.

– Jestem kapelanem!

– To dlaczego chce mi pan zrobić krzywdę?

– Wcale nie chcę panu zrobić krzywdy – przekonywał go kapelan zdradzając oznaki zniecierpliwienia, mimo że nadal stał jak wryty.

– Niech pan tylko powie, kim pan jest i czego pan ode mnie chce.

– Chcę się tylko dowiedzieć, czy Wódz White Halfoat umarł już na zapalenie płuc – krzyknął nieznajomy. – Nic więcej nie chcę. Ja tu mieszkam. Nazywam się Flume. Należę do eskadry, ale mieszkam tutaj w lesie. Może pan spytać, kogo pan chce.

Przyglądając się dziwacznej, skulonej postaci, kapelan zaczai stopniowo odzyskiwać panowanie nad sobą. Na postrzępionej koszuli nieznajomego dyndały dwie kapitańskie belki pokryte nalotem rdzy. Miał włochate, czarne jak smoła znamię pod jednym nozdrzem i ciężkie, nastroszone wąsy.koloru topolowej kory.

– Skoro jest pan z tej eskadry, to dlaczego mieszka pan w lesie?

– spytał zaciekawiony kapelan.

– Muszę mieszkać w lesie – odpowiedział kapitan kwaśno, jakby to było zrozumiałe samo przez się. Prostował się powoli, nadal z lękiem obserwując kapelana, mimo że był od niego przeszło o głowę wyższy.

– Czy nie słyszał pan rozmów na mój temat? Wódz White Halfoat poprzysiągł, że poderżnie mi gardło którejś nocy, kiedy głęboko zasnę, i dopóki on żyje, nie odważę się położyć do łóżka w eskadrze.

Kapelan z niedowierzaniem wysłuchał tego nieprawdopodobnego wyjaśnienia.

– Ależ to nie do wiary – zawołał. – Byłoby to morderstwo z premedytacją. Dlaczego nie zameldował pan o tym majorowi Majorowi?

– Zameldowałem o tym majorowi Majorowi – wyjaśnił ze smutkiem kapitan – i major Major powiedział, że on sam poderżnie mi gardło, jeżeli jeszcze raz się u niego pokażę. – Kapitan z lękiem spojrzał na kapelana. – Czy pan również chce mi poderżnąć gardło?

– Ależ nie, skąd – uspokoił go kapelan. – Oczywiście, że nie. Czy pan naprawdę mieszka w lesie?

Kapitan skinął głową i kapelan z mieszaniną litości i podziwu przyjrzał się jego porowatej, szarej z wycieńczenia i niedożywienia twarzy. Ciało kapitana było szkieletem w wymiętym ubraniu, które wisiało na nim jak przypadkowy zbiór worków. Wszędzie miał poprzyklejane źdźbła siana i widać było, że dawno już nie oglądał fryzjera. Pod oczami miał wielkie czarne sińce. Kapelan był prawie do łez wzruszony tym obrazem nędzy i rozpaczy, jaki przedstawiał kapitan, i poczuł szacunek i współczucie na myśl o różnorakich surowych umartwieniach, które ten biedak musi znosić każdego dnia.

– Kto panu pierze bieliznę?

– Oddaję ją praczce we wsi – odpowiedział kapitan rzeczowym tonem. – Trzymam swoje ubranie w przyczepie i zakradam się tam raz czy dwa razy dziennie, żeby wziąć czystą chustkę do nosa albo zmienić bieliznę.

– A co pan zrobi, jak przyjdzie zima?

– O, mam nadzieję, że do tego czasu wrócę do eskadry – wyznał kapitan z męczeńskim przekonaniem. – Wódz White Halfoat obiecywał stale, że umrze na zapalenie płuc, i sądzę, iż muszę tylko cierpliwie poczekać na nadejście chłodniejszych i wilgotniejszych dni. – Tu kapitan zmierzył kapelana zdziwionym spojrzeniem. – Czy pan tego wszystkiego nie wie? Nie słyszał pan, co o mnie mówią?

Назад Дальше