Paragraf 22 - Heller Joseph 39 стр.


– Chyba nigdy nie słyszałem, żeby ktoś o panu mówił.

– Tak? Zupełnie tego nie rozumiem. – Kapitan był dotknięty, ale robił dobrą minę do złej gry. – Na szczęście mamy już prawie wrzesień i chyba teraz to nie potrwa długo. Jak chłopcy będą o mnie pytać, może im pan powiedzieć, że zacznę znowu pitrasić swoje biuletyny, jak tylko Wódz White Halfoat umrze na zapalenie płuc. Powie im pan? Proszę im powiedzieć, że wrócę do eskadry, kiedy nadejdzie zima i Wódz White Halfoat umrze na zapalenie płuc, dobrze?

Kapelan z nabożeństwem zapamiętał te prorocze słowa, urzeczony ich ezoterycznym znaczeniem.

– Czy żywi się pan jagodami, ziołami i korzonkami? – spytał.

– Nie, oczywiście, że nie – odpowiedział zdziwiony kapitan. – Zakradam się do stołówki od tyłu i jadam w kuchni. Milo daje mi mleko i kanapki.

– Co pan robi, kiedy pada deszcz?

– Moknę – przyznał szczerze kapitan.

– A gdzie pan sypia?

Kapitan natychmiast skulił się i zaczął się cofać.

– Pan także? – zawołał przerażony.

– Ależ nie – krzyknął kapelan. – Przysięgam.

– Pan też chce mi poderżnąć gardło! – upierał się kapitan.

– Daję panu słowo – zapewnił go kapelan, ale było już za późno, gdyż poczciwe, rozczochrane widmo już znikło, rozpływając się tak fachowo wśród bujnej, pstrej mozaiki liści, świateł i cieni, że kapelan natychmiast zaczął się zastanawiać, czy je rzeczywiście widział. Ostatnio miał tyle do czynienia ze zwidami, że nie był już pewien, które z nich były zwidami, a które istniały naprawdę. Chciał jak najprędzej dowiedzieć się prawdy o szaleńcu z lasu, sprawdzić, czy kapitan Flume jest postacią rzeczywistą, ale z żalem przypomniał sobie, że w pierwszym rzędzie musi udobruchać kaprala Whitcomba za to, że daje mu zbyt mało samodzielności. Człapał apatycznie ścieżką wijącą się przez las, z wyschniętym gardłem i tak wyczerpany, że ledwo powłóczył nogami. Miał wyrzuty sumienia na myśl o kapralu Whitcombie. Modlił się, żeby kaprala nie było, kiedy przyjdzie na polankę, i żeby mógł rozebrać się spokojnie, umyć porządnie ręce, piersi i ramiona, napić się wody, położyć się odświeżony, a może nawet zdrzemnąć się parę minut. Czekał go jednak kolejny zawód i kolejny szok, gdyż kapral Whitcomb podczas jego nieobecności stał się sierżantem Whitcombem i siedział półnagi w fotelu kapelana, przyszywając sobie jego igłą i nitką nowe dystynkcje do rękawa koszuli. Pułkownik Cathcart awansował kaprala Whitcomba i wzywał kapelana w sprawie listów.

Kapelan jęknął i jak podcięty osunął się na łóżko. Jego manierka była pusta, a z wrażenia zapomniał o pojemniku wiszącym w cieniu między namiotami.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział. – Nie mogę uwierzyć, że ktoś mógł naprawdę uwierzyć, że podrabiałem podpis Washingtona Iryinga.

– Nie o te listy chodzi – sprostował kapral Whitcomb, wyraźnie uradowany rozpaczą kapelana. – Pułkownik chce z panem porozmawiać o listach do rodzin poległych.

– O tamtych listach? – spytał kapelan ze zdziwieniem

– Tak jest – tryumfował kapral Whitcomb. – Przejedzie się po panu za to, że nie pozwolił mi pan ich wysyłać. Trzeba było widzieć, jak się zapalił do tego pomysłu, kiedy mu przypomniałem, że na listach będzie jego podpis. Za to właśnie mnie awansował. Jest absolutnie pewien, że dzięki temu napiszą o nim w “The Saturday Evening Post".

Kapelan zdumiał się jeszcze bardziej.

– Ale skąd on wiedział, że w ogóle rozważaliśmy taki projekt?

– Poszedłem do niego i powiedziałem.

– Co zrobiliście? – spytał kapelan ostro i zerwał się na równe nogi w obcym swojej naturze przystępie gniewu. – Chcecie powiedzieć, że poszliście poza moimi plecami do pułkownika, nie pytając mnie o pozwolenie?

– Tak jest – odpowiedział kapral Whitcomb, uśmiechając się bezczelnie ze złośliwą satysfakcją. – I dobrze panu radzę, niech pan nie próbuje robić z tego sprawy. – Roześmiał się wyzywająco. – Pułkownik Cathcart nie będzie zadowolony, kiedy się dowie, że pan się na mnie odgrywa za to, że przedstawiłem mu swój projekt. Wie pan co? – mówił kapral Whitcomb odgryzając pogardliwie, z głośnym trzaskiem, czarną nitkę kapelana i zapinając koszulę. – Ten tępak naprawdę myśli, że to jeden z najlepszych pomysłów, jakie zdarzyło mu się w życiu usłyszeć.

– Dzięki temu mogę nawet trafić na łamy “The Saturday Evening Post" – pochwalił się z uśmiechem pułkownik Cathcart, przechadzając się żwawo po swoim gabinecie, w którym strofował kapelana. – A pan nie potrafił docenić tego projektu. W osobie kaprala Whitcomba ma pan dobrego pomocnika. Mam nadzieję, że to przynajmniej pan docenia.

– Sierżanta Whitcomba – wyrwało się mimo woli kapelanowi.

– Powiedziałem przecież sierżanta Whitcomba – zaperzył się pułkownik Cathcart. – Dobrze by było, gdyby choć raz wysłuchał pan tego, co się do pana mówi, zamiast szukać dziury w całym. Nie chce pan chyba do końca życia pozostać kapitanem?

– Nie rozumiem, panie pułkowniku.

– Nie widzę przed panem żadnych możliwości awansu, jeżeli nadal będzie pan w ten sposób postępować. Kapral Whitcomb uważa, że wy, księża, nie mieliście żadnego pomysłu od tysiąca dziewięciuset czterdziestu czterech lat, i gotów jestem przyznać mu rację. Zdolny chłopak z tego kaprala Whitcomba. Tak, od dzisiaj to się zmieni. – Pułkownik usiadł z wyrazem determinacji i oczyścił z papierów środek biurka. Kiedy skończył, stuknął w środek tej oczyszczonej powierzchni palcem.

– Od jutra – powiedział – chcę, żeby pisał pan z kapralem Whitcombem listy kondolencyjne do najbliższych krewnych każdego poległego, rannego lub wziętego do niewoli żołnierza naszej grupy. Życzę sobie, żeby to były listy szczere. Chcę, żeby mówiły szczegółowo o każdym żołnierzu, tak aby nie ulegało wątpliwości, że każde pańskie słowo płynie z głębi mojego serca. Jasne?

Kapelan impulsywnie zrobił krok naprzód, aby zaprotestować.

– Ależ, panie pułkowniku, to niemożliwe! – wybuchnął. – Nawet nie znamy tak dobrze wszystkich żołnierzy.

– A co to za różnica? – spytał pułkownik Cathcart i nagle uśmiechnął się pojednawczo. – Kapral Whitcomb przyniósł mi projekt listu, który przewiduje w zasadzie każdą sytuację. Niech pan posłucha: “Szanowna Pani, Panie, Panno lub Szanowni Państwo! Nie potrafię znaleźć słów, aby wyrazić głęboko osobisty ból, jakiego doznałem na wieść, że Pani(a) mąż, syn, ojciec lub brat poległ, został ranny lub zaginął". I tak dalej. Uważam, że to wstępne zdanie doskonale oddaje moje uczucia. Niech ksiądz posłucha, a może, jeżeli ksiądz nie ma do tego serca, przekaże ksiądz całą sprawę kapralowi Whitcombowi?

– Pułkownik Cathcart wybił niedopałek z cygarniczki i wygiął ją w obu dłoniach jak szpicrutę z onyksu i kości słoniowej. – To jest jedna z największych wad księdza – powiedział. – Kapral Whitcomb uważa, że nie ma ksiądz zaufania do ludzi. Mówi też, że brak księdzu inicjatywy. Chyba ksiądz nie zaprzeczy, prawda?

– Nie, panie pułkowniku. – Kapelan potrząsnął głową czując się bardzo podle, ponieważ rzeczywiście nie miał zaufania do podwładnych, brakowało mu inicjatywy i faktycznie miał ochotę zaprzeczyć pułkownikowi. W głowie miał sieczkę. Za oknami strzelano do rzutków i kapelan wzdrygał się za każdym strzałem. Nie mógł się przyzwyczaić do odgłosu wystrzałów. Otaczały go ze wszystkich stron kosze dorodnych pomidorów i był prawie pewien, że kiedyś w zamierzchłej przeszłości stał już w gabinecie pułkownika Cathcarta w podobnej sytuacji, otoczony takimi samymi koszami pomidorów. Znowu deja vu. Sceneria była znajoma, a jednocześnie jakże odległa. Czuł, że ubranie ma brudne i zniszczone, i dręczyła go śmiertelna obawa, że śmierdzi.

– Za bardzo bierze sobie ksiądz wszystko do serca – powiedział pułkownik Cathcart szczerze, z nutą protekcjonalnego obiektywizmu.

– To też jest jedna z wad księdza. Grobowa mina księdza wprawia wszystkich w przygnębienie. Chcę od czasu do czasu usłyszeć śmiech księdza. Dalej, śmiało, kapelanie! Niech się ksiądz roześmieje serdecznie, a dostanie ksiądz cały kosz dorodnych pomidorów. – Pułkownik odczekał kilka sekund wpatrując się w kapelana i zachichotał zwycięsko. – Widzi ksiądz, że mam rację. Nie potrafi się ksiądz roześmiać.

– Nie, panie pułkowniku – przyznał kapelan pokornie, przełykając ślinę powoli, z wyraźnym wysiłkiem. – Nie teraz. Bardzo chce mi się pić.

– Więc niech się ksiądz napije. Pułkownik Kom trzyma zwykle whisky w biurku. Powinien ksiądz spróbować wpaść kiedyś wieczorem z nami do klubu oficerskiego i trochę się rozerwać. Niech się ksiądz zabawi od czasu do czasu. Mam nadzieję, że nie uważa się ksiądz za kogoś lepszego od nas dlatego, że jest ksiądz zawodowym oficerem?

– Ależ skąd, panie pułkowniku – zapewnił go kapelan z zażenowaniem. – Prawdę mówiąc, spędziłem w klubie kilka ostatnich wieczorów.

– Jest ksiądz tylko kapitanem – kontynuował pułkownik, nie zwracając najmniejszej uwagi na słowa kapelana. – Może ksiądz być zawodowym oficerem, ale nadal jest tylko kapitanem.

– Tak jest, panie pułkowniku. Wiem o tym.

– No to bardzo dobrze. Może to nawet lepiej, że się ksiądz nie roześmiał. I tak nie dałbym księdzu tych pomidorów. Kapral Whitcomb powiedział mi, że wziął ksiądz dorodnego pomidora będąc tutaj dziś rano.

– Dziś rano? Ależ, panie pułkowniku! Pan sam mi go dał. Pułkownik Cathcart podejrzliwie przekrzywił głowę.

– Przecież wcale nie mówię, że go księdzu nie dałem. Powiedziałem tylko, że ksiądz go wziął. Nie rozumiem, dlaczego tak się ksiądz denerwuje, jeżeli rzeczywiście go ksiądz nie ukradł. Więc twierdzi ksiądz, że sam go księdzu dałem?

– Tak jest, panie pułkowniku. Przysięgam, że tak.

– Muszę więc księdzu wierzyć na słowo. Chociaż nie wyobrażam sobie, po co miałbym dawać księdzu dorodnego pomidora. – Pułkownik Cathcart fachowym ruchem przeniósł okrągły szklany przycisk z prawej strony biurka na lewą i wziął do ręki zaostrzony ołówek. – No dobrze, mam teraz masę ważnej roboty, jeżeli ksiądz już skończył. Proszę dać mi znać, kiedy kapral Whitcomb wyśle już z tuzin tych listów, i wtedy skontaktujemy się z redakcją “The Saturday Evening Post". – Nagle błysk natchnienia rozjaśnił jego oblicze. – Hej! Chyba znowu zgłoszę naszą grupę do nalotu na Awinion. To powinno przyśpieszyć sprawę!

– Na Awinion? – Serce kapelana zamarło i poczuł, że przebiegają go ciarki.

– Tak jest – wyjaśnił pułkownik radośnie. – Im wcześniej będziemy mieli jakieś straty, tym prędzej będzie można nadać bieg sprawie. Chciałbym w miarę możności trafić do numeru świątecznego. Myślę, że jest wtedy większy nakład.

I ku przerażeniu kapelana pułkownik podniósł słuchawkę, żeby zgłosić swoją grupę na ochotnika do nalotu na Awinion, a wieczorem znowu chciał go wyrzucić z klubu oficerskiego na moment przed tym, nim pijany Yossarian podniósł się przewracając krzesło, aby wymierzyć karzący cios, i Nately zawołał go po nazwisku, na dźwięk którego pułkownik Cathcart pobladł i cofnął się przezornie, nadeptując na nogę generała Dreedle, który odepchnął go zdegustowany i rozkazał mu natychmiast wrzucić kapelana z powrotem do klubu. Pułkownik Cathcart gubił się w tym wszystkim: najpierw to budzące trwogę nazwisko “Yossarian!" rozbrzemiewające donośnie jak dzwon na trwogę, a potetn ta noga generała Dreedle. Była to jeszcze jedna wada kapelana – pułkownik Cathcart nigdy nie potrafił przewidzieć, jak generał Dreedle zareaguje na jego widok. Pułkownik Cathcart na zawsze zapamiętał wieczór, kiedy generał Dreedle po raz pierwszy zwrócił uwagę na kapelana w klubie oficerskim, unosząc czerwoną, rozgrzaną, nasączoną alkoholem twarz i przypatrując się w zamyśleniu poprzez żółte kłęby dymu kapelanowi przycupniętemu samotnie pod ścianą.

– Niech mnie szlag trafi! – zawołał generał Dreedle ochryple, poruszając ze zdziwieniem kosmatymi, siwymi, groźnymi brwiami. – Czy to czasem nie kapelan? To rzeczywiście piękne, jeżeli osobę duchowną można zobaczyć w takim miejscu, wśród bandy sprośnych pijaków i karciarzy.

Pułkownik Cathcart zacisnął surowo wargi i zaczął wstawać.

– Jestem zupełnie tego samego zdania – zgodził się skwapliwie tonem ostentacyjnego potępienia. – Nie mam pojęcia, co się ostatnio dzieje z duchowieństwem.

– Stają się coraz lepsi, oto co się z nimi dzieje – mruknął generał Dreedle z naciskiem.

Pułkownik Cathcart przełknął niezręcznie, ale szybko odzyskał panowanie nad sobą.

– Tak jest, panie generale. Są coraz lepsi. To właśnie miałem na myśli, panie generale.

– To jest właśnie odpowiednie miejsce dla kapelana, powinien być wśród ludzi, kiedy piją i grają w karty, aby ich lepiej zrozumieć i zdobyć ich zaufanie. W przeciwnym razie, jakże, u diabła, może ich nakłonić do wiary w Boga?

– To właśnie miałem na myśli, panie generale, kiedy rozkazałem mu tu przychodzić – ostrożnie powiedział pułkownik Cathcart, po czym objąwszy przyjaźnie kapelana przyparł go do ściany i z chłodną nutą w glosie kazał mu każdego wieczoru meldować się w klubie oficerskim, żeby mógł stykać się z ludźmi, kiedy piją i grają w karty, aby ich lepiej zrozumieć i zdobyć ich zaufanie.

Kapelan nie protestował i co wieczór meldował się w klubie oficerskim, aby stykać się z ludźmi, którzy unikali go, jak tylko mogli, aż do dnia, kiedy przy stole pingpongowym wywiązała się wściekła walka na pięści i Wódz White Halfoat odwrócił się sprowokowany i wyrżnął pułkownika Moodusa w pysk, aż ten wylądował na tyłku, a generał Dreedle niespodziewanie wybuchnął rubasznym śmiechem i przestał dopiero, kiedy zobaczył kapelana, który stał w pobliżu i gapił się na niego groteskowo z bolesnym zdumieniem. Generał Dreedle skamieniał na jego widok. Jego dobry humor ulotnił się momentalnie, przez chwilę z narastającą wściekłością patrzył na kapelana spode łba, po czym skierował się skwaszony w stronę baru, kołysząc się jak marynarz na swoich krótkich, krzywych nogach. Pułkownik Cathcart dreptał przestraszony w ślad za nim, rozglądając się niespokojnie w daremnym oczekiwaniu choćby na cień pomocy ze strony pułkownika Korna.

– To rzeczywiście piękne – warknął generał Dreedle przy barze, zaciskając w potężnej dłoni pustą szklaneczkę. – Odkąd to duchowni pętają się w takich miejscach, wśród bandy sprośnych pijaków i karciarzy?

Pułkownik Cathcart westchnął z ulgą.

– Tak jest, panie generale – zawołał z dumą. – To rzeczywiście piękne.

– Więc dlaczego, do diabla, nic pan w tej sprawie nie zrobi?

– Jak to, panie generale? – spytał pułkownik Cathcart mrugając oczami.

– Myśli pan może, że przynosi panu zaszczyt to, że pański kapelan wysiaduje tutaj co wieczór? Widzę go, ilekroć tutaj zaglądam.

– Ma pan rację, panie generale, ma pan absolutną rację – odpowiedział pułkownik Cathcart. – To mi na pewno nie przynosi zaszczytu. I zaraz podejmę odpowiednie kroki, natychmiast.

– Czy to nie pan kazał mu tu przychodzić?

– Nie, panie generale, to pułkownik Kom. Mam zamiar ukarać go z całą surowością.

– Gdyby nie to, że jest kapelanem – mruknął generał Dreedle – kazałbym go wyprowadzić na dwór i rozstrzelać.

– On nie jest kapelanem, panie generale – podpowiedział pułkownik Cathcart usłużnie.

– Nie jest? To dlaczego, do cholery, nosi ten krzyż na kołnierzu?

– On nie ma krzyżyka na kołnierzu, panie generale, tylko srebrny liść. On jest podpułkownikiem.

– Ma pan kapelana w stopniu podpułkownika? – zdziwił się generał Dreedle.

– Nie, panie generale. Mój kapelam jest tylko kapitanem.

– To dlaczego, do cholery, nosi srebrny liść na kołnierzu, jeżeli jest tylko kapitanem?

– On nie ma na kołnierzu srebrnego liścia, panie generale, tylko krzyżyk.

– Natychmiast odejdź ode mnie, ty skurwysynu – powiedział generał Dreedle – bo ciebie każę wyprowadzić na dwór i rozstrzelać.

– Tak jest, panie generale.

Pułkownik Cathcart tłumiąc łkanie oddalił się od generała i wyrzucił kapelana z klubu oficerskiego, a cała historia powtórzyła się niemal dokładnie w dwa miesiące później, po tym, jak kapelan usiłował skłonić pułkownika Cathcarta do odwołania rozkazu zwiększającego liczbę obowiązkowych lotów bojowych do sześćdziesięciu i poniósłszy również w tej sprawie sromotną klęskę gotów był całkowicie oddać się rozpaczy, gdyby nie powstrzymywała go myśl o żonie, którą kochał i za którą tęsknił tak desperacko, z taką zmysłową, a jednocześnie wzniosłą żarliwością, oraz bezgraniczna wiara w mądrość i sprawiedliwość nieśmiertelnego, wszechpotężnego, wszechwiedzącego, dobrego, powszechnego, antropomorficznego, anglosaskiego, proamerykańskiego Boga, jaką żywił przez całe życie, a która teraz zaczynała się chwiać. Tyle rzeczy wystawiało jego wiarę na próbę. Była oczywiście Biblia, ale Biblia to książka, podobnie jak Dom na pustkowiu, Wyspa skarbów, Ethan Frome czy Ostatni Mohikanin. Czyżby rzeczywiście – słyszał kiedyś, jak pytał o to Dunbar – ludzie tak ciemni, że nie wiedzieli, skąd się bierze deszcz, mogli wyjaśniać tajemnice bytu? Czy Bóg Wszechmogący, w swojej nieskończonej mądrości, rzeczywiście obawiał się, że sześć tysięcy lat temu ludzie zbudują wieżę sięgającą nieba? Gdzie, u diabła, jest to niebo? W górze? Na dole? Przecież pojęcia góra i dół nie mają sensu w skończonym, ale rozszerzającym się Wszechświecie, w którym nawet ogromne, rozpalone, oślepiające, majestatyczne Słońce znajduje się w stanie postępującego rozpadu, który kiedyś doprowadzi do zniszczenia Ziemi. Nie ma żadnych cudów, modlitwy pozostają bez odpowiedzi, nieszczęścia zaś z równą brutalnością spadają na cnotliwych i na grzeszników. Kapelan, który miałby sumienie i charakter, dawno już ustąpiłby przed głosem rozumu i porzucił wiarę ojców

Назад Дальше