– Czy to boli? – spytał Orr dokładnie w tym momencie, jakby powodowany instynktem obronnym. Yossarian przyjrzał mu się uważnie…
– Co czy boli?
– Twoja noga? – powiedział Orr z dziwnym tajemniczym uśmiechem. – Wciąż jeszcze trochę utykasz.
– Chyba tylko z przyzwyczajenia – westchnął z ulgą Yossarian. – Myślę, że wkrótce mi to przejdzie.
Orr poturlał się po podłodze i wylądował w przyklęku twarzą do Yossariana.
– Czy pamiętasz – zaczął powoli i z namysłem, jakby sobie coś z trudem przypominał – tę dziewczynę, która wtedy w Rzymie waliła mnie po głowie? – Roześmiał się, kiedy Yossarian wydał mimowolny jęk udręki i zawodu. – Dobiję z tobą targu w sprawie tej dziewczyny. Powiem ci, dlaczego ona wtedy waliła mnie butem po głowie, jeżeli odpowiesz mi na jedno pytanie.
– Na jakie pytanie?
– Czy rżnąłeś kiedy dziewczynę Nately'ego? Yossarian roześmiał się zdziwiony.
– Ja? Nie. A teraz powiedz mi, dlaczego tamta dziewczyna waliła cię butem?
– To nie było pytanie – poinformował Orr z miną zwycięzcy. – To była na razie rozmowa. Ona zachowuje się tak, jakbyś ją rżnął.
– Nie, nie rżnąłem. A jak ona się zachowuje?
– Tak, jakby cię nie lubiła.
– Ona nikogo nie lubi.
– Lubi kapitana Blacka – przypomniał Orr.
– To dlatego, że on ją traktuje jak szmatę. W ten sposób każdy może oczarować dziewczynę.
– Ona nosi na nodze bransoletkę z jego imieniem.
– Każe jej to nosić, żeby drażnić Nately'ego.
– Ona mu nawet oddaje część tych pieniędzy, jakie dostaje od Nately'ego.
– Słuchaj, co ty właściwie chcesz ode mnie?
– Czy rżnąłeś kiedyś moją dziewczynę?
– Twoją dziewczynę? A która to jest, u diabla?
– Ta, która mnie waliła butem po głowie.
– Byłem z nią parę razy – przyznał Yossarian. – Od kiedy to ona jest twoją dziewczyną? O co ci chodzi?
– Ona też cię nie lubi.
– Co to mnie, do cholery, obchodzi, czy ona mnie lubi? Lubi mnie tak samo jak ciebie.
– Czy uderzyła cię kiedyś butem w głowę?
– Orr, nudzisz mnie. Daj mi spokój.
– Chi! Chi! Chi! A co z tą chudą hrabiną w Rzymie i jej chudą synową? – nalegał coraz bardziej natarczywie Orr z diabelskim błyskiem w oku. – Czy je kiedy rżnąłeś?
– Marzę o tym – westchnął szczerze Yossarian, odczuwając natychmiast lubieżne, znane, obezwładniające świerzbienie dłoni pieszczących ich drobne, jędrne pośladki i piersi.
– One też cię nie lubią – skomentował Orr. – Lubią Aarfy'ego i Nately'ego, a ciebie nie. Wygląda na to, że kobiety cię nie lubią. Myślę, że one myślą, że masz zły wpływ na ludzi.
– Kobiety są pomylone – odpowiedział Yossarian i czekał ponuro na to, co musiało teraz nastąpić.
– A co z tą twoją drugą dziewczyną? – spytał Orr udając pełne zadumy zaciekawienie. – Z tą grubą? Łysą? Wiesz, z tą grubą, łysą w turbanie na Sycylii, co to przez całą noc zalewała nas potem? Czy ona też jest pomylona?
– Czy ona też mnie nie lubi?
– Jak mogłeś to robić z dziewczyną bez włosów?
– A skąd mogłem wiedzieć, że ona nie ma włosów?
– Wiedziałem – pochwalił się Orr. – Wiedziałem od samego początku.
– Wiedziałeś, że jest łysa? – zawołał Yossarian z podziwem.
– Nie, wiedziałem, że zawór nie będzie działał, jeżeli zabraknie jakiejś części – odpowiedział Orr płonąc borówkowym rumieńcem z uciechy, że znowu udało mu się wystrychnąć Yossariana na dudka. – Możesz mi podać uszczelkę, która się tam potoczyła? Jest tuż koło twojej nogi.
– Nie ma.
– O, tutaj – powiedział Orr podnosząc czubkami paznokci coś niewidocznego i pokazując Yossarianowi. – Będę musiał teraz zaczynać wszystko od początku.
– Zabiję cię, jeśli to zrobisz. Zamorduję cię na miejscu.
– Dlaczego nigdy ze mną nie latasz? – spytał nagle Orr i po raz pierwszy spojrzał Yossarianowi prosto w oczy. – To jest właśnie to pytanie, które chciałem ci zadać. Dlaczego nigdy ze mną nie latasz?
Yossarian odwrócił się z wielkim wstydem i zażenowaniem.
– Mówiłem ci dlaczego. Stale wyznaczają mnie na prowadzącego.
– To nieprawda – potrząsnął głową Orr. – Poszedłeś do Piltcharda i Wrena po pierwszym ataku na Awinion i powiedziałeś im, że nie chcesz ze mną latać. Tak było.
Yossarian poczuł, że robi mu się gorąco.
– Nie, to nieprawda – skłamał.
– Prawda, prawda – potwierdził Orr spokojnie. – Prosiłeś ich, żeby cię nigdy nie przydzielali do samolotów pilotowanych przeze mnie, Dobbsa i Huple'a, ponieważ nie masz do nas zaufania. A Piltchard i Wren odpowiedzieli, że nie mogą robić dla ciebie wyjątku, bo to byłoby niesprawiedliwe wobec tych, którzy muszą z nami latać.
– No więc? – powiedział Yossarian. – Czyli to nie miało żadnego znaczenia.
– A jednak nigdy cię nie wyznaczyli do mojej załogi. – Orr, pracując znowu na klęczkach, nie wyrażał żalu czy pretensji, tylko urażoną pokorę, co było nieskończenie trudniejsze do zniesienia, mimo że uśmiechał się przy tym szeroko i chichotał, jakby sytuacja była zabawna. – Wiesz, powinieneś naprawdę latać ze mną. Jestem całkiem niezłym pilotem i nie dałbym ci zrobić krzywdy. Możliwe, że mnie często strącają, ale to nie moja wina, a poza tym w moim samolocie nikt nigdy nie został ranny. Tak jest, gdybyś miał choć trochę oleju w głowie, to wiesz, co byś zrobił? Poszedłbyś prosto do Piltcharda i Wrena i powiedział im, że chcesz latać tylko ze mną.
Yossarian pochylił się i z bliska zajrzał w nieprzeniknioną maskę sprzecznych uczuć Orra.
– Chcesz mi coś powiedzieć?
– Chi! Chi! Chi! Chi! – odpowiedział Orr. – Chcę ci powiedzieć, dlaczego ta wielka dziewczyna waliła mnie wtedy butem po głowie, a ty mi nie pozwalasz.
– No to powiedz.
– A będziesz ze mną latał?
Yossarian roześmiał się i potrząsnął głową.
– Znowu cię strącą do wody.
Orr został znowu strącony do wody podczas ataku na Bolonię, o którym tyle plotkowano, i z wielkim hukiem posadził swój samolot bez jednego silnika na wzburzonych, smaganych wiatrem falach wznoszących się i opadających pod marsowymi, czarnymi chmurami burzowymi gromadzącymi się na niebie. Orr później od innych opuścił samolot i znalazł się sam jeden na tratwie, która zaczęła oddalać się od tratwy z resztą załogi i całkowicie znikła z oczu, kiedy kuter ratunkowy przedarł się przez wiatr i deszcz, żeby ich wziąć na pokład. Gdy wrócili do eskadry, zapadała już noc. Na temat Orra nadal nie było żadnych wieści.
– Nie martwcie się – uspokajał wszystkich Kid Sampson, wciąż jeszcze okryty kocami i płaszczem deszczowym, którymi go opatulono na statku ratowniczym. – Na pewno już go wyłowiono, jeżeli tylko nie utonął podczas burzy. Nie trwała długo. Jestem pewien, że się tu lada chwila pokaże.
Yossarian poszedł do namiotu, żeby tam czekać na Orra, który się lada chwila pokaże, i rozpalił ogień, żeby Orr miał ciepło, jak przyjdzie. Piecyk działał doskonale, płonąc silnym, żwawym płomieniem, który można było regulować kurkiem zreperowanym wreszcie przez Orra. Padał lekki deszcz, bębniąc cicho po namiocie, po drzewach i ziemi. Yossarian zagotował puszkę zupy, żeby była gorąca, jak Orr przyjdzie, i po jakimś czasie zjadł ją sam. Ugotował dla Orra jajka na twardo i też je zjadł. Potem zjadł całą puszkę sera cheddar z żelaznej racji.
Ilekroć przyłapał się na tym, że się martwi, przypominał sobie, że Orr wszystko potrafi, i śmiał się cicho wyobrażając sobie Orra na tratwie, tak jak go opisywał sierżant Knight: pochylonego z zaaferowanym uśmiechem nad rozłożoną na kolanach mapą i kompasem, pakującego tabliczkę za tabliczką rozmokłej czekolady do uśmiechniętych, chichoczących ust, wiosłującego regulaminowo wśród grzmotów, błyskawic i ulewy bezużytecznym niebieskim wiosełkiem i ciągnącego za sobą żyłkę z suszoną przynętą. Yossarian nie wątpił w zdolności Orra do znalezienia wyjścia z każdej sytuacji. Jeżeli przy pomocy tej idiotycznej żyłki można w ogóle łowić ryby, to Orr je złowi, a jeżeli uprze się na dorsza, to będzie miał dorsza, choćby nikt dotąd nie złowił w tych wodach dorsza. Yossarian postawił na piecyku następną puszkę zupy i znowu ją zjadł, kiedy się zagrzała. Na każde trzaśniecie drzwiczek samochodu rozjaśniał się pełnym nadziei uśmiechem i odwracał się wyczekująco do drzwi, nasłuchując kroków. Był pewien, że lada chwila wkroczy do namiotu Orr z tymi swoimi wielkimi, lśniącymi, mokrymi od deszczu oczami, policzkami i zębami, śmiesznie podobny do wesołego poławiacza ostryg z Nowej Anglii w żółtym rybackim kapeluszu i gumowym płaszczu o kilka numerów za dużym, z dumą pokazując Yossarianowi złowionego przez siebie wielkiego dorsza. Ale Orr nie przyszedł.
29 Peckem
Nastepnego dnia również nie było wieści od Orra i sierżant Whitcomb z godną pochwały operatywnością i z niemałą dozą optymizmu zanotował w swoim terminarzu, że ma po upływie dziewięciu dni wysłać do najbliższej rodziny Orra list kondolencyjny w imieniu pułkownika Cathcarta. Tymczasem przyszła wiadomość ze sztabu generała Peckema i Yossarian podszedł do gromady oficerów i szeregowców, którzy w szortach i kąpielówkach kłębili się zbici z tropu wokół tablicy ogłoszeń przed kancelarią.
– Chciałbym wiedzieć, czym się różni ta niedziela od wszystkich innych? – pytał na cały głos Joe Głodomór Wodza White Halfoata. – Dlaczego nie będziemy mieć defilady akurat w tę niedzielę, skoro nigdy w niedzielę nie mieliśmy defilady?
Yossarian przecisnął się do pierwszego rzędu i z jego piersi wydarł się przeciągły jęk rozpaczy, gdy zobaczył następujące lakoniczne ogłoszenie:
Z powodów ode mnie niezależnych w najbliższą niedzielę po południu wielka defilada nie odbędzie się.
Pułkownik Scheisskopf
Dobbs miał rację. Rzeczywiście wysyłano teraz na front wszystkich, nawet porucznika Scheisskopfa, który przeciwstawiał się tej decyzji z całą energią i mądrością, na jaką go było stać, i zameldował swoje przybycie do jednostki w biurze generała Peckema w nastroju najwyższego niezadowolenia.
Generał Peckem powitał pułkownika Scheisskopfa z wylewnym wdziękiem i powiedział, że cieszy się z jego przybycia. Dodatkowy pułkownik pod jego komendą oznaczał, że będzie mógł wystąpić o dwóch dodatkowych majorów, czterech dodatkowych kapitanów, szesnastu dodatkowych poruczników i niezliczoną ilość dodatkowych szeregowców, maszyn do pisania, biurek, szaf, samochodów oraz innego sprzętu i wyposażenia, co podniesie jego prestiż i zwiększy siłę uderzeniową w wojnie, którą wypowiedział generałowi Dreedle. Miał teraz już dwóch pułkowników; generał Dreedle miał tylko pięciu, z czego czterech dowodziło pododdziałami bojowymi. Prawie bez intryg generał Peckem wykonał manewr, który miał w ostatecznym wyniku doprowadzić do podwojenia jego sil. A generał Dreedle upijał się coraz częściej. Przyszłość zapowiadała się wspaniale i generał Peckem kontemplował swego nowego pułkownika z promiennym uśmiechem.
We wszystkich sprawach wielkiej wagi generał P. P. Peckem był realistą, jak zawsze mawiał, kiedy przystępował do publicznej krytyki któregoś ze swoich bliskich współpracowników. Był przystojnym pięćdziesięciotrzyletnim mężczyzną o różowej cerze. Zachowywał się zawsze ze swobodą i nonszalancją i nosił mundury szyte na miarę. Miał srebrnoszare włosy, z lekka krótkowzroczne oczy i cienkie, obwisłe, zmysłowe wargi. Był wrażliwym, pełnym uroku, wykształconym człowiekiem, który dostrzegał wady i śmiesznostki u wszystkich oprócz siebie i wszystkich oprócz siebie uważał za absurdalnych. Generał Peckem przywiązywał ogromną wagę do drobnych spraw stylu i smaku. General Peckem nieustannie coś “podkreślał". Wydarzenia zawsze “zbliżały się wielkimi krokami". To nieprawda, że wysyłał pisma, w których domagał się rozszerzenia swoich prerogatyw na wszystkie działania bojowe; on wysyłał “memoriały". A styl w memoriałach pozostałych oficerów był zawsze “napuszony, koturnowy i zawiły". Pomyłki innych były niezmiennie “godne pożałowania". Przepisy były “surowe", a jego dane zawsze pochodziły “ze źródeł dobrze poinformowanych". Generał Peckem często bywał do różnych rzeczy “zmuszany przez okoliczności". Różne rzeczy “spadały na jego barki" i często też działał “z największą niechęcią". Nigdy nie zapominał, że czarny i biały to nie są kolory, i nigdy nie mówił “słownie", kiedy miał na myśli “ustnie". Potrafił cytować bez zająknienia Platona, Nietzschego, Montaigne'a, Teodora Roosevelta, markiza de Sade'a i Warrena G. Hardinga. Dziewicze audytorium w osobie pułkownika Scheisskopfa byto wodą na jego młyn, nową okazją do otwarcia na oścież olśniewającego erudycją skarbca kalamburów, dowcipów, kalumnii, homilii, anegdot, przysłów, epigramatów, sentencji, bon motów i innych ciętych powiedzionek. Promieniując wytwornością zaczai zapoznawać pułkownika Scheisskopfa z nowym otoczeniem.
– Moją jedyną wadą – rzucił z wypróbowanym humorem, czekając na efekt swoich stów – jest całkowity brak wad.
Pułkownik Scheisskopf nie roześmiał się, czym wprawił generała Peckema w osłupienie. Ciężkie brzemię zwątpienia zmiażdżyło jego zapał. Oto wystrzelił jednym ze swoich najbardziej niezawodnych paradoksów i był poważnie zaniepokojony, gdyż nawet najsłabszy błysk zrozumienia nie przemknął przez tę nieprzeniknioną twarz, która nagle zaczęła mu barwą i fakturą przypominać nie używaną gumkę do wycierania. Może pułkownik Scheisskopf jest zmęczony, dopuścił wielkodusznie generał Peckem; przyjechał z daleka i wszystko jest tu dla niego nowe. Stosunek generała Peckema do podwładnych, zarówno oficerów, jak i szeregowców, cechował duch tolerancji i pobłażliwości. Często mawiał, że jeżeli jego podkomendni wychodzą mu naprzeciw w pół drogi, to on wychodzi im naprzeciw jeszcze dalej, w wyniku czego, jak zawsze dodawał z przebiegłym śmieszkiem, spotkanie nie dochodzi do skutku. General Peckem uważał się za estetę i intelektualistę. Jeżeli ktoś się z nim nie zgadzał, generał Peckem wzywał go do obiektywizmu.
I teraz generał Peckem z największym obiektywizmem ośmielił spojrzeniem pułkownika Scheisskopfa i z łaskawą wielkodusznością podjął swoją indoktrynację.
– Przybył pan do nas w odpowiednim momencie, Scheisskopf. Ofensywa letnia utknęła w miejscu z powodu niekompetencji dowódców, jakimi obdarzamy naszych żołnierzy, i dlatego odczuwam palącą potrzebę twardego, doświadczonego, kompetentnego oficera, kogoś takiego jak pan, kto pomoże mi pisać memoriały, które, jak na to bardzo liczymy, uświadomią wszystkim, jacy jesteśmy dobrzy i jak poważne spełniamy zadania. Mam nadzieję, że włada pan piórem należycie?
– Nie mam pojęcia o pisaniu – odparł pułkownik Scheisskopf ponuro.
– Niech się pan tym nie przejmuje – kontynuował generał Peckem niedbale strzepnąwszy dłonią. – Niech pan po prostu przekazuje komuś pracę, jaką panu przydzielę, i zda się na los szczęścia. Nazywamy to przekazywaniem odpowiedzialności. Gdzieś tam w dole, na najniższych szczeblach tej sprawnej organizacji, jaką kieruję, znajdują się ludzie, którzy wykonują pracę, kiedy do nich dociera, i wszystko jakoś działa gładko bez większego wysiłku z mojej strony. Pewnie dlatego, że jestem dobrym organizatorem. To, co robimy w naszej rozbudowanej sekcji, nie ma i tak większego znaczenia, pracujemy więc bez pośpiechu. Z drugiej strony jest bardzo ważne, żeby ludzie wiedzieli, że pracujemy dużo i wydajnie. Proszę mi dać znać, jak tylko pan stwierdzi, że brakuje panu ludzi do pracy. Na początek złożyłem zapotrzebowanie na dwóch majorów, czterech kapitanów i szesnastu poruczników do pomocy panu. Chociaż praca, jaką wykonujemy, nie jest zbyt ważna, ważne jest, żebyśmy wykonywali jej jak najwięcej. Zgadza się pan ze mną?
– A co z defiladami? – wtrącił pułkownik Scheisskopf.
– Z jakimi defiladami? – spytał generał Peckem czując, że jego subtelności nie trafiają do celu.
– Czy będę mógł prowadzić defilady w niedzielne popołudnia? – spytał pułkownik Scheisskopf opryskliwie.
– Nie. Oczywiście, że nie. Skąd panu to przyszło do głowy?
– Powiedziano mi, że będę mógł.
– Kto panu powiedział?
– Oficerowie, którzy mnie wysyłali do Europy. Powiedzieli mi, że będę mógł urządzać defilady, kiedy tylko zechcę.
– Okłamali pana.
– To nieuczciwe, panie generale.
– Bardzo mi przykro, Scheisskopf. Chętnie zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby był pan zadowolony, ale defilady nie wchodzą w grę. Naszych ludzi nie starczy na defiladę, a w pododdziałach bojowych wybuchnie bunt, jeżeli każą im defilować. Obawiam się, że będzie pan musiał poczekać, dopóki nie przejmiemy kontroli nad całością. Potem będzie pan mógł robić z ludźmi, co się panu spodoba.