– A co z moją żoną? – spytał pułkownik Scheisskopf krzywiąc się podejrzliwie. – Chyba będę mógł ją sprowadzić?
– Żonę? A po co, u licha, miałby pan sprowadzać żonę?
– Mąż i żona powinni być razem.
– To również nie wchodzi w grę.
– Ale powiedziano mi, że będę mógł ją sprowadzić.
– Znowu pana okłamano.
– Oni nie mają prawa tak kłamać! – zaprotestował pułkownik Scheisskopf ze łzami oburzenia w oczach.
– Właśnie że mają – uciął generał Peckem z zimną, wyrachowaną surowością, postanawiając od razu na wstępie wypróbować odwagę nowego pułkownika pod ogniem. – Niech pan nie będzie takim osłem, Scheisskopf. Ludzie mają prawo robić wszystko, co nie jest prawnie zabronione, a nie ma żadnego przepisu, który by zabraniał pana okłamywać. I proszę mi na przyszłość nie zawracać głowy podobnymi sentymentalnymi bzdurami. Słyszy pan?
– Tak jest, panie generale – mruknął pułkownik Scheisskopf.
Pułkownik Scheisskopf zwiądł żałośnie i generał Peckem błogosławił los, że zesłał mu słabeusza za podwładnego. Człowiek z charakterem byłby na tym stanowisku nie do pomyślenia. Odniósłszy zwycięstwo generał się udobruchał. Poniżanie podwładnych nie sprawiało mu przyjemności.
– Gdyby pańska żona należała do Kobiecego Korpusu Pomocniczego, może mógłbym uzyskać dla niej przeniesienie. Ale to wszystko, co mogę zrobić.
– Żona ma przyjaciółkę, która jest w Korpusie – powiedział pułkownik Scheisskopf z nadzieją.
– Obawiam się, że to nie wystarczy. Niech żona wstąpi do Korpusu, jeżeli ma ochotę, i wtedy ją tu ściągnę. Ale na razie, drogi pułkowniku, wróćmy, jeśli można, do naszej wojny podjazdowej. Oto jak się pokrótce przedstawia sytuacja.
Generał Peckem wstał i podszedł do obrotowego stojaka z wielkimi różnobarwnymi mapami.
Pułkownik Scheisskopf zbladł.
– Chyba nie będziemy brać udziału w operacjach bojowych?
– wyjąkał przerażony.
– Ależ nie, oczywiście, że nie – uspokoił go generał Peckem pobłażliwie i roześmiał się ze zrozumieniem. – Proszę mieć do mnie choć trochę zaufania, dobrze? Dlatego właśnie jesteśmy nadal tutaj w Rzymie. Oczywiście wolałbym być tak jak wszyscy we Florencji, gdzie miałbym bliższy kontakt z byłym starszym szeregowym Wintergreenem, ale Florencja jest jak na moje wymagania nieco za blisko linii frontu. – Generał Peckem uniósł drewnianą wskazówkę i gumowym końcem przejechał wesoło przez całe Włochy od morza do morza.
– Tutaj, Scheisskopf, są Niemcy. Okopali się w tych górach bardzo solidnie na Linii Gotów i nie dadzą się stąd wyprzeć przed wiosną przyszłego roku, co zresztą nie powstrzyma tych ciołków, którym powierzono dowodzenie, od bezowocnych ataków. To daje nam w Służbie Specjalnej prawie dziewięć miesięcy na realizację naszych celów. A tym celem jest podporządkowanie sobie wszystkich grup bombowych w Siłach Powietrznych Stanów Zjednoczonych. Ostatecznie – powiedział generał Peckem z niskim, pięknie modulowanym śmiechem – jeżeli zrzucanie bomb na nieprzyjaciela nie jest służbą specjalną, to co, u licha, jest służbą specjalną? Zgadza się pan ze mną?
Pułkownik Scheisskopf w żaden sosób nie dał do zrozumienia, że się zgadza, ale generał Peckem był tak upojony własnym krasomówstwem, że nie zwrócił na to uwagi.
– Mamy obecnie doskonałą pozycję. Posiłki wciąż przybywają, czego dowodem choćby pańska osoba, i mamy aż nadto czasu, aby starannie zaplanować naszą strategię. Nasz najbliższy cel mieści się tutaj.
– General Peckem przesunął wskazówkę w kierunku południowym, na wyspę Pianosę, i postukał w nią znacząco w miejscu, gdzie wielkimi literami, grubym czarnym ołówkiem wypisane było słowo Dreedle.
Pułkownik Scheisskopf mrużąc oczy zbliżył się do mapy i po raz pierwszy od chwili, w której przestąpił próg pokoju, błysk zrozumienia mdłym blaskiem rozjaśnił jego kamienne oblicze.
– Zdaje się, że rozumiem – zawołał. – Tak, wiem, o co chodzi. Naszym pierwszym zadaniem jest wyzwolić Dreedle z rąk nieprzyjaciela. Czy tak?
General Peckem roześmiał się dobrotliwie.
– Nie, Scheisskopf. Dreedle jest po naszej stronie i to właśnie on jest naszym nieprzyjacielem. Generał Dreedle dowodzi czterema grupami bombowymi, które musimy przejąć, aby móc kontynuować naszą ofensywę. Pokonując generała Dreedle zdobędziemy samoloty i bazy niezbędne do rozszerzenia naszych operacji na dalsze rejony. A losy tej bitwy są już, nawiasem mówiąc, prawie przesądzone.
– General Peckem śmiejąc się cicho podszedł do okna i z rękami założonymi na piersi oparł się o parapet, wielce zadowolony ze swego dowcipu i swego mądrego, zblazowanego cynizmu. Świadomość, że tak wykwintnie dobiera słowa, łechtała go mile. Generał Peckem lubił słuchać samego siebie, a najbardziej lubił słuchać, jak mówi o sobie.
– Generał Dreedle po prostu nie jest w stanie stawić mi czoło – puszył się. – Stale wkraczam w jego kompetencje, wtrącając się do spraw, które nie powinny mnie obchodzić, a on nie wie, jak na to zareagować. Kiedy mnie oskarża, że podważam jego autorytet, odpowiadam, że moim jedynym celem jest zwrócenie uwagi na jego błędy, aby przez wyeliminowanie niedołęstwa przybliżyć ostateczne zwycięstwo. A potem pytam go niewinnie, czy jest przeciwny przybliżeniu ostatecznego zwycięstwa. Oczywiście mruczy, jeży się i porykuje, ale w gruncie rzeczy jest bezradny jak dziecko. Po prostu brak mu klasy. Między nami mówiąc, zapija się coraz bardziej. Ten biedny bałwan w ogóle nie powinien być generałem. Nie ten poziom, zupełnie nie ten poziom. Dzięki Bogu, nie jest wieczny. – General Peckem zaśmiał się lekko, z lubością, i popłynął gładko dalej, ku swojej ulubionej literackiej aluzji.
– Czasem wyobrażam sobie siebie jako Fortynbrasa, cha! cha! z dramatu Williama Shakespeare'a pod tytułem Hamlet, człowieka, który krąży i krąży za sceną czekając, aż wszystko się rozpadnie, a wtedy wkracza na zakończenie i wszystko zagarnia. Shakespeare jest…
– Nie znam się na dramatach – przerwał mu bezceremonialnie pułkownik Scheisskopf.
Generał Peckem spojrzał na niego zdumiony. Nigdy dotąd powołanie się na świętość jaką był dla niego Hamlet, nie zostało zignorowane i podeptane z tak brutalną obojętnością. Zaczął się z głęboką troską zastanawiać, co też za gównianą głowę przysłano mu z Pentagonu.
– A na czym pan się zna? – spytał kwaśno.
– Na defiladach – odpowiedział skwapliwie pułkownik Scheisskopf. – Czy będę mógł wysyłać pisma w sprawie defilad?
– Pod warunkiem, że nie będzie ich pan organizować. – Generał Peckem ze zmarszczonym czołem wrócił na swój fotel. – I pod warunkiem, że nie będzie to kolidować z pańskim głównym obowiązkiem, to znaczy żądaniem rozszerzenia prerogatyw Służby Specjalnej tak, aby obejmowały również działania bojowe.
– Czy mogę ogłaszać defilady, a potem je odwoływać? Generał Peckem rozpromienił się w jednej chwili.
– Ależ to znakomity pomysł! Niech pan wysyła tylko cotygodniowe zawiadomienia o odwołaniu defilady. Niech pan się nawet nie trudzi ich ogłaszaniem. To wywołałoby zbyt duże wzburzenie. – Generał Peckem znowu promieniał serdecznością. – Tak, Scheisskopf
– powiedział – myślę, że pan wpadł na dobry pomysł! Ostatecznie który dowódca zechce się z nami kłócić o to, iż zawiadamiamy jego żołnierzy, że w najbliższą niedzielę nie będzie defilady? Będziemy po prostu stwierdzać ogólnie znany fakt. Ale jest w tym zawarta piękna myśl. Tak, zdecydowanie piękna. Dajemy w ten sposób do zrozumienia, że moglibyśmy zarządzić defiladę, gdybyśmy chcieli. Pan mi się zaczyna podobać, Scheisskopf. Niech pan się zapozna z pułkownikiem Cargillem i'powie mu o swoim projekcie. Jestem pewien, że przypadniecie sobie do gustu.
W minutę później do gabinetu generała Peckema wtargnął nieśmiało wściekły z urazy pułkownik Cargill.
– Jestem tutaj dłużej niż Scheisskopf – poskarżył się. – Dlaczego to on ma odwoływać defilady, a nie ja?
– Bo Scheisskopf ma doświadczenie w sprawie defilad, a pan nie. Pan może odwoływać występy artystyczne, jeżeli pan chce. A właściwie dlaczego by nie? Niech pan pomyśli o tych wszystkich miejscach, w których w danym dniu nie ma występów. Niech pan pomyśli o wszystkich miejscach, do których nie przyjedzie żaden znany artysta. Tak, Cargill, myślę, że pan wpadł na dobry pomysł! Sądzę, że przed chwilą otworzył pan przed nami całe nowe pole działania. Niech pan powie pułkownikowi Scheisskopfowi, aby pracował nad tym pod pańskim kierownictwem. I niech go pan przyśle do mnie, kiedy już mu pan wyda instrukcje.
– Pułkownik Cargill mówi, że pan mu powiedział, że mam pracować pod jego kierownictwem nad sprawą występów artystycznych – poskarżył się pułkownik Scheisskopf.
– Nic podobnego nie mówiłem – odpowiedział generał Peckem.
– W zaufaniu powiem panu, Scheisskopf, że nie jestem zbyt zadowolony z pułkownika Cargilla. Jest powolny i zadziera nosa. Chciałbym, żeby miał pan oko na to, co on robi, i zobaczył, czy nie da się go trochę zdopingować do pracy.
– Wtyka we wszystko nos – protestował pułkownik Cargill.
– Nie daje mi zupełnie pracować.
– Ten Scheisskopf jest jakiś dziwny – potwierdził z zamyślonym wyrazem twarzy generał Peckem. – Niech pan go ma dobrze na oku i postara się zorientować, co on knuje.
– Teraz on się wtrąca w moje sprawy – awanturował się pułkownik Scheisskopf.
– Niech się pan tym nie przejmuje, Scheisskopf – powiedział generał Peckem winszując sobie, że tak zręcznie włączył pułkownika Scheisskopfa w swoją wypróbowaną metodę działania. Jego dwaj pułkownicy prawie już się do siebie nie odzywali. – Pułkownik Cargill zazdrości panu sukcesu w sprawie defilad. Obawia się, że zechcę panu powierzyć sprawę rozrzutu bomb.
Pułkownik Scheisskopf zamienił się w słuch.
– Co to jest rozrzut bomb?
– Rozrzut bomb? – powtórzył generał Peckem rozbawiony i zadowolony z siebie. – To termin, który wymyśliłem zaledwie kilka tygodni temu. Nic nie znaczy, ale nie wyobraża pan sobie, jak szybko się przyjął. O dziwo, przekonałem nawet różnych ludzi, że ma dla mnie znaczenie, aby bomby wybuchały blisko siebie, tak żeby to wyglądało porządnie na fotografii lotniczej. Pewien pułkownik na Pianosie przestał się już nawet przejmować tym, czy trafi w cel, czy nie. Lećmy tam trochę się z niego pośmiać. Pułkownik Cargill pęknie z zazdrości, a poza tym dowiedziałem się dziś rano od Wintergreena, że generał Dreedle leci na Sardynię. Generał Dreedle wpada w szal, kiedy się dowiaduje, że wizytowałem którąś z jego baz, podczas gdy on wizytował inną. Możemy nawet zdążyć tam na odprawę. Mają bombardować małą, nie bronioną wioszczynę i zmienić całe osiedle w kupę gruzów. Wiem od Wintergreena (Wintergreen jest teraz byłym sierżantem, nawiasem mówiąc), że cała akcja jest zupełnie niepotrzebna. Jedynym jej celem jest powstrzymanie niemieckich posiłków, mimo że wcale nie planujemy ofensywy. Ale tak to już jest, kiedy się wysuwa miernoty na odpowiedzialne stanowiska. – Leniwym ruchem wskazał na ogromną mapę Włoch. – Ta górska wioszczyna jest tak pozbawiona znaczenia, że nawet jej tu nie ma.
Przybyli do grupy pułkownika Cathcarta za późno, aby wziąć udział we wstępnej odprawie, i nie słyszeli, jak major Danby przekonywał:
– Ależ ona tam jest. Powiadam wam, że ona tam jest.
– Gdzie? – pytał Dunbar wyzywająco, udając, że nie widzi.
– Jest na mapie dokładnie tam, gdzie droga lekko skręca. Widzicie ten lekki zakręt na swojej mapie?
– Nie, nie widzę.
– Ja widzę – wyrwał się Havermeyer i zaznaczył punkt na mapie Dunbara. – A tutaj dobrze widać wioskę na zdjęciach lotniczych. Rozumiem, o co tu chodzi. Celem ataku jest zbombardowanie wioski tak, żeby obsunęła się po zboczu, tworząc na drodze zator, który Niemcy będą musieli usuwać. Czy tak?
– Tak jest – powiedział major Danby ocierając chusteczką spocone czoło. – Cieszę się, że ktoś z obecnych zaczyna rozumieć. Tą drogą będą się posuwać z Austrii do Wioch dwie dywizje pancerne. Wioska jest zbudowana na tak stromym stoku, że cały gruz ze zburzonych domów zwali się na drogę.
– A co to za różnica? – dopytywał się Dunbar, którego Yossarian obserwował w podnieceniu, z mieszaniną podziwu i lęku. – Oczyszczenie drogi zajmie im najwyżej kilka dni.
Major Danby starał się uniknąć dyskusji.
– Widocznie w sztabie uznali, że robi to jakąś różnicę – odpowiedział pojednawczym tonem. – Sądzę, że dlatego zarządzili ten atak.
– Czy ludność wioski została ostrzeżona? – spytał McWatt. Major Danby przestraszył się widząc, że McWatt również przejawia opór.
– Nie, nie sądzę – odpowiedział.
– Czy nie zrzuciliśmy żadnych ulotek zapowiadających nalot w określonym dniu? – odezwał się Yossarian. – Czy nie możemy dać im jakoś znać, żeby się wynieśli?
– Nie, nie sądzę. – Major Danby pocił się coraz obficiej i niespokojnie wodził oczami. – Niemcy mogliby się dowiedzieć i wybrać inną drogę. Nie wiem w tej sprawie nic pewnego, to są tylko moje przypuszczenia.
– Nawet nie będą się chować – ciągnął Dunbar z goryczą.
– Wylegną na ulice, żeby nam pomachać, kiedy zobaczą nasze samoloty, razem z dziećmi, psami i staruszkami. Jezu Chryste! Dajmy im lepiej spokój.
– Dlaczego nie możemy zablokować drogi w innym miejscu?
– spytał McWatt. – Dlaczego akurat tam?
– Nie wiem – odpowiedział major Danby z nieszczęśliwą miną.
– Nie mam pojęcia. Słuchajcie, koledzy, musimy mieć trochę zaufania do ludzi, którzy są nad nami i wydają nam rozkazy. Oni wiedzą, co robią.
– Akurat – powiedział Dunbar.
– Co się dzieje? – spytał pułkownik Korn, który z rękami w kieszeniach i wychodzącą ze spodni koszulą wkroczył swobodnie do sali odpraw.
– Nic takiego, panie pułkowniku – powiedział major Danby usiłując nerwowo zatuszować sprawę. – Właśnie omawiamy akcję.
– Oni nie chcą bombardować wsi – z chichotem wydał majora Danby'ego Havermeyer.
– Ty kutasie! – powiedział Yossarian do Havermeyera.
– Dajcie spokój Havermeyerowi – rozkazał pułkownik krótko. Rozpoznawszy w Yossarianie pijaka, który pewnego wieczoru przed pierwszym nalotem na Bolonię brutalnie go zaczepiał w klubie oficerskim, pułkownik na wszelki wypadek przeniósł swoje niezadowolenie na Dunbara. – Dlaczego nie chcecie bombardować tej wsi? – spytał.
– Bo to okrucieństwo.
– Okrucieństwo? – spytał pułkownik Korn z chłodnym rozbawieniem, jedynie na moment przestraszywszy się niepohamowanej gwałtowności ataku Dunbara. – Czy mniejszym okrucieństwem byłoby pozwolić przejść tym dwóm niemieckim dywizjom, żeby strzelały do naszych żołnierzy? Nie zapominajcie, że chodzi także o życie naszych chłopców. Wolicie, żeby polała się amerykańska krew?
– Amerykańska krew leje się i tak, a ci ludzie żyją tam sobie spokojnie. Dlaczego, do cholery, nie możemy zostawić ich w spokoju?
– Łatwo wam mówić – powiedział drwiąco pułkownik Korn.
– Siedzicie tu na Pianosie jak u Pana Boga za pięciem. Wam to nie zrobi żadnej różnicy, czy te posiłki przyjdą, czy nie, prawda? Dunbar spurpurowiał zawstydzony i nagle spuścił z tonu.
– Czy nie możemy zablokować drogi w innym miejscu? Czy nie można bombardować zbocza nad drogą albo samej drogi?
– A może wolicie lecieć nad Bolonię? – Ciche pytanie zabrzmiało jak wystrzał; w sali zapanowało niezręczne milczenie i powiało grozą. Yossarian płonąc ze wstydu modlił się żarliwie, żeby Dunbar wreszcie się zamknął. Dunbar spuścił wzrok i pułkownik Korn wiedział już, że wygrał. – Nie? Tak też myślałem – kontynuował z nie ukrywanym szyderstwem. – Powiem wam, że pułkownik Cathcart i ja musimy się dobrze namęczyć, żeby załatwić dla was takie dziecinnie łatwe akcje. Jeżeli wolicie latać nad Bolonię, Spezię i Ferrarę, to możemy wam to załatwić bez trudu. – Oczy pułkownika błysnęły groźnie zza okularów, a ziemista skóra na policzkach napięła się twardo. – Dajcie mi tylko znać.
– Ja bardzo chętnie – wyrwał się Havermeyer chichocząc chełpliwie. – Chcę lecieć nad Bolonię prosto i równo, z nosem przy celowniku, i słyszeć ze wszystkich stron rozrywające się pociski. Bardzo mnie bawi, jak po wylądowaniu wszyscy rzucają się na mnie z przekleństwami. Nawet szeregowcy są tak wściekli, że wymyślają mi i rwą się do bicia.
Pułkownik Korn jowialnym gestem wziął Havermeyera pod brodę i ignorując go całkowicie, suchym, bezbarwnym głosem mówił do Dunbara i Yossariana:
– Daję wam na to najświętsze słowo. Pułkownik Cathcart i ja bardziej od was przejmujemy się tymi zafajdanymi makaroniarzami z gór. Mais cest la guerre. Nie zapominajcie, że to nie my zaczęliśmy wojnę, tylko Włochy. Że to nie my byliśmy agresorami, tylko Włochy. I że choćbyśmy chcieli, to nie potrafimy być w stosunku do Włochów, Niemców, Rosjan czy Chińczyków bardziej okrutni niż oni sami.