– Pułkownik Kom przyjaźnie ujął majora Danby'ego za ramię, nie zmieniając nieprzyjaznego wyrazu twarzy. – Niech pan prowadzi dalej odprawę, Danby – powiedział. – I niech pan się upewni, czy wszyscy rozumieją znaczenie odpowiedniego skupienia wybuchów.
– Ależ nie, panie pułkowniku – wyrzucił z siebie major Danby zwracając wzrok ku niebu. – Nie przy tym celu. Kazałem im rzucać bomby co sześćdziesiąt stóp, żeby uzyskać zablokowanie drogi nie tylko w jednym miejscu, a na całej długości wsi. Właśnie przy dużym rozrzucie bomb spowodujemy znacznie skuteczniejsze zablokowanie!
drogi!
– Blokowanie drogi nic nas nie obchodzi – poinformował go pułkownik Korn. – Pułkownik Cathcart chce mieć z tej akcji dobre, czyste zdjęcie lotnicze, które będzie mógł bez wstydu posłać wyżej. Nie zapominajcie, że na drugiej odprawie będzie obecny generał Peckem, a sami wiecie, jaki jest jego stosunek do rozrzutu bomb. Nawiasem mówiąc, niech pan się lepiej pośpieszy ze szczegółami i zniknie przed jego przyjściem. Generał Pecekem nie znosi pana.
– Ależ nie, panie pułkowniku – poprawił go major Danby usłużnie. – To generał Dreedle mnie nie znosi.
– Generał Peckem też pana nie znosi. Prawdę mówiąc, nikt pana nie znosi. Niech pan kończy i czym prędzej znika. Ja poprowadzę odprawę.
– Gdzie jest major Danby? – spytał pułkownik Cathcart, kiedy przyjechał na odprawę z generałem Peckemem i pułkownikiem Scheisskopfem.
– Spytał mnie, czy może odejść, jak tylko zobaczył, że nadjeżdżacie
– odpowiedział pułkownik Korn. – Boi się, że generał Peckem go nie lubi. Zresztą i tak ja miałem prowadzić odprawę. Ja to robię dużo lepiej.
– Doskonale – powiedział pułkownik Cathcart. – Nie! – zmienił natychmiast zdanie, gdyż przypomniał sobie, jak popisał się pułkownik Korn wobec generała Dreedle na pierwszej odprawie przed Awinionem.
– Sam się tym zajmę.
Pułkownik Cathcart, pokrzepiony świadomością, że jest jednym z ulubieńców generała Peckema, poprowadził odprawę rzucając krótkie, urywane zdania do pełnego uwagi audytorium złożonego z podwładnych oficerów, z szorstką i beznamiętną twardością podpatrzoną u generała Dreedle. Wiedział, że wygląda imponująco, kiedy tak stoi na podwyższeniu w rozpiętej pod szyją koszuli, z cygarniczką i krótko przystrzyżonymi, przyprószonymi siwizną, kędzierzawymi czarnymi włosami. Szło mu znakomicie, naśladował nawet pewne charakterystyczne błędy wymowy generała Dreedle i nie czuł za grosz strachu przed nowym pułkownikiem generała Peckema, kiedy nagle przypomniał sobie, że generał Peckem nie cierpi generała Dreedle. Glos mu się załamał i cala pewość siebie gdzieś się ulotniła. Plącząc się mówił mechanicznie dalej, czerwony ze wstydu. Nagle poczuł lęk przed pułkownikiem Scheisskopfem. Nowy pułkownik na jego terenie oznaczał nowego rywala, nowego wroga, jednego więcej człowieka, który go nienawidzi! A ten wyglądał groźnie! Pułkownikowi Cathcartowi przyszła do głowy straszna myśl: a jeżeli pułkownik Scheisskopf przekupił wszystkich obecnych na odprawie, żeby zaczęli jęczeć, jak wtedy przed Awinionem? Jak ich uciszyć? To by dopiero była plama na honorze! Pułkownika Cathcarta zdjął taki strach, że omal nie wezwał na pomoc pułkownika Korna, jakoś jednak opanował nerwy i zsynchronizował zegarki. Zrobiwszy to wiedział już, że wygrał, gdyż teraz mógł skończyć w każdej chwili. Przezwyciężył kryzys. Miał ochotę roześmiać się pułkownikowi Scheisskopfowi w twarz z tryumfem i złośliwą radością. Przekonany, że zachował się wspaniale w niebezpiecznej sytuacji, zakończył odprawę natchnioną perorą, która, jak mu nieomylnie podpowiadał instynkt, była mistrzowskim popisem taktu i subtelności.
– Panowie – nawoływał. – Mamy dzisiaj bardzo dostojnego gościa, generała Peckema ze Służby Specjalnej, któremu zawdzięczamy sprzęt sportowy, komiksy i występy estradowe. Chcę jemu poświęcić tę akcję. Lećcie i bombardujcie dla mnie, dla swego kraju, dla Boga i dla wielkiego Amerykanina, generała P. P. Peckema. I postarajcie się, żeby wszystkie wasze bomby trafiły w dziecięciocentówkę!
30 Dunbar
Yossarian przestał się interesować tym, gdzie spadają jego bomby, chociaż nie posuwał się tak daleko jak Dunbar, który zrzucił swoje bomby kilkaset jardów za wioską i mógł stanąć przed sądem polowym, gdyby mu udowodniono, że zrobił to naumyślnie. Nie mówiąc ani słowa nawet Yossarianowi Dunbar umył ręce od całej sprawy. Po upadku w szpitalu albo doznał objawienia, albo wszystko mu się pomieszało; nie sposób było odgadnąć.
Dunbar rzadko się teraz śmiał i marniał w oczach. Powarkiwał zaczepnie do starszych stopniem oficerów, nawet do majora Danby, był obcesowy, gburowaty i nie przebierał w słowach, nawet w obecności kapelana, który teraz unikał Dunbara i również marniał w oczach. Pielgrzymka kapelana do Wintergreena zakończyła się fiaskiem; jeszcze jedna świątynia okazała się pusta. Wintergreen był zbyt zajęty, aby przyjąć kapelana osobiście. Jego bystry pomocnik przyniósł kapelanowi w prezencie kradzioną zapalniczkę Zippo i poinformował go z wyższością, że Wintergreen zbyt jest pochłonięty działaniami wojennymi, żeby zajmować się tak drobnymi sprawami, jak norma lotów bojowych. Kapelan martwił się o Dunbara i drżał o Yossariana, zwłaszcza od czasu, kiedy zabrakło Orra. Kapelanowi, mieszkającemu samotnie w obszernym namiocie, którego spiczasty wierzchołek pogrążał go co noc w ponurej samotności jak wieko trumny, wydawało się nieprawdopodobne, aby Yossarian naprawdę wolał mieszkać sam, bez współlokatora.
Yossarian został znowu prowadzącym bombardierem i jego samolot pilotował McWatt, co było pewnym pocieszeniem, choć nie zmniejszało poczucia bezbronności. Nie miał się czym bronić. Ze swego stanowiska w dziobie nie widział nawet McWatta i drugiego pilota. Widział jedynie Aarfy'ego, do którego napuszonej, pyzatej nieudolności stracił ostatecznie wszelką cierpliwość, a potem przeżywał w powietrzu rozpaczliwą, bezsilną wściekłość i pragnął znaleźć się znowu w jednym z bocznych samolotów klucza, żeby mieć w kabinie zamiast precyzyjnego celownika bombardierskiego, który mu do niczego nie był potrzebny, załadowany karabin maszynowy, potężną i ciężką maszynę kalibru pięćdziesiąt, którą mógłby ująć mściwie obiema rękami i użyć jej z wściekłością przeciwko wszystkim dręczącym go demonom: przeciwko czarnym obłoczkom wybuchów; przeciwko niemieckim artylerzystom w dole, których nie mógłby i tak wypatrzyć ani wyrządzić im szkody swoim karabinem maszynowym, nawet gdyby zdążył otworzyć ogień; przeciwko Hayermeyerowi i Appleby'emu w prowadzącym samolocie za ich nieustraszone, proste i równe nalatywanie na cel podczas drugiego ataku na Bolonię, kiedy to pociski z dwustu dwudziestu czterech dział rozwaliły po raz ostatni jeden z silników Orra, strącając go do morza między Genuą a Spezią tuż przed nadejściem burzy.
Prawdę mówiąc jedyne, co mógłby zrobić z tym potężnym karabinem maszynowym, to załadować go i oddać kilka próbnych serii. Miał z niego nie więcej pożytku niż z celownika. W zasadzie mógł go użyć przeciwko atakującym niemieckim myśliwcom, ale niemieckich myśliwców już dawno nie było, a nie mógł go odwrócić w tył, ku bezbronnym twarzom pilotów takich jak Huple i Dobbs, i kazać im schodzić ostrożnie do lądowania, tak jak kazał kiedyś Kidowi Sampsonowi i jak chciał zrobić z Dobbsem i Huple'em podczas tego ohydnego pierwszego ataku na Awinion, od momentu kiedy zorientował się, w jaką straszliwą wpadł kabałę, uświadomiwszy sobie, że jest w powietrzu z Dobbsem i Huple'em, w kluczu prowadzonym przez Havermeyera i Appleby'ego. Dobbs i Huple? Huple i Dobbs? Kto to w ogóle jest? Cóż to za niedorzeczne szaleństwo, żeby latać w powietrzu na wysokości dwóch mil, mając pod sobą cal czy dwa metalu, i powierzać życie wątpliwym umiejętnościom i inteligencji dwóch bliżej nie znanych mydłków: gołowąsa nazwiskiem Huple i roztrzęsionego pomyleńca w rodzaju Dobbsa, który naprawdę dostał w końcu ataku szału w samolocie; siedząc w swoim fotelu drugiego pilota wyrwał stery Huple'owi i rzucił ich w straszliwą pikę, wyrywając z gniazdka przewody hełmu Yossariana i sprowadzając ich z powrotem w gęsty ogień artyleryjski, z którego dopiero co się wydostali. Zaraz potem okazało się, że inny obcy facet, radiostrzelec nazwiskiem Snowden, kona w ogonie samolotu. Nie sposób było na pewno ustalić, czy to Dobbs go zabił, gdyż kiedy Yossarian z powrotem podłączył się do telefonu pokładowego, głos
Dobbsa błagał, żeby ktoś poszedł do dziobu i ratował bombardiera. I prawie natychmiast włączył się Snowden skomląc: “Ratunku. Proszę, ratujcie mnie. Zimno mi. Zimno". Yossarian wyczołgał się powoli z dziobu, przeszedł nad komorą bombową i wcisnął się do przedziału ogonowego, mijając po drodze apteczkę, po którą musiał wrócić, żeby opatrzyć Snowdenowi nie tę ranę, co trzeba, ziejącą, krwawą dziurę kształtu i wielkości piłki do rugby na zewnętrznej stronie uda, z nie uszkodzonymi, krwawoczerwonymi włóknami mięśni pulsującymi niesamowicie niby jakieś ślepe istoty żyjące własnym życiem, owalną, nagą ranę długości prawie jednej stopy, na widok której Yossarian jęknął z wrażenia i współczucia, jak tylko ją dostrzegł, i omal nie zwymiotował. A mały, drobny tylny strzelec leżał na podłodze obok Snowdena, nieprzytomny i tak blady, że Yossarian z obrzydzeniem doskoczył najpierw do niego.
Tak, na dłuższą metę bezpieczniej było latać z McWattem, ale nawet z nim Yossarian nie czuł się bezpiecznie, gdyż McWatt za bardzo lubił latać i wracając z lotu ćwiczebnego, w którym docierali nowego bombardiera z nowej załogi, jaką pułkownik Cathcart otrzymał po zaginięciu Orra, pognał lotem koszącym tuż nad ziemią. Poligon bombowy znajdował się po drugiej stronie wyspy i w drodze powrotnej McWatt przeciągnął brzuch powolnie lecącego samolotu tuż nad wierzchołkami gór, a potem, zamiast utrzymać wysokość, dodał gazu do oporu, przechylił się na skrzydło i ku zdumieniu Yossariana poszedł na maksymalnej szybkości w dół równolegle do powierzchni ziemi, radośnie kiwając skrzydłami i przeskakując z ciężkim, miażdżącym, ogłuszającym rykiem nad wszystkimi wzniesieniami i zagłębieniami pofałdowanego terenu jak pijana mewa nad wzburzonymi brązowymi falami. Yossarian zdrętwiał. Nowy bombardier siedział obok niego spokojnie, z uśmiechem oczarowania, pogwizdując z podziwu, i Yossarian miał ochotę wyciągnąć rękę i rozkwasić jego idiotyczną gębę, gdyż sam uchylał się i zasłaniał przed głazami, skałkami i chlaszczącymi gałęziami drzew, które wyskakiwały tuż przed nim i uciekały do tyłu rozmazanymi pasmami. Nikt nie miał prawa tak straszliwie narażać jego życia.
– W górę, w górę, w górę! – wrzeszczał rozpaczliwie do McWatta, z jadowitą nienawiścią, ale McWatt podśpiewywał pogodnie w telefonie i prawdopodobnie nie słyszał. Yossarian płonąc z wściekłości i niemal łkając z żądzy zemsty rzucił się do tunelu i walcząc z ciągnącymi go w tył siłami grawitacji i bezwładności doczołgał się do głównego przedziału, wspiął się na pokład dowodzenia i stanął cały drżący za fotelem McWatta. Rozejrzał się rozpaczliwie za rewolwerem, matowoczarną automatyczną czterdziestką piątką, którą mógłby odbezpieczyć i przyłożyć McWattowi do podstawy czaszki. Ale rewolweru nie było. Nie było też noża ani żadnej innej broni, którą można by zadać cios lub pchnięcie, więc Yossarian zacisnął w dłoniach kołnierz kombinezonu McWatta, szarpnął nim i krzyknął, żeby szedł w górę, w górę. Ziemia nadal przepływała tuż pod nimi i ukazywała się nad głową na zmianę po obu stronach. McWatt spojrzał na Yossariana i roześmiał się wesoło, jakby Yossarian podzielał jego uciechę. Yossarian chwycił oburącz McWatta za grdykę i ścisnął. McWatt zesztywniał.
– W górę – rozkazał przez zęby Yossarian, niedwuznacznie niskim, nabrzmiałym groźbą głosem. – Albo cię zabiję.
McWatt zesztywniał czujnie, zmniejszył gaz i stopniowo zaczął się wznosić. Yossarian rozluźnił uchwyt, zsunął ręce z ramion McWatta i opuścił je bezwładnie. Nie czuł już złości. Było mu wstyd. Kiedy McWatt odwrócił głowę, Yossarian żałował, że te ręce należą do niego, i najchętniej gdzieś by je schował. Zwisały jak martwe.
McWatt przyjrzał mu się uważnie. Nie było to przyjazne spojrzenie.
– Chłopie – powiedział chłodno – z tobą musi być naprawdę niedobrze. Powinieneś wracać do kraju.
– Nie chcą mnie puścić – bąknął Yossarian odwracając wzrok i odczołgał się.
Zszedł z pokładu i usiadł na podłodze, zwiesiwszy głowę w poczuciu winy. Był cały mokry od potu.
McWatt wziął kurs prosto na lotnisko. Yossarian zastanawiał się, czy McWatt pójdzie teraz do namiotu operacyjnego do Piltcharda i Wrena i zażąda, żeby Yossariana nigdy już nie wyznaczano do jego załogi, tak jak swego czasu Yossarian poszedł do nich po kryjomu porozmawiać w sprawie Dobbsa, Huple'a i Orra, i bez powodzenia w sprawie Aarfy'ego. Nigdy dotąd nie dostrzegł na twarzy McWatta wyrazu niezadowolenia, zawsze widział go tylko w najlepszym humorze i teraz zastanawiał się, czy właśnie nie stracił jeszcze jednego przyjaciela.
Wysiadając z samolotu McWatt mrugnął do Yossariana uspokajająco, ale potem nie odezwał się do niego ani słowem, kiedy podczas drogi powrotnej w jeepie zabawiał nowego pilota i bombardiera pokpiwając z ich łatwowierności. Dopiero później, kiedy wszyscy czterej oddali spadochrony, rozstali się i już we dwójkę poszli do swojego rzędu namiotów, McWatt rozjaśnił uśmiechem swoją z rzadka usianą piegami, opaloną szkocko-irlandzką twarz i żartobliwie zajechał Yossariana pięścią w żebro, udając, że wyprowadza cios.
– Ty bydlaku – roześmiał się – czy naprawdę zabiłbyś mnie wtedy?
Yossarian uśmiechnął się przepraszająco i potrząsnął głową.
– Nie, chyba nie.
– Nie wiedziałem, że z tobą jest aż tak źle. O rany! Dlaczego komuś o tym nie powiesz?
– Wszystkim o tym mówię. Co z tobą, do cholery? Nigdy nie słyszałeś?
– Nie myślałem, że mówisz serio.
– A ty nigdy się nie boisz?
– Może powinienem.
– Nawet podczas akcji bojowych?
– Widocznie jestem na to za głupi – roześmiał się McWatt z zakłopotaniem.
– Grozi mi tyle różnych śmierci – dorzucił Yossarian – a ty musiałeś wymyślić jeszcze jedną. McWatt uśmiechnął się znowu.
– Słuchaj, założę się, że naprawdę masz stracha, kiedy przelatuję nad twoim namiotem, co?
– Umieram ze strachu. Już ci to mówiłem.
– Myślałem, że narzekasz tylko na hałas. – McWatt wzruszył z rezygnacją ramionami. – E, co tam, było nie było. Chyba będę musiał przestać.
Ale McWatt był niepoprawny i chociaż przestał przelatywać nad namiotem Yossariana, to nigdy nie przepuścił okazji, żeby przelecieć z hukiem nad plażą, jak srogi, nisko lecący piorun, tuż nad tratwą i zacisznym grajdołkiem, w którym Yossarian pieścił się z siostrą Duckett albo grał w kierki, pokera lub bezika z Natelym, Dunbarem i Joem Głodomorem. Yossarian spędzał prawie wszystkie wolne popołudnia z siostrą Duckett i przychodził z nią na plażę za wąskim pasmem sięgających do ramienia wydm, oddzielających ich od miejsca, gdzie pozostali oficerowie i szeregowcy kąpali się nago. Nately, Dunbar i Joe Głodomór przychodzili tam również. Od czasu do czasu przyłączał się do nich McWatt i często Aarfy, który przychodził pękaty, w pełnym umundurowaniu, i nigdy nic z siebie nie zdejmował poza butami i czapką; Aarfy nigdy się nie kąpał. Pozostali mieli na sobie kąpielówki przez szacunek dla siostry Duckett, a także siostry Cramer, która niezmiennie towarzyszyła siostrze Duckett i Yossarianowi na plaży, siadając wyniośle osobno, w odległości dziesięciu jardów od nich. Nikt z wyjątkiem Aarfy'ego nie robił nigdy najmniejszych aluzji do nagich mężczyzn opalających się nieco dalej na plaży lub skaczących do wody z ogromnej pobielanej tratwy kołyszącej się na pustych beczkach po benzynie za piaszczystą łachą. Siostra Cramer siedziała osobno, ponieważ była zła na Yossariana i zawiodła się na siostrze Duckett.
Siostra Sue Anna Duckett nie ukrywała pogardy dla Aarfy'ego i to była jeszcze jedna z licznych cech, które pociągały w niej Yossariana. Pociągały go jej długie białe nogi i jędrny, kallipygiczny tyłeczek; często zapominał, że od pasa w górę jest wiotka i delikatna, przez co sprawiał jej niechcący ból w chwilach uniesienia, gdy ściskał ją zbyt gwałtownie. Lubił jej senną podatność, kiedy leżeli na plaży o zmroku. Z jej bliskości czerpał spokój i pociechę. Odczuwał nieprzepartą chęć nieustannego dotykania jej, utrzymywania stałego fizycznego kontaktu. Lubił obejmować luźno palcami jej nogę w kostce, kiedy grał w karty z Natelym, Dunbarem i Joem Głodomorem, lub delikatnie i czule pieścić czubkami paznokci pokrytą meszkiem skórę jej jasnego, gładkiego uda, albo półsennie, zmysłowo i prawie bezwiednie wsuwać swoją pełną szacunku dłoń posiadacza wzdłuż jej muszelkowatego kręgosłupa pod elastyczny pasek stanika dwuczęściowego kostiumu kąpielowego, który zawsze oblegał i ukrywał jej drobne piersi o długich sutkach. Lubił pogodną przymilność siostry Duckett i przywiązanie do niego, jakie z dumą demonstrowała. Joe Głodomór również odczuwał nieprzepartą chęć dotykania siostry Duckett i Yossarian nieraz osadzał go w miejscu groźnym spojrzeniem. Siostra Duckett flirtowała z Joem Głodomorem wyłącznie po to, żeby podniecić Yossariana, i jej okrągłe jasnobrązowe oczy błyskały przekornie, ilekroć dawał jej sójkę w bok albo kuksańca, żeby przestała.