– Tam w środku nikogo nie ma! – wrzasnął niespodziewanie Dunbar.
Yossarian poczuł, że serce mu na ułamek sekundy zamarło i ugięły się pod nim nogi.
– Co ty wygadujesz? – zawołał z przerażeniem, wstrząśnięty nieprzytomnym, płonącym udręką wzrokiem Dunbara oraz obłędnym wyrazem straszliwego szoku i zgrozy na jego twarzy. – Czyś ty oszalał, czy co? Co to ma, do diabła, znaczyć, że tam nikogo nie ma?
– Wykradli go! – krzyknął Dunbar w odpowiedzi. – On jest w środku pusty jak figurka z czekolady. Zabrali go i zostawili tutaj same bandaże.
– Po co by mieli to robić?
– A po co w ogóle wszystko robią?
– Wykradli go! – krzyknął ktoś i cała sala zaczęła powtarzać:
– Wykradli go! Wykradli go!
– Wracajcie do łóżek – błagała ich siostra Duckett odpychając Yossariana słabymi rękami. – Proszę was, wracajcie do swoich łóżek.
– Jesteś wariat! – krzyknął ze złością Yossarian do Dunbara. – Na jakiej podstawie, do cholery, wygadujesz takie rzeczy?
– A czy go ktoś widział? – spytał Dunbar z szyderczą napastliwością.
– Ty go widziałaś, prawda? – zwrócił się Yossarian do siostry Duckett. – Powiedz Dunbarowi, że ktoś tam jest w środku.
– Tam jest porucznik Schmulker – powiedziała siostra Duckett.
– Jest cały poparzony.
– Czy ona go widziała?
– Widziałaś go, prawda?
– Widział go lekarz, który go bandażował.
– To go sprowadź. Który to lekarz?
Siostra Duckett zareagowała na to pytanie jękiem przestrachu.
– Tego doktora u nas nie ma! – zawołała. – Pacjenta przywieziono ze szpitala polowego.
– Widzisz? – krzyknęła siostra Cramer. – W środku nie ma nikogo!
– W środku nie ma nikogo! – wrzasnął Joe Głodomór i zaczął tupać nogami.
Dunbar przepchnął się do przodu i doskoczył wściekle do żołnierza w bieli, aby się przekonać osobiście, i przywarł płonącym, niecierpliwym okiem do czarnej strzępiastej dziury w pokrywie białych bandaży. Stał tak jeszcze pochylony, wpatrując się jednym okiem w mroczny, nieruchomy otwór ust żołnierza w bieli, kiedy wpadli lekarze i żandarmi i pomogli Yossarianowi odciągnąć go do łóżka. Lekarze mieli przy boku pistolety. Żandarmi karabinami odtrącali i odpychali tłum mamroczących pacjentów. Stały tam nosze na kółkach, na które żołnierza w bieli ostrożnie przeniesiono z łóżka i błyskawicznie wywieziono z sali. Lekarze i żandarmi chodzili między łóżkami zapewniając, że wszystko jest w porządku.
Siostra Duckett szarpnęła Yossariana za ramię i szepnęła mu ukradkiem, żeby przyszedł do pakamery na korytarzu. Yossarian ucieszył się. Pomyślał, że siostra Duckett postanowiła wreszcie mu się oddać, i zadarł jej spódnicę, gdy tylko znaleźli się w pakamerze, ale ona go odepchnęła. Miała pilną wiadomość na temat Dunbara.
– Oni chcą go zniknąć – powiedziała.
Yossarian nie zrozumiał i spojrzał na nią spod zmrużonych powiek.
– Co chcą? – spytał zdziwiony i roześmiał się niepewnie. – Co to ma znaczyć?
– Nie wiem. Słyszałam ich przez drzwi.
– Kogo?
– Nie wiem. Nie widziałam ich. Słyszałam tylko, jak mówili, że znikną Dunbara.
– Dlaczego chcą go zniknąć?
– Nie wiem.
– To się nie trzyma kupy. Tak się w ogóle nie mówi. Co to, u diabła, znaczy, że ma się kogoś zniknąć?
– Nie wiem.
– Jezu, ale mam z ciebie pożytek!
– Dlaczego się mnie czepiasz? – oburzyła się dotknięta siostra Duckett łykając łzy. – Chciałam ci tylko pomóc. Przecież to nie moja wina, że oni chcą go zniknąć. Nie powinnam ci nawet o tym mówić.
Yossarian wziął ją w ramiona i przytulił czule, ze skruchą.
– Przepraszam – powiedział całując ją z szacunkiem w policzek i pobiegł ostrzec Dunbara, którego nigdzie nie udało mu się znaleźć.
35 Milo miliiarysia
Po raz pierwszy w życiu Yossarian modlił się. Upadł na kolana i modlił się do Nately'ego, żeby nie zgłaszał się na ochotnika do dalszych lotów mimo zaliczenia obowiązujących siedemdziesięciu, po tym, jak Wódz White Halfoat zmarł na zapalenie płuc w szpitalu i Nately zgłosił się na jego miejsce. Nately jednak nie chciał go słuchać.
– Muszę nadal latać – upierał się niezdecydowanie Nately uśmiechając się półgębkiem – bo inaczej odeślą mnie do kraju.
– No więc?
– Nie chcę jechać do kraju, dopóki nie będę mógł zabrać jej z sobą.
– Tak bardzo ci na niej zależy? Nately kiwnął głową ponuro.
– Mógłbym nigdy już jej nie zobaczyć.
– To niech cię wyłączą z personelu latającego – nalegał Yossarian.
– Zaliczyłeś obowiązkową kolejkę, a na dodatku lotniczym ci nie zależy. Może objąłbyś miejsce Wodza White Halfoata, jeżeli potrafisz wytrzymać z kapitanem Blackiem?
Nately potrząsnął głową i zaczerwienił się w przypływie wstydliwego upokorzenia i żalu.
– Nie chcą mi go dać. Rozmawiałem z pułkownikiem Kornem i powiedział mi, że jak nie będę latać, to odeślą mnie do kraju. Yossarian zaklął wściekle.
– To przecież jawna złośliwość.
– Nie mam nic przeciwko temu. Brałem udział w siedemdziesięciu akcjach i nawet mnie nie drasnęło. Myślę, że mogę odbyć jeszcze parę lotów.
– Nie rób nic w tej sprawie, dopóki z kimś nie porozmawiam
– zadecydował Yossarian i poszedł szukać pomocy u Mila, który zaraz potem udał się do pułkownika Cathcarta, aby ten umożliwił mu wzięcie udziału w nowych akcjach bojowych.
Milo niejednokrotnie już zasłużył sobie na pochwałę. Narażał się nieustraszenie na niebezpieczeństwo i krytykę sprzedając benzynę i łożyska kulkowe Niemcom, aby uzyskać godziwy zarobek i pomóc w utrzymaniu równowagi między rywalizującymi siłami. W ogniu walki demonstrował bezgraniczną odwagę i wdzięk. Z oddaniem sprawie wykraczającym znacznie poza obowiązki służbowe tak podniósł ceny w swoich stołówkach, że wszyscy oficerowie i szeregowcy musieli mu oddawać cały swój żołd. Alternatywą – mieli oczywiście alternatywę, ponieważ Milo brzydził się przymusem i występował w słowach jako gorący obrońca wolności wyboru – była śmierć głodowa. Stykając się z falą wrogiego oporu bronił swoich pozycji nie bacząc na własne bezpieczeństwo i reputację, bez zmrużenia oka powołując się na prawa popytu i podaży. A kiedy ktoś gdzieś powiedział nie, Milo ustępował pola, nawet w odwrocie mężnie broniąc historycznego prawa wolnych ludzi do płacenia tyle, ile muszą, za rzeczy, bez których nie mogą się obejść.
Milo został przyłapany na gorącym uczynku grabienia swoich rodaków i w rezultacie jego akcje poszły w górę jak nigdy dotąd. Udowodnił, że na jego słowie można polegać, kiedy pewien kościsty major z Minnesoty wydął wargi w buntowniczym proteście i zażądał swego udziału w syndykacie, który według zapewnień Mila należał do wszystkich. Milo stawił czoło wyzwaniu wypisując słowo: “Udział", na pierwszym lepszym skrawku papieru, jaki mu wpadł w rękę, i wręczając go majorowi z wyrazem urażonej godności, która wzbudziła zazdrość i podziw prawie wszystkich znających go ludzi. Znajdował się u szczytu sławy i pułkownik Cathcart, który znał i podziwiał jego zasługi wojenne, był zdumiony pełną szacunku pokorą, z jaką Milo zjawił się w sztabie grupy i zgłosił swoją nieprawdopodobną prośbę o bardziej niebezpieczne zadania.
– Chcesz uczestniczyć w akcjach bojowych? – zdumiał się pułkownik Cathcart. – Po jakie licho?
– Chcę spełnić swój obowiązek, panie pułkowniku. Nasz kraj toczy wojnę i chcę walczyć w jego obronie tak jak wszyscy – skromnie odpowiedział Milo, pochylając z pokorą głowę.
– Ależ, Milo, ty przecież spełniasz swój obowiązek – zawołał pułkownik Cathcart i zagrzmiał jowialnym śmiechem. – Nie znam nikogo, kto zrobiłby dla ludzi więcej niż ty. Kto dał im bawełnę w czekoladzie?
Milo powoli, ze smutkiem potrząsnął głową.
– W czasie wojny nie wystarczy być dobrym oficerem żywnościowym, panie pułkowniku.
– Ależ tak, Milo. Nie wiem, co cię napadło.
– Niestety nie, panie pułkowniku – nie zgodził się Milo nieco twardszym głosem, podnosząc swoje pełne oddania oczy na tyle, że skrzyżowały się ze wzrokiem pułkownika. – Niektórzy zaczynają szemrać.
– Naprawdę? Podaj mi tylko ich nazwiska, Milo. Podaj mi ich nazwiska, a ja dopilnuję, żeby brali udział we wszystkich najniebezpieczniejszych akcjach naszej grupy.
– Nie, panie pułkowniku, obawiam się, że oni mają rację – powiedział Milo znowu pochylając głowę. – Przysłano mnie tutaj jako pilota i powinienem mniej czasu poświęcać obowiązkom oficera żywnościowego, a częściej uczestniczyć w akcjach bojowych.
Pułkownik Cathcart był zdziwiony, ale nie stawiał przeszkód.
– Dobrze, Milo, skoro rzeczywiście tak uważasz, to jestem pewien, że wszystko da się załatwić. Od jak dawna jesteś w Europie?
– Od jedenastu miesięcy, panie pułkowniku.
– A w ilu akcjach bojowych uczestniczyłeś?
– W pięciu.
– W pięciu? – spytał pułkownik Cathcart.
– W pięciu, panie pułkowniku.
– W pięciu, tak? – Pułkownik Cathcart potarł w zamyśleniu policzek. – To niewiele, co?
– Niewiele, panie pułkowniku? – spytał Milo ostrzejszym tonem, podnosząc wzrok.
Pułkownik Cathcart natychmiast zrejterował.
– Wprost przeciwnie, Milo, to bardzo dobrze – poprawił się pośpiesznie. – To zupełnie nieźle.
– Nie, pułkowniku – powiedział Milo z przeciągłym, ciężkim, smutnym westchnieniem – to nie jest dobrze. Ale to bardzo miło z pana strony, że pan tak mówi.
– Ale to naprawdę nie jest źle, Milo. Zupełnie nieźle, jeżeli wziąć pod uwagę twój cenny wkład w innych dziedzinach. Pięć akcji, powiadasz? Tylko pięć?
– Tylko pięć, panie pułkowniku.
– Tylko pięć. – Pułkownik Cathcart przeżył moment okropnego przygnębienia, gdyż zastanawiał się, co Milo myśli naprawdę i czy nie skompromitował się w jego oczach. – Pięć to bardzo dobrze, Milo – zauważył z entuzjazmem, dostrzegając promień nadziei. – To daje średnio prawie jedną akcję na dwa miesiące. I założę się, że nie wliczyłeś tego razu, kiedy zbombardowałeś nasz obóz.
– Wliczyłem, panie pułkowniku.
– Wliczyłeś? – spytał pułkownik Cathcart nieco zdziwiony. – Właściwie to wtedy nie leciałeś, prawda? O ile dobrze pamiętam, byłeś razem ze mną w wieży kontrolnej?
– Ale to była moja akcja – zareplikował Milo. – Ja ją zorganizowałem używając swoich samolotów i amunicji. Ja planowałem i nadzorowałem całość operacji.
– Ależ oczywiście, Milo, oczywiście. Wcale tego nie kwestionuję. Sprawdzam tylko podane przez ciebie cyfry, żeby się upewnić, czy policzyłeś wszystko, do czego masz prawo. Czy wliczyłeś także ten raz, kiedy zawarliśmy z tobą umowę o zbombardowanie mostu w Orvieto?
– Nie, panie pułkowniku. Nie sądzę, abym miał do tego prawo, skoro byłem wówczas w Orvieto i kierowałem ogniem artylerii przeciwlotniczej.
– Nie widzę żadnej różnicy, Milo. Tak czy owak, to była twoja akcja. I to diablo dobra, muszę przyznać. Wprawdzie nie zniszczyliśmy mostu, ale za to mieliśmy piękne skupienie bomb. Pamiętam, jak wspominał o tym generał Peckem. Nie, Milo, stanowczo uważam, że powinieneś policzyć sobie nalot na Orvieto.
– Skoro pan pułkownik nalega…
– Stanowczo nalegam, Milo. Spójrzmy teraz… to daje razem sześć lotów i to jest diablo dobrze, Milo, diablo dobrze, naprawdę. Sześć lotów to jest wzrost o dwadzieścia procent w ciągu zaledwie kilku minut. Zupełnie nieźle, Milo, zupełnie nieźle.
– Jest wielu takich, co mają po siedemdziesiąt lotów – wskazał Milo.
– A czy któryś z nich wymyślił bawełnę w czekoladzie? Robisz i tak więcej, niż do ciebie należy.
– Ale im przypada cala sława i chwała – upierał się Milo tonem opryskliwym, ale graniczącym z płaczliwością. – Chcę, panie pułkowniku, być tam, gdzie wszyscy, i walczyć razem z nimi. Po to tu jestem. Ja też chcę zdobywać medale.
– Tak, Milo, oczywiście. Wszyscy chcielibyśmy spędzać więcej czasu w walce, ale ludzie tacy jak ty i ja służą inaczej. Spójrz choćby na mnie. – Pułkownik Cathcart roześmiał się pobłażliwie. – Pewnie nie wszyscy wiedzą, Milo, że ja sam uczestniczyłem tylko w czterech akcjach?
– Nie, panie pułkowniku – odpowiedział Milo. – Wszyscy wiedzą, że uczestniczył pan tylko w dwóch akcjach. I że jedna z nich powstała przypadkowo, kiedy Aarfy zbłądził nad terytorium nieprzyjaciela, wioząc pana do Neapolu po zakup na czarnym rynku aparatu do chłodzenia napojów.
Pułkownik Cathcart zaczerwienił się zakłopotany i zrezygnował z dalszej dyskusji.
– W porządku, Milo. Nie mam dla ciebie dość słów uznania za to, co chcesz zrobić. Jeżeli to rzeczywiście takie dla ciebie ważne, to powiem majorowi Majorowi, żeby cię wyznaczył do najbliższych sześćdziesięciu czterech lotów, i będziesz miał siedemdziesiąt, tak jak wszyscy.
– Dziękuję, pułkowniku, bardzo dziękuję. Nie wie pan, co to znaczy…
– Nie ma o czym mówić, Milo. Doskonale wiem, co to znaczy.
– Nie, pułkowniku, obawiam się, że nie wie pan, co to znaczy – powiedział Milo z naciskiem. – Ktoś będzie musiał natychmiast przejąć ode mnie kierownictwo syndykatu. Są to bardzo skomplikowane sprawy, a mnie mogą w każdej chwili zestrzelić.
Pułkownik Cathcart rozpromienił się błyskawicznie na samą myśl i zatarł ręce z zachłanną lubością.
– Wiesz co, Milo, myślę, że pułkownik Korn i ja moglibyśmy zastąpić cię w prowadzeniu syndykatu – zaproponował niby od niechcenia, niemal oblizując się z hamowanego łakomstwa. – Nasze doświadczenie czarnorynkowe z dorodnymi pomidorami na pewno bardzo się przyda. Od czego zaczynamy?
Milo patrzył na pułkownika Cathcarta spokojnie, z wyrazem łagodności i szczerości.
– Dziękuję, panie pułkowniku, to bardzo ładnie z pana strony. Zacznijmy od diety bezsolnej dla generała Peckema i diety beztłuszczowej dla generała Dreedle.
– Wezmę tylko ołówek. Co dalej?
– Cedry.
– Jakie cedry?
– Libańskie.
– Libańskie?
– Mamy dostarczyć cedry libańskie do tartaku w Oslo, gdzie mają z nich zrobić gonty dla przedsiębiorcy budowlanego z Cape Cod. Płatne PO. Potem są banany.
– Banany?
– Płyną przez oceany. Mamy kilka statków z bananami w drodze do Holandii, żeby zapłacić za tulipany, które wysłaliśmy do Genewy, żeby zapłacić za sery, które mają pójść do Wiednia. Płatne ZG.
– Co to jest ZG?
– Płatne z góry. Tron Habsburgów się chwieje.
– Milo.
– I niech pan nie zapomni o galwanizowanym cynku w magazynach we Flint. Cztery ciężarówki galwanizowanego cynku trzeba dostarczyć do huty w Damaszku o dwunastej osiemnastego bm., loco pokład. Kalkuta, dwa procent, dziesięć dni, koniec miesiąca. Jeden Messerschmitt konopi ma przylecieć do Belgradu za półtorej C-47 tych pseudodrylowanych daktyli z Chartumu, które udało nam się im wlepić. Z pieniędzy za portugalskie sardele, które odsprzedajemy w Lizbonie, niech pan zapłaci za egipską bawełnę, którą nam odsyłają z Mamaroneck, i kupi w Hiszpanii jak najwięcej pomarańczy. Za naranjas niech pan zawsze płaci gotówką.
– Co to są naranjas?
– Tak się nazywają pomarańcze po hiszpańsku, a to są pomarańcze hiszpańskie. I… aha. Niech pan nie zapomni o człowieku z Piltdown.
– O człowieku z Piltdown?
– Tak, o człowieku z Piltdown. Muzeum Smithsona nie może na razie wyłożyć sumy żądanej przez nas za drugi egzemplarz człowieka z Piltdown, ale spodziewają się śmierci pewnego bogatego i szacownego mecenasa i…
– Milo.
– Francja gotowa jest zakupić każdą ilość pietruszki i myślę, że zrobimy ten interes, gdyż franki przydadzą nam się na liry, na fenigi za daktyle, kiedy do nas wrócą. Zamówiłem też ogromny transport peruwiańskiego drzewa balsa do proporcjonalnego rozdziału na wszystkie stołówki syndykatu.
– Drzewo balsa? A co stołówki mają robić z drzewem balsa?
– Dzisiaj niełatwo jest kupić dobre drzewo balsa, pułkowniku. Sądzę, że po prostu nie wolno nam było przepuścić takiej okazji.
– Chyba nie – zgodził się niepewnie pułkownik Cathcart z miną człowieka cierpiącego na chorobę morską. – Sądzę, że cena była korzystna.
– Cena – powiedział Milo – była haniebna, potwornie wygórowana! Ponieważ jednak kupowaliśmy od firmy, która należy do nas, zapłaciliśmy bez szemrania. Trzeba dopilnować skór.