– Kur?
– Skór.
– Skór?
– Tak, skór. W Buenos Aires. Muszą być wygarbowane.
– Wygarbowane?
– Na Nowej Fundlandii. I wysiane do Helsinek, płatne ZD przed nadejściem wiosennych roztopów. Wszystko, co wysyłamy do Finlandii, musi pójść przed wiosennymi roztopami, płatne ZD.
– Płatne z dołu? – odgadł pułkownik Cathcart.
– Dobrze, pułkowniku. Szybko pan chwyta. Potem są jeszcze piżamy.
– Piżamy?
– Trzeba je wysłać do Panamy, buty do Kalkuty, arbuzy do Tuluzy, liny na Filipiny oraz transport smaru do Dakaru.
– Milo.
– Mamy też węgiel dla Newcastle, pułkowniku. Pułkownik Cathcart złapał się za głowę.
– Milo, dość! – krzyknął bliski płaczu. – To nie ma sensu. Jesteś, podobnie jak ja, niezastąpiony! – W największym zdenerwowaniu odsunął ołówek i wstał z fotela. – Milo, nie wolno ci zaliczać tych sześćdziesięciu czterech brakujących akcji. Nie wolno ci brać udziału w żadnych akcjach. Gdyby coś się stało, rozpadnie się cały system.
Milo skinął pogodnie głową, wyraźnie usatysfakcjonowany.
– Czy to znaczy, panie pułkowniku, że zabrania mi pan brać udział w akcjach bojowych?
– Milo, zabraniam ci brać udział w akcjach bojowych – oświadczył pułkownik Cathcart tonem surowym i nie znoszącym sprzeciwu.
– Ale to niesprawiedliwe, panie pułkowniku – powiedział Milo.
– Jak będą wyglądać moje akta? Inni zdobywają sławę, medale i rozgłos. Dlaczego mam być poszkodowany? Tylko dlatego, że dobrze pracuję jako oficer żywnościowy?
– Masz rację, Milo, to jest niesprawiedliwe, ale nie widzę wyjścia.
– Może wyznaczylibyśmy kogoś, kto odbywałby moje loty za mnie?
– Chyba że wyznaczylibyśmy kogoś, kto odbywałby loty za ciebie
– zaproponował pułkownik Cathcart. – Może tych strajkujących górników z Pensylwanii i zachodniej Wirginii? Milo potrząsnął głową.
– Za długo trzeba by ich szkolić. Ale dlaczego nie wziąć ludzi z naszej eskadry, panie pułkowniku? Ostatecznie wszystko to robię dla nich. Myślę, że w zamian chętnie zrobią coś dla mnie.
– No, to może wziąć ludzi z naszej eskadry? – wykrzyknął pułkownik Cathcart. – Ostatecznie wszystko to robisz dla nich. Myślę, że w zamian chętnie zrobią coś dla ciebie.
– Jak sprawiedliwość, to sprawiedliwość.
– Jak sprawiedliwość, to sprawiedliwość.
– Mogliby latać na zmianę, panie pułkowniku.
– Mogliby nawet latać za ciebie na zmianę.
– Na czyje konto?
– Na twoje, Milo. Jeżeli ktoś lecąc za ciebie zasłuży na odznaczenie, ty zostaniesz odznaczony.
– A jeżeli go zabiją?
– To umrze na swoje konto, oczywiście. Ostatecznie, Milo, jak sprawiedliwość, to sprawiedliwość. Jest tylko jedno ale.
– Będzie pan musiał zwiększyć ilość obowiązkowych lotów.
– Będę musiał znowu zwiększyć ilość obowiązkowych lotów i nie jestem pewien, jak ludzie to przyjmą. Są wciąż jeszcze rozżaleni, że podniosłem im normę do siedemdziesięciu lotów. Gdyby choć jeden oficer zgodził się latać więcej, pozostali poszliby może za jego przykładem.
– Nately zgodzi się latać dalej, panie pułkowniku – powiedział Milo. – Właśnie przed chwilą powiedziano mi w największym zaufaniu, że Nately zrobi wszystko, żeby pozostać w Europie ze względu na dziewczynę, w której się zakochał.
– Nately zgodzi się latać dalej! – oświadczył pułkownik Cathcart i klasnął głośno w dłonie na znak zwycięstwa. – Tak, Nately zgodzi się latać dalej. I tym razem naprawdę podniosę normę do osiemdziesięciu lotów i na dobre utrę nosa generałowi Dreedle. Będzie to też dobry sposób, żeby posłać tego cholernego szmaciarza Yossariana z powrotem do walki, gdzie go może w końcu zabiją.
– Yossariana? – Milo podrapał się w koniec swego ryżawobrązowego wąsa i przez jego proste, domowej roboty oblicze przebiegł skurcz głębokiej troski.
– Tak, Yossariana. Podobno rozpowiada wszystkim wkoło, że zaliczył swoją kolejkę i że dla niego wojna się skończyła. Możliwe, że zaliczył swoje loty, ale zostały mu jeszcze twoje, prawda? Cha! Cha! Ale będzie miał niespodziankę!
– Panie pułkowniku, Yossarian jest moim przyjacielem – zaprotestował Milo. – Nie chciałbym za nic, aby z mojego powodu wysyłano go z powrotem do walki. Mam wobec Yossariana dług wdzięczności. Czy nie można by jakoś zrobić dla niego wyjątku?
– O nie, Milo – pułkownik Cathcart był wyraźnie oburzony podobną propozycją. – Żadnego kumoterstwa. Musimy zawsze wszystkich traktować jednakowo.
– Oddałbym Yossarianowi wszystko. – Milo nadal odważnie występował w obronie Yossariana. – Nie mogę mu jednak oddać wszystkiego, ponieważ nie mam wszystkiego. Będzie więc musiał zdać się na los szczęścia tak jak reszta?
– Jak sprawiedliwość, to sprawiedliwość.
– Tak jest, panie pułkowniku, jak sprawiedliwość, to sprawiedliwość – zgodził się Milo. – Yossarian nie jest lepszy od innych i nie ma prawa liczyć na jakieś szczególne przywileje, prawda?
– Tak jest, Milo. Jak sprawiedliwość, to sprawiedliwość.
Yossarian nie miał czasu, żeby się ratować przed udziałem w akcjach bojowych, nie miał czasu, żeby wyperswadować dalsze latanie Nately'emu ani nawet żeby umówić się z Dobbsem w sprawie zamordowania pułkownika Cathcarta, który późnym popołudniem wydał rozkaz podnoszący limit lotów do osiemdziesięciu, a następnego dnia o świcie nagle ogłoszono alarm i lotników zapędzono do ciężarówek, zanim dało się przygotować przyzwoite śniadanie, i zawieziono z maksymalną szybkością do namiotu odpraw, a stamtąd na lotnisko, gdzie terkoczące samochody cysterny pompowały jeszcze benzynę do samolotów, a zespoły zbrojmistrzowskie uwijały się jak w ukropie, wciągając tysiącfuntowe bomby burzące do komór bombowych. Wszystko odbywało się biegiem i gdy tylko cysterny odjechały, zapuszczono silniki.
Wywiad doniósł, że Niemcy chcą jeszcze tego ranka odholować uszkodzony włoski krążownik z suchego doku w La Spezia i zatopić go u wejścia do portu, aby uniemożliwić aliantom korzystanie z portu, kiedy zajmą miasto. Raz przynajmniej dane wywiadu okazały się prawdziwe. Długi okręt znajdował się pośrodku przystani, kiedy nadlecieli od zachodu i rozłupali go na drzazgi bezpośrednimi trafieniami ze wszystkich kluczy, co napełniło ich serca falą niezwykle przyjemnej solidarnej dumy, dopóki nie stwierdzili, że znajdują się w samym środku nawałnicy ognia przeciwlotniczego z dział ukrytych za każdym załomem wzgórz, wielką podkową otaczających przystań. Nawet Havermeyer zaczai stosować najdziksze uniki, na jakie go było stać, kiedy ocenił odległość dzielącą go jeszcze od granicy bezpieczeństwa, a Dobbs, pilotujący jeden z samolotów jego klucza, zrobi} zyg tam, gdzie miał zrobić zag, i wpadł na sąsiedni samolot odcinając mu ogon. Jego skrzydło oderwało się przy tym u nasady i samolot runął jak kamień, w jednej chwili niknąc z oczu. Nie było żadnego ognia ani dymu, żadnego złowieszczego dźwięku. Jedynie pozostałe skrzydło obracało się ciężko niczym mieszadło do cementu, kiedy samolot spadał dziobem w dół po linii prostej ze wzrastającą szybkością, aż zderzył się z wodą, która rozkwitła pieniście jak biała lilia wodna na granatowym morzu i zamknęła się z powrotem gejzerem lawendowych bąbelków, kiedy samolot zatonął. Wszystko trwało kilka sekund. Nie było żadnych spadochronów. A w tym drugim samolocie zginął Nately.
36 Piwnica
Kapelan omal nie przypłacił życiem śmierci Nately'ego. Kapelan Tappman w okularach na nosie siedział w swoim namiocie i coś pisał, kiedy zadzwonił telefon i zawiadomiono go z lotniska o zderzeniu w powietrzu. Wnętrzności momentalnie zamieniły mu się w suchą glinę. Drżącą ręką odłożył słuchawkę. Druga ręka też mu zaczęła drżeć. Nieszczęście było tak wielkie, że nie mieściło się w głowie. Dwunastu zabitych – jakie to straszne, jakie to potworne! Czuł, jak narasta w nim przerażenie. Modlił się żarliwie, żeby wśród ofiar nie było Yossariana, Nately'ego, Joego Głodomora i pozostałych jego przyjaciół, ale zaraz zganił się ze skruchą, gdyż modlić się o ich bezpieczeństwo znaczyło modlić się o śmierć innych, nie znanych mu nawet młodych ludzi. Było za późno, żeby się modlić, ale było to jedyne, co umiał robić. Serce waliło mu z hałasem, który zdawał się dochodzić skądś z zewnątrz, i wiedział, że nigdy już nie usiądzie w fotelu dentystycznym, nie spojrzy na lancet chirurga, nie będzie świadkiem wypadku samochodowego i nie usłyszy krzyku w nocy, żeby nie odczuć tego samego gwałtownego łomotania w piersi i lęku przed śmiercią. Nigdy nie będzie mógł obserwować bójki bez obawy, że zaraz zemdleje i roztrzaska sobie czaszkę o krawężnik albo że dozna śmiertelnego ataku serca lub wylewu krwi do mózgu. Zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś ujrzy żonę i trójkę swoich małych dzieci. Zastanawiał się, czy w ogóle powinien zobaczyć się jeszcze z żoną, po tym jak kapitan Black zasiał w jego sercu tak poważne wątpliwości co do wierności i charakteru wszystkich kobiet. Uważał, że wielu innych mężczyzn mogłoby ją lepiej zaspokoić seksualnie. Kiedy teraz myślał o śmierci, myślał zawsze o swojej żonie, a kiedy myślał o żonie, zawsze myślał o tym, że może ją stracić.
Po minucie na tyle odzyskał siły, że wstał i poszedł z ponurą niechęcią do sąsiedniego namiotu po sierżanta Whitcomba. Pojechali jeepem.
Kapelan zacisnął dłonie w pięści i oparł je o kolana, żeby mu się nie trzęsły. Zacisnął też zęby, usiłując nie słuchać ożywionej paplaniny sierżanta Whitcomba na temat tragicznego wydarzenia. Dwunastu zabitych oznaczało dwanaście następnych listów kondolencyjnych z podpisem pułkownika Cathcarta, które można było wysłać za jednym zamachem, co dawało sierżantowi Whitcombowi nadzieję, że artykuł o pułkowniku Cathcarcie ukaże się jeszcze w wielkanocnym numerze “The Saturday Evening Post".
Na lotnisku panowała grobowa, wykluczająca wszelki ruch cisza, jakby tępe, bezwzględne zaklęcie spętało jedyne istoty mogące mu się przeciwstawić. Kapelan był wstrząśnięty. Nigdy w życiu nie widział tak wielkiego, przerażającego bezruchu. Prawie dwustu zmęczonych, sponiewieranych ludzi trzymając spadochrony stało w ponurej, nieruchomej gromadzie przed namiotem odpraw, a ich twarze wyrażały różne odcienie oszołomienia i przygnębienia. Wyglądali, jakby nie chcieli odejść, nie mogli ruszyć się z miejsca. Kapelan zbliżając się odczuwał ogromne skrępowanie z powodu cichego odgłosu swoich kroków. Jego oczy pośpiesznie, gorączkowo przeszukiwały nieruchomy labirynt bezwładnych postaci. Wreszcie ku swojej wielkiej radości dostrzegł Yossariana, ale zaraz szczęka opadła mu powoli z nadludzkiego przerażenia, gdyż zauważył na twarzy Yossariana żywy, bolesny, zacięty wyraz dotkliwego, nieprzytomnego cierpienia. Zrozumiał od razu skręcając się z bólu i potrząsając głową przecząco i błagalnie, że Nately nie żyje. Ta świadomość wprawiła go w stan odrętwienia. Z gardła wyrwał mu się szloch. Krew odpłynęła mu z nóg i przestraszył się, że zaraz upadnie. Nately nie żył. Wszelka nadzieja, że się pomylił, została zgaszona dźwiękiem nazwiska Nately'ego wyłaniającym się wyraźnie raz po raz z ledwie słyszalnego pomruku głosów, jaki nagle dotarł do jego świadomości. Nately nie żył: zabili chłopca. W krtani kapelana narastał skowyt, broda zaczęła mu się trząść, łzy napłynęły do oczu i zapłakał. Ruszył na palcach w stronę Yossariana, żeby przy jego boku opłakiwać Nately'ego i dzielić z nim swój niemy ból. W tym momencie jakaś dłoń chwyciła go brutalnie za ramię i ostry głos spytał:
– Kapelan Tappman?
Odwrócił się zdziwiony i zobaczył zażywnego, zadzierzystego pułkownika z dużą głową, wąsami i gładką, rumianą cerą. Widział go po raz pierwszy w życiu.
– Tak. O co chodzi? – spytał. Palce zaciśnięte na jego ramieniu sprawiały mu ból i kapelan na próżno usiłował uwolnić rękę.
– Proszę z nami.
Kapelan cofnął się zaskoczony i przestraszony.
– Dokąd? Dlaczego? Kim pan jest?
– Niech ksiądz lepiej pójdzie z nami – z pełnym szacunku smutkiem odezwał się z drugiej strony kapelana chudy major o orlim profilu. – Reprezentujemy rząd i chcemy zadać księdzu kilka pytań.
– Jakich pytań? O co chodzi?
– Czy to pan jest kapelan Tappman? – spytał otyły pułkownik.
– To on – odpowiedział sierżant Whitcomb.
– Niech pan z nimi idzie – krzyknął kapitan Black z wrogim, pogardliwym uśmieszkiem. – Dobrze panu radzę, niech pan wsiada z nimi do auta.
Kapelan nie miał siły oprzeć się ciągnącym go rękom. Chciał wezwać na pomoc Yossariana, ten był jednak za daleko, żeby go usłyszeć. Niektórzy z bliżej stojących zaczynali spoglądać na niego z zaciekawieniem. Kapelan pochylił płonącą ze wstydu twarz i pozwolił się wepchnąć na tylne siedzenie sztabowego samochodu, gdzie posadzono go między grubym pułkownikiem o dużej, różowej twarzy i chudym, uroczystym, posępnym majorem. Odruchowo wyciągnął ku nim przeguby, myśląc przez chwilę, że będą chcieli go zakuć w kajdany. Trzeci oficer siedział już na przednim siedzeniu. Wysoki żandarm w białym hełmie i z gwizdkiem zasiadł za kierownicą. Kapelan nie odważył się podnieść wzroku, dopóki kryty samochód nie opuścił terenu lotniska, popiskując kołami na nierównym asfalcie drogi.
– Dokąd mnie zabieracie? – spytał kapelan głosem cichym ze wstydu i poczucia winy, wciąż jeszcze ze spuszczonym wzrokiem. Przyszło mu do głowy, że winią go za zderzenie w powietrzu i śmierć Nately'ego. – Co ja zrobiłem?
– Może byś tak zamknął jadaczkę i pozostawił nam zadawanie pytań? – powiedział pułkownik.
– Niech pan tak do niego nie mówi – włączył się major. – Nie bądźmy brutalni.
– No to niech mu pan sam powie, żeby zamknął jadaczkę i pozostawił nam zadawanie pytań.
– Może ksiądz uprzejmie zamknie jadaczkę i pozostawi nam zadawanie pytań – namawiał go grzecznie major. – Tak będzie dla księdza lepiej.
– Nie ma potrzeby tytułować mnie księdzem – powiedział kapelan. – Nie jestem katolikiem.
– Ja też nie, proszę księdza – powiedział major. – Jestem po prostu człowiekiem bardzo religijnym i lubię zwracać się per ksiądz do wszystkich duchownych.
– On nawet nie wierzy, że w okopach są ateiści – kpił pułkownik, rubasznie trącając kapelana w żebra. – Niech mu ksiądz powie, czy w okopach są ateiści.
– Nie wiem, panie pułkowniku – odpowiedział kapelan. – Nigdy nie byłem w okopach.
Oficer z przedniego siedzenia odwrócił szybko głowę z zadziornym wyrazem twarzy.
– W niebie też pan nigdy nie był, prawda? A jednak pan wie, że niebo istnieje, prawda?
– A może nie? – spytał pułkownik.
– Popełnił ksiądz bardzo poważne przestępstwo – powiedział major.
– Jakie przestępstwo?
– Jeszcze nie wiemy – powiedział pułkownik. – Ale dowiemy się. I jesteśmy pewni, że to coś bardzo poważnego.
Samochód z piskiem opon zjechał z drogi przy sztabie grupy, nieznacznie tylko zwalniając, i mijając parking zajechał pod tylne wejście. Trzej oficerowie i kapelan wysiedli. Idąc gęsiego sprowadzili go po chwiejnych drewnianych schodach do wilgotnego, ponurego pomieszczenia w piwnicy z niskim betonowym sufitem i gołymi kamiennymi ścianami. We wszystkich narożnikach wisiały pajęczyny. Ogromna stonoga przemknęła po podłodze do kryjówki przy rurze wodociągowej. Posadzono kapelana na twardym, prostym krześle przed małym, pustym stolikiem.
– Proszę, niech się ksiądz czuje jak u siebie w domu – zaprosił go serdecznie pułkownik i włączywszy oślepiający reflektor, skierował go wprost na twarz kapelana. Na stoliku położył pudełko zapałek i mosiężny kastet. – Chcemy, żeby czuł się ksiądz zupełnie swobodnie.