Paragraf 22 - Heller Joseph 54 стр.


– Panie pułkowniku, nie będę tego dłużej tolerować – wypalił z determinacją i zobaczył z przerażeniem, że pułkownik wbiega dalej po schodach nie zwracając na niego uwagi. – Panie pułkowniku!

Beczkowata, rozlazła postać jego przełożonego zatrzymała się, odwróciła i wolnym truchcikiem zbliżyła do niego.

– O co chodzi, kapelanie?

– Panie pułkowniku, chciałbym z panem porozmawiać o tej porannej katastrofie. To okropne, po prostu okropne!

Pułkownik Korn milczał przez chwilę, obserwując kapelana z błyskiem cynicznego rozbawienia w oku.

– Tak, kapelanie, to rzeczywiście było okropne – powiedział wreszcie. – Nie mam pojęcia, jak o tym zameldować, tak żeby nie mieli do nas pretensji.

– Nie to miałem na myśli – osadził go kapelan ostro, bez najmniejszego lęku. – Niektórzy z tych dwunastu ludzi mieli już na swoim koncie po siedemdziesiąt akcji bojowych.

Pułkownik Korn zaśmiał się.

– Czy byłaby to mniej okropne, gdyby wszyscy byli nowi? – spytał zjadljwie.

I znowu kapelan zapomniał języka w gębie. Amoralna logika za każdym razem zbijała go z tropu. Mówił dalej z mniejszą pewnością siebie i nieco drżącym głosem:

– Panie pułkowniku, to nie jest sprawiedliwe, żeby w naszej grupie zmuszać ludzi do odbywania osiemdziesięciu lotów, podczas gdy w innych grupach odsyła się ludzi do kraju po pięćdziesięciu albo pięćdziesięciu pięciu.

– Rozpatrzymy tę sprawę – powiedział pułkownik Korn z wyraźnym znudzeniem i ruszył w swoją drogę. – Adios, padre.

– Co to znaczy, panie pułkowniku? – nalegał kapelan głosem, w którym zabrzmiała natarczywość.

Pułkownik Korn zatrzymał się z nieprzyjemnym wyrazem twarzy i zszedł o stopień niżej.

– To znaczy, że zastanowimy się nad tym, padre – odpowiedział z sarkazmem i pogardą. – Nie chce pan chyba, żebyśmy robili cokolwiek bez zastanowienia, prawda?

– Nie, panie pułkowniku, chyba nie. Ale już się przecież nad tym zastanawialiście.

– Tak, padre, zastanawialiśmy się. Ale żeby zrobić panu przyjemność, pozastanawiamy się jeszcze trochę i jeżeli zmienimy decyzję, pan będzie pierwszą osobą, którą o tym zawiadomimy. A teraz, adios. – Pułkownik Korn obrócił się na pięcie i szybko zaczął się oddalać.

– Panie pułkowniku! – Na okrzyk kapelana pułkownik Korn zatrzymał się ponownie. Powoli zwrócił w stronę kapelana twarz z wyrazem ponurego zniecierpliwienia. Słowa wylewały się z kapelana niespokojnym strumieniem. – Panie pułkowniku, proszę o pozwolenie zwrócenia się z tą sprawą do generała Dreedle. Chcę udać się z protestem do sztabu skrzydła.

Grube, czarniawe policzki pułkownika Korna nadęły się niespodziewanie tłumionym śmiechem i odpowiedział dopiero po chwili.

– Dobrze, padre – odparł ze złośliwą uciechą, z trudem usiłując zachować powagę. – Ma pan moją zgodę na zwrócenie się do generała Dreedle.

– Dziękuję, panie pułkowniku. Sądzę, że powinienem pana uprzedzić, iż jak mi się wydaje, mam pewien wpływ na generała Dreedle.

– To ładnie, że mnie pan uprzedził, padre. A ja sądzę, że powinienem pana uprzedzić, iż nie zastanie pan w sztabie generała Dreedle. – Pułkownik Korn uśmiechnął się szyderczo, a potem zaniósł się tryumfalnym śmiechem. – Generał Dreedle odszedł, padre, a przyszedł generał Peckem. Mamy nowego dowódcę skrzydła.

Kapelana zatkało.

– Generał Peckem! – powtórzył.

– Tak jest, kapelanie. Czy ma pan jakieś chody u niego?

– Ależ ja w ogóle nie znam generała Peckema – zaprotestował żałośnie kapelan.

Pułkownik Korn zaśmiał się znowu.

– To wielka szkoda, padre, bo pułkownik Cathcart zna go bardzo dobrze. – Pułkownik Korn z lubością chichotał spokojnie przez chwilę, a potem urwał gwałtownie. – A nawiasem mówiąc, padre – ostrzegł zimno, tknąwszy kapelana palcem w pierś – skończyły się wasze konszachty z doktorem Stubbsem. Dobrze wiemy, że to on przysłał pana na skargę.

– Doktor Stubbs? – Zdumiony kapelan potrząsnął głową na znak protestu. – Nie widziałem się z doktorem Stubbsem, panie pułkowniku. Przywieźli mnie tutaj jacyś trzej obcy oficerowie, którzy bezprawnie zaciągnęli mnie do piwnicy, gdzie mnie przesłuchiwali i obrażali.

Pułkownik Korn ponownie tknął kapelana palcem w pierś.

– Pan dobrze wie, że doktor Stubbs opowiadał ludziom w swojej eskadrze, że nie muszą latać, jeżeli mają zaliczone siedemdziesiąt akcji. – Roześmiał się chrapliwie. – Teraz, padre, będą musieli latać dalej, gdyż przenosimy doktora Stubbsa na Pacyfik. Więc adios, padre. Adios.

37 Generał Scheisskopf

Dreedle odszedł, a przyszedł generał Peckem, ale nie zdążył jeszcze na dobre wprowadzić się do biura swego poprzednika, gdy jego wspaniały sukces militarny zaczął się walić w gruzy.

– Jaki generał Scheisskopf? – spytał nic nie podejrzewając generał Peckem sierżanta ze swojej nowej kancelarii, kiedy ten relacjonował mu rozkaz, który nadszedł rano. – Chyba pułkownik Scheisskopf?

– Nie, panie generale, generał Scheisskopf. Dzisiaj rano otrzymał awans na generała.

– Coś takiego! Scheisskopf? Generałem? W jakim stopniu?

– Generała porucznika, panie generale, i…

– Generała porucznika!

– Tak jest, panie generale, i życzy sobie, żeby pan generał bez uzgodnienia z nim nie wydawał żadnych rozkazów.

– Niech mnie cholera – zdumiał się generał Peckem, zakląwszy na głos chyba po raz pierwszy w życiu. – Cargill, słyszałeś coś takiego? Scheisskopfa awansowali na generała porucznika. Założę się, że to miał być awans dla mnie i dali mu go przez pomyłkę.

Pułkownik Cargill w zamyśleniu pocierał swój masywny podbródek.

– Dlaczego on nam rozkazuje?

Gładka, wygolona, dystyngowana twarz generała Peckema stwardniała.

– Właśnie, sierżancie – powiedział wolno, unosząc pytająco brwi… – Dlaczego on nam wydaje rozkazy, skoro on jest w Służbie Specjalnej, a my jesteśmy jednostką liniową?

– To jest jeszcze jedna zmiana wprowadzona dziś rano, panie generale. Wszystkie operacje bojowe podlegają teraz Służbie Specjalnej. Generał Scheisskopf jest naszym nowym przełożonym.

Generał Peckem wydal przenikliwy okrzyk.

– O Boże! -jęknął i całe jego wystudiowane opanowanie ustąpiło miejsca histerii. – Scheisskopf naszym przełożonym? Scheisskopf?

– Zasłonił pięściami oczy w geście przerażenia. – Cargill, połącz mnie z Wintergreenem! Scheisskopf? Wszystko, tylko nie Scheisskopf!

Wszystkie telefony rozdzwoniły się jednocześnie. Wpadł kapral i zasalutował.

– Panie generale, przyszedł ksiądz kapelan ze skargą na niesprawiedliwość w eskadrze pułkownika Cathcarta.

– Odprawić go, odprawić! Mamy dosyć własnych niesprawiedliwości. Co z tym Wintergreenem?

– Panie generale, dzwoni generał Scheisskopf. Chce natychmiast rozmawiać z panem generałem.

– Powiedzcie mu, że jeszcze nie przyszedłem. Wielki Boże!

– Generał Peckem jęknął, jakby po raz pierwszy zdał sobie sprawę z rozmiarów klęski. – Scheisskopf? Przecież to kretyn! Kręciłem tym bałwanem, jak chciałem, a teraz on ma być moim przełożonym. O Boże! Cargill! Cargill, nie opuszczaj mnie! Co z tym Wintergreenem?

– Panie generale, były sierżant Wintergreen jest przy telefonie. Od rana usiłuje się połączyć z panem generałem.

– Nie mogę się dodzwonić do Wintergreena, generale – krzyczał pułkownik Cargill. – Jego telefon jest zajęty.

Generał Peckem, cały spocony, rzucił się do drugiego telefonu.

– Wintergreen!

– Peckem, ty skurwysynu…

– Wintergreen, słyszałeś, co oni zrobili?

– …coś ty zrobił, głupi bydlaku?

– Oddali wszystko pod dowództwo Scheisskopfa! Wintergreen piał ze strachu i wściekłości.

– Ty i twoje, cholerne memoriały! Usłuchali cię i podporządkowali operacje bojowe 'Służbie Specjalnej.

– Niemożliwej- jęknął generał Peckem. – Więc to dlatego? Moje memoriały? Dlatego przekazali dowództwo Scheisskopfowi? Dlaczego nie mnie?

– Bo nie jesteś już w Służbie Specjalnej. Przeniosłeś się i on został najstarszy stopniem. I wiesz, co on chce? Wiesz, co ten bydlak chce zrobić z nami wszystkimi?

– Panie generale, myślę, że lepiej będzie, jeżeli porozmawia pan z generałem Scheisskopfem – błagał zdenerwowany sierżant. – On chce z kimś rozmawiać.

– Cargill, porozmawiaj z Scheisskopfem za mnie. Ja nie mogę. Dowiedz się, czego on chce.

Pułkownik Cargill słuchał przez chwilę generała Scheisskopfa i zbladł jak płótno.

– Wielki Boże! – zawołał i słuchawka wypadła mu z dłoni. – Wiesz, co on chce? Chce, żebyśmy defilowali. Chce, żeby wszyscy defilowali!

38 Młodsza siostra

Yossarian chodził tyłem z rewolwerem przy biodrze i odmawiał udziału w dalszych lotach. Chodził tyłem, ponieważ co chwila odwracał się, aby się upewnić, że nikt się za nim nie skrada. Najmniejszy szelest za jego plecami był ostrzeżeniem, każdy spotkany człowiek – potencjalnym mordercą. Ani na chwilę nie wypuszczał z dłoni pistoletu i nie uśmiechał się do nikogo z wyjątkiem Joego Głodomora. Oświadczył kapitanowi Piltchardowi i kapitanowi Wrenowi, że więcej nie lata. Kapitan Piltchard i kapitan Wren opuścili jego nazwisko na liście wyznaczonych do udziału w najbliższej akcji i zameldowali o tym w sztabie grupy.

Pułkownik Korn roześmiał się spokojnie.

– Co to ma, do diabła, znaczyć, że on nie chce latać? – spytał z uśmiechem, podczas gdy pułkownik Cathcart zaszył się w kąt, aby oddać się ponurym rozmyślaniom nad złowieszczym sensem nazwiska Yossariana, które znowu wypłynęło, aby mu zatruwać życie. – Dlaczego nie chce?

– Jego przyjaciel Nately zginął w tym wypadku nad Spezią. Może dlatego.

– Co on sobie wyobraża, że jest Achillesem? – Pułkownik Korn był zadowolony z pbrównania i zanotował sobie w pamięci, żeby przy najbliższej okazji powtórzyć je w obecności generała Peckema. – Musi latać i koniec. Nie ma żadnego wyboru. Wracajcie i powiedzcie mu, że jak się będzie upierał, to zameldujecie nam o wszystkim.

– Już mu to mówiliśmy, panie pułkowniku. Bez żadnego skutku.

– Co na to major Major?

– Nigdy go nie widujemy. Zdaje się, że zniknął.

– Dobrze by było jego zniknąć! – burknął pułkownik Cathcart z kąta. – Tak jak zrobili z tym Dunbarem.

– Jest wiele sposobów załatwienia tej sprawy – uspokoił go z pewną siebie miną pułkownik Korn, po czym zwrócił się do Piltcharda i Wrena: – Zacznijmy od najłagodniejszego. Wyślijcie go na kilkudniowy odpoczynek do Rzymu. Może śmierć tego faceta rzeczywiście nieco nim wstrząsnęła.

Prawdę mówiąc, Yossarian omal nie przypłacił życiem śmierci Nately'ego, bo kiedy przyniósł tę wiadomość dziwce Nately'ego w Rzymie, ta wydała rozdzierający okrzyk rozpaczy i usiłowała zasztyletować go na śmierć nożem do obierania kartofli.

– Bruto! – wyła w histerycznej furii, podczas gdy Yossarian wyłamywał jej ramię do tyłu i przekręcał stopniowo, dopóki nóż nie wypadł jej z dłoni. – Bruto! Bruto! – zaatakowała go błyskawicznie drugą ręką, rozdzierając mu policzek długimi paznokciami. Pluła mu z wściekłością w twarz.

– O co chodzi? – krzyknął czując piekący ból i oszołomienie i odepchnął ją tak, że przeleciała przez cały pokój pod przeciwległą ścianę. – Czego ty chcesz ode mnie?

Znowu rzuciła się na niego wywijając pięściami i rozbiła mu wargi do krwi potężnym ciosem, zanim zdążył złapać ją za ręce i obezwładnić. Miała dziko rozwiane włosy. Łzy lały się strumieniami z jej płonących nienawiścią oczu i szamotała się z nim szaleńczo w irracjonalnym napadzie wściekłości, warcząc, bluzgając przekleństwami i wrzeszcząc: “Bruto! Bruto!", ilekroć usiłował się odezwać. Yossarian nie spodziewał się po niej tak wielkiej siły i zachwiał się na nogach. Była prawie tego samego wzrostu co on i przez kilka nierealnych, pełnych przerażenia chwil uwierzył, że w swojej wariackiej determinacji pokona go, powali na ziemię i rozerwie bezlitośnie na strzępy za jakąś potworną zbrodnię, której nie popełnił. Chciał już wzywać pomocy, kiedy tak walczyli zapamiętale, stękając i sapiąc w zwarciu, ramię przy ramieniu, ale wreszcie dziewczyna osłabła i zdołał ją odepchnąć. Zaczął ją błagać, żeby mu pozwoliła mówić, przysięgając, że nie ponosi winy za śmierć Nately'ego. Znowu napluła mu w twarz, więc odepchnął ją z całej siły ze złością i obrzydzeniem. Ledwo ją puścił, skoczyła w stronę noża do kartofli. Rzucił się na nią i przetoczyli się kilka razy po podłodze, zanim udało mu się wyrwać jej nóż z ręki. Chciała pociągnąć go za nogę, kiedy wstawał, i zdrapała mu boleśnie kawał skóry z kostki. Skacząc z bólu na jednej nodze wyrzucił nóż przez okno. Gdy tylko poczuł się bezpieczny, z piersi wydarło mu się potężne westchnienie ulgi.

– A teraz pozwól, że ci coś wyjaśnię – zaczął jej tłumaczyć głosem dojrzałym, rozsądnym i szczerym.

Kopnęła go w jądra. Pszszsz! uszło z niego powietrze i padł na bok z przeraźliwym, zawodzącym krzykiem i zwinął się w kłębek w potwornym cierpieniu, nie mogąc złapać tchu. Dziwka Nately'ego wybiegła z pokoju. Ledwo zdążył się pozbierać z podłogi, wpadła z kuchni z powrotem, uzbrojona w długi nóż do chleba. Jęk niedowierzania i przerażenia zamarł na wargach Yossariana, który nadal trzymając się obiema rękami za swoje pulsujące, płonące, delikatne wnętrzności rzucił się całym ciałem pod nogi dziewczynie, podcinając ją tak, że przeleciała nad nim i z głośnym trzaskiem wylądowała na łokciach. Nóż wypadł jej z dłoni i Yossarian wepchnął go głęboko pod łóżko. Usiłowała rzucić się po niego, ale schwycił ją za ramię i postawił na nogi. Znowu chciała kopnąć go w krocze, więc z dosadnym przekleństwem odepchnął ją od siebie. Straciwszy równowagę poleciała na ścianę i przewróciła krzesło na toaletkę pełną szczotek, grzebieni i słoiczków z kosmetykami, zrzucając je z hukiem na podłogę. Na drugim końcu pokoju spadł ze ściany obraz i szyba rozbiła się w drobny mak.

– Co ty chcesz od mnie? – zapiał Yossarian rozgoryczony i zdezorientowany. – Ja go nie zabiłem.

Rzuciła w niego ciężką kryształową popielniczką, celując w głowę. Zacisnął pięści i chciał ją palnąć w brzuch, kiedy znowu go zaatakowała, ale przestraszył się, że może jej zrobić krzywdę. Chciał strzelić ją bardzo czysto w szczękę i wybiec z pokoju, ale nie mógł się dobrze przymierzyć, więc tylko odskoczył zręcznie w ostatniej chwili i popchnął ją silnie, kiedy przelatywała obok niego. Wyrżnęła mocno o przeciwległą ścianę. Zagradzała teraz sobą drzwi. Rzuciła w niego wielkim wazonem. Natychmiast potem zaatakowała go pełną butelką wina, trafiając prosto w skroń i zwalając półprzytomnego na jedno kolano. W uszach mu huczało, całą twarz miał zdrętwiałą. Przede wszystkim jednak był zażenowany. Czuł się głupio, ponieważ ona go mordowała, a on po prostu nie rozumiał, o co chodzi. Nie miał pojęcia, co począć. Wiedział tylko, że musi ratować życie, i kiedy zobaczył, że dziewczyna zamierza się butelką, żeby go rąbnąć po raz drugi, zerwał się i uprzedzając jej cids wyrżnął ją głową w brzuch. Siłą rozpędu leciał przez pokój popychając ją przed sobą, aż trafili na łóżko, które podcięło jej nogi, tak że upadła na materac, a Yossarian rozciągnął się jak długi na niej, między jej kolanami. Orała mu paznokciami szyję, a on przesuwał się wyżej po elastycznych wzgórzach i dolinach jej pełnego krągłości ciała, żeby przygnieść ją całkowicie i zmusić do uległości. Jego dłoń posuwała się uparcie wzdłuż miotającego się ramienia, aż w końcu dotarła do butelki z winem i wytrąciła ją z palców dziewczyny, która nadal z furią wierzgała, miotała przekleństwa i drapała. Usiłowała ugryźć go okrutnie i jej grube, zmysłowe wargi cofnęły się odsłaniając zęby jak u rozwścieczonego wszystkożernego zwierzęcia. Leżąc na niej zastanawiał się, jak teraz uciec, by nie narazić się na nowy atak. Czul napięte mięśnie ud i uścisk kolan zaplecionych wokół jednej z jego nóg. Ze wstydem uświadomił sobie, że budzi się w nim pożądanie. Czul zmysłowy dotyk ciała młodej kobiety prężącej się i pulsującej pod nim jak wilgotna, płynna, rozkoszna, niepokorna fala; jej brzuch i ciepłe, żywe, elastyczne piersi przywierały do niego słodką i niebezpieczną pokusą. Jej oddech palii. Nagle zdał sobie sprawę, że mimo iż konwulsyjne wstrząsy pod nim nie osłabły ani na jotę – że ona już nie walczy, ale bez najmniejszych wyrzutów sumienia porusza biodrami w pierwotnym, przemożnym, ekstatycznie instynktownym rytmie erotycznego zapału i zapamiętania. Oddech uwiązł mu w gardle z zachwytu i zaskoczenia. Jej twarz – piękną teraz jak rozkwitły kwiat – wykrzywiał już inny grymas, tkanki pogodnie nabiegły krwią, a półprzymknięte oczy zamgliły się w obezwładniającym rozmarzeniu pożądania.

Назад Дальше