– Caro – szepnęła ochryple, jakby z głębi spokojnego i rozkosznego transu. – Ooooch, caro mio.
Zaczął gładzić jej włosy. Ona z dziką namiętnością przejechała ustami po jego twarzy. On lizał jej szyję. Ona otoczyła go ramionami. Poczuł, że tonie, wpada w miłosne uniesienie, a ona całowała go wciąż wargami, które były rozpalone i wilgotne, soczyste i twarde, wyrażając swoje uwielbienie nieartykułowanymi gardłowymi pomrukami ekstatycznego zapamiętania. Jedną ręką pieściła jego plecy, wsuwając ją zręcznie pod pasek od spodni, podczas gdy druga potajemnie i zdradziecko błądziła po podłodze w poszukiwaniu noża, aż go znalazła. Uratował się w ostatniej chwili. Ona wciąż chciała go zabić! Wstrząśnięty i zdumiony tym ohydnym podstępem wyrwał jej nóż z ręki i odrzucił daleko. Zerwał się z łóżka na równe nogi. Na jego twarzy malowało się osłupienie i rozczarowanie. Nie wiedział, czy rzucić się do drzwi prowadzących na wolność, czy paść na łóżko i zakochać się w niej, zdając się bezwolnie na jej łaskę. Uwolniła go od konieczności wyboru, gdyż niespodziewanie wybuchnęła płaczem. Znowu go zaskoczyła.
Tym razem płakała już wyłącznie z żalu, głębokiego, obezwładniającego, pokornego żalu, zapomniawszy całkowicie o Yossarianie. Jej rozpacz była nieodparcie wzruszająca, gdy tak siedziała pochyliwszy swoją rozwichrzoną, dumną, piękną głowę i bezwładnie opuściwszy ramiona, pogrążając się w coraz większym smutku. Tym razem jej ból nie mógł budzić wątpliwości. Wstrząsały nią potężne, rozdzierające łkania. Zapomniała o jego obecności, nic ją nie obchodził. Mógł najspokojniej opuścić pokój, postanowił jednak zostać, żeby ją pocieszyć i pomóc jej.
– Proszę – błagał ją, nie wiedząc, co powiedzieć, i obejmując ją ramieniem przypomniał sobie z dotkliwym smutkiem, jak brakowało mu słów i jaki był bezradny w samolocie, kiedy wracali znad Awinionu i Snowden skomlał bez przerwy, że jest mu zimno, że jest mu zimno, a Yossarian miał mu do zaofiarowania jedynie: “Cicho, cicho. Cicho, cicho". – Proszę – powiedział ze współczuciem do dziewczyny. – Proszę, proszę.
Oparła się o niego i płakała, dopóki całkiem nie opadła z sił, i spojrzała na niego dopiero wtedy, kiedy widząc, że już skończyła, podał jej chustkę. Otarła policzki z lekkim, uprzejmym uśmiechem, po czym oddała mu chustkę szepcząc: “Grazie, gruzie", z nieśmiałą, pensjonarską układnością i nagle, bez najmniejszej oznaki zmiany nastroju, skoczyła mu z pazurami do oczu. Trafiła obiema rękami i wrzasnęła tryumfalnie.
– Ha! Assassino! – huknęła i rzuciła się radośnie po nóż, aby go dobić.
Na wpół oślepiony wstał i zatoczył się w jej stronę. Hałas za plecami zmusił go do spojrzenia za siebie. To, co zobaczył, zjeżyło mu włosy na głowie. Szła na niego z drugim długim nożem do chleba młodsza siostra dziwki Nately'ego.
– Nie – jęknął czując dreszcz przerażenia i wytrącił jej nóż silnym uderzeniem w nadgarstek. Miał już zupełnie dosyć całej tej groteskowej i niezrozumiałej awantury. Nie można było przewidzieć, kto jeszcze wpadnie do pokoju, aby rzucić się na niego z jeszcze jednym długim nożem, podniósł więc młodszą siostrę dziwki Nately'ego, pchnął ją na dziwkę Nately'ego, wyskoczył z pokoju i wybiegł z mieszkania na schody. Dziewczyny pognały za nim do hallu. Uciekając słyszał, jak ich kroki pozostają coraz bardziej w tyle i wreszcie cichną zupełnie. Z góry usłyszał łkanie. Yossarian obejrzał się za siebie w klatkę schodową i zobaczył dziwkę Nately'eeo, która siedziała skulona na stopniach i płakała kryjąc twarz w dłoniach, podczas gdy jej pogańska, nieokiełznana siostra, wychylona niebezpiecznie przez poręcz, krzyczała wesoło: “Bruto! Bruto!", i wywijała nożem do chleba, jakby to była pasjonująca nowa zabawka, którą chciała jak najszybciej wypróbować.
Yossarian uszedł z życiem, ale oddalając się ulicą nadal oglądał się niespokojnie przez ramię. Ludzie przyglądali mu się jakoś dziwnie, co przejmowało go jeszcze większym lękiem. Szedł z nerwowym pośpiechem, zastanawiając się, co w jego wyglądzie tak przyciąga powszechną uwagę. Kiedy dotknął dionią bolesnego miejsca na czole, palce zlepiła mu krew i zrozumiał. Otarł twarz i szyję chustką do nosa. Gdziekolwiek dotknął, na chustce zostawały nowe czerwone smugi. Cały krwawił. Pośpieszył do budynku Czerwonego Krzyża i zszedł po stromych, białych marmurowych schodach do męskiej toalety, gdzie przemył zimną wodą z mydłem i opatrzył swoje niezliczone widoczne rany, po czym wyprostował kołnierzyk koszuli i przyczesał włosy. Nigdy jeszcze nie widział twarzy tak podrapanej i poharatanej jak ta, która z wyrazem oszołomienia i zaskoczenia mrugała niepewnie z lustra. Czego, do licha, ona od niego chciała?
Kiedy wychodził z toalety, dziwka Nately'ego czekała w zasadzce. Zaczaiła się skulona przy ścianie na dolnych stopniach i spadła na niego jak jastrząb, z połyskującym srebrzyście rzeźnickim nożem w dłoni. Odparował jej atak uniesionym przedramieniem i trzasnął ją czysto w szczękę. Oczy zaszły jej mgłą. Złapał ją, zanim upadła, i posadził delikatnie. Potem wbiegł po schodach, wypadł na ulicę i przez następne trzy godziny biegał po mieście w poszukiwaniu Joego Głodomora, żeby wyjechać z Rzymu, zanim dziewczyna znowu go odnajdzie. Nie czuł się całkiem bezpieczny, dopóki samolot nie wystartował. Kiedy wylądowali na Pianosie, dziwka Nately'ego przebrana w zielony kombinezon mechanika czekała z rzeźnickim nożem dokładnie w miejscu lądowania i uratowało go jedynie to, że zadając mu cios w pierś poślizgnęła się na żwirze w swoich skórzanych pantoflach na wysokim obcasie. Zdumiony Yossarian wciągnął ją do samolotu i przygniótł do podłogi podwójnym nelsonem, podczas gdy Joe Głodomór wywoływał wieżę kontrolną prosząc o pozwolenie na powrót do Rzymu. Na lotnisku w Rzymie Yossarian wyrzucił ją z samolotu na pasie startowym i Joe Głodomór nawet nie wyłączając silników natychmiast wystartował z powrotem na Pianosę. Bojąc się odetchnąć Yossarian czujnie lustrował każdą mijaną postać, kiedy szli przez obóz do swoich namiotów. Joe Głodomór spoglądał na niego z dziwnym wyrazem twarzy.
– Czy aby jesteś pewien, że to wszystko ci się nie przywidziało? – spytał po chwili z wahaniem.
– Przywidziało mi się? Przecież byłeś tam razem ze mną? Dopiero co odwiozłeś ją do Rzymu.
– Może mnie też się to przywidziało. Dlaczego ona chce cię zabić?
– Ona mnie nigdy nie lubiła. Może dlatego, że złamałem mu nos, a może dlatego, że byłem jedynym człowiekiem, na którego mogła skierować nienawiść, kiedy się dowiedziała. Czy myślisz, że ona wróci?
Tego wieczoru Yossarian poszedł do klubu oficerskiego i siedział tam do późna. Wracając do swego namiotu wypatrywał wszędzie dziwki Nately'ego. Zatrzymał się dostrzegłszy ją w krzakach, zaczajoną z wielkim nożem w dłoni w przebraniu miejscowego wieśniaka. Yossarian bezszelestnie obszedł namiot na palcach i schwycił ją od tyłu.
– Caramba! – krzyknęła z wściekłością, ale choć broniła się jak żbik, wciągnął ją do namiotu i rzucił na podłogę.
– Hej, co się dzieje? – spytał sennie jeden ze wspólników.
– Trzymaj ją, dopóki nie wrócę – rozkazał Yossarian ściągając go z łóżka na nią i wybiegł z namiotu. – Trzymaj ją!
– Pozwólcie mi go zabić, a zrobię ze wszystkimi fiki-fik – zaproponowała.
Pozostali mieszkańcy namiotu na widok dziewczyny wyskoczyli z łóżek i usiłowali najpierw zrobić z nią fiki-fik, podczas gdy Yossarian gnał do Joego Głodomora, który spał w najlepsze jak niemowlę. Yossarian zdjął kota Huple'a z jego twarzy i brutalnie go obudził. Joe ubrał się błyskawicznie. Tym razem polecieli na północ i zawrócili nad Włochy daleko za liniami nieprzyjaciela. Gdy się znaleźli nad równym terenem, przypięli dziwce Nately'ego spadohron i wypchnęli ją przez luk awaryjny. Yossarian był pewien, że tym razem wreszcie się od niej uwolnił, i odetchnął z ulgą. Kiedy zbliżał się do swego namiotu na Pianosie i z mroku przy ścieżce wyłoniła się jakaś postać, zemdlał. Ocknął się na ziemi i niemal z utęsknieniem czekał na śmiertelny cios, który przyniesie mu ukojenie. Zamiast tego czyjaś przyjazna dłoń pomogła mu wstać. Była to dłoń pilota z eskadry Dunbara.
– Jak się czujesz? – spytał pilot szeptem.
– Nieźle – odpowiedział Yossarian.
– Widziałem, jak przed chwilą upadłeś. Myślałem, że coś się stało.
– Chyba zemdlałem.
– W naszej eskadrze krążą pogłoski, że odmówiłeś dalszego udziału w akcjach bojowych.
– To prawda.
– Potem przyszli ze sztabu i powiedzieli nam, że to nieprawda, że tylko żartowałeś.
– To kłamstwo.
– Czy myślisz, że ci to ujdzie na sucho?
– Nie wiem.
– Jak myślisz, co mogą ci zrobić?
– Nie wiem.
– Myślisz, że postawią cię pod sąd polowy za dezercję w obliczu nieprzyjaciela?
– Nie wiem.
– Mam nadzieję, że uda ci się wyjść z tego cało – powiedział pilot z eskadry Dunbara rozpływając się w mroku. – Daj znać, jak ci poszło.
Yossarian patrzył w ślad za nim przez kilka sekund, po czym ruszył do swego namiotu.
– Hej! – usłyszał po kilku krokach. Był to Appleby ukryty za pniem drzewa. – Jak się czujesz?
– Nieźle – powiedział Yossarian.
– Słyszałem, jak mówiono, że mają ci zagrozić sądem polowym za dezercję w obliczu nieprzyjaciela, ale że naprawdę tego nie zrobią, bo nie są wcale pewni, czy mogą cię o to oskarżyć. I jeszcze dlatego, że może ich to postawić w złym świetle wobec nowych przełożonych. Poza tym jesteś wciąż jeszcze wielkim bohaterem, bo zawróciłeś nad ten most w Ferrarze. Jesteś chyba największym bohaterem w całej jednostce. Pomyślałem, że dobrze będzie, jeżeli cię uprzedzę, że oni mają zamiar tylko straszyć.
– Dziękuję, Appleby.
– Odezwałem się do ciebie tylko dlatego, że chciałem cię ostrzec.
– Doceniam to.
Appleby z zażenowaniem wiercił czubkiem buta w ziemi.
– Przepraszam cię za tę bijatykę w klubie oficerskim.
– Nie ma o czym mówić.
– Ale nie ja zacząłem. Uważam, że to wszystko wina Orra, który uderzył mnie rakietką pingpongową w twarz. Dlaczego on to zrobił?
– Wygrywałeś z nim.
– A miałem nie wygrywać? Przecież po to się gra. Teraz, kiedy on nie żyje, nie ma już znaczenia, kto z nas lepiej gra w ping-ponga, prawda?
– Chyba nie.
– Przepraszam też, że robiłem tyle szumu o zażywanie atabryny w drodze do Europy. Ostatecznie, jak ktoś chce zachorować na malarię, to jego sprawa, prawda?
– Nie ma o czym mówić.
– Chciałem tylko spełnić swój obowiązek. Wykonywałem rozkazy. Zawsze mnie uczono, że należy wykonywać rozkazy.
– Nic nie szkodzi.
– Wiesz, powiedziałem pułkownikowi Kornowi i pułkownikowi Cathcartowi, że według mnie nie powinni cię zmuszać do dalszego latania wbrew twojej woli, na co oni powiedzieli, że bardzo się na mnie zawiedli.
Yossarian uśmiechnął się, ponuro rozbawiony.
– Wyobrażam sobie.
– Nie dbam o to. Do diabła, masz przecież siedemdziesiąt jeden lotów bojowych i to powinno wystarczyć. Czy myślisz, że ujdzie ci to na sucho?
– Nie.
– Słuchaj, przecież jeżeli oni ci na to pozwolą, to będą musieli pozwolić nam wszystkim.
– Dlatego właśnie nie mogą mi pozwolić.
– Jak myślisz, co ci mogą zrobić?
– Nie wiem.
– Czy myślisz, że postawią cię przed sądem polowym?
– Nie wiem.
– Masz stracha?
– Mam.
– Zgodzisz się latać dalej?
– Nie.
– Mam nadzieję, że uda ci się wyjść z tego cało – szepnął Appleby z przekonaniem. – Naprawdę.
– Dziękuję.
– Ja też nie jestem zbyt zadowolony, że muszę odbyć tyle lotów teraz, kiedy wygląda na to, że wojna jest wygrana. Dam ci znać, jak się czegoś dowiem.
– Dziękuję.
– Hej! – rozległ się czyjś stłumiony, rozkazujący głos z kępy bezlistnych niewysokich krzaków rosnących koło namiotu, gdy tylko odszedł Appleby. Siedział tam w kucki Havermeyer. Jadł sezamki, a jego pryszcze i rozszerzone, tłuste pory wyglądały jak ciemna łuska. – Jak się czujesz? – spytał, kiedy Yossarian podszedł bliżej.
– Zupełnie nieźle.
– Czy będziesz latać dalej?
– Nie.
– A jak cię będą zmuszać?
– Nie dam się.
– Masz stracha?
– Mam.
– Czy oddadzą cię pod sąd polowy?
– Pewnie spróbują.
– A co powiedział major Major?
– Major Major zniknął.
– Czy to oni go zniknęli?
– Nie wiem.
– Co zrobisz, jak postanowią ciebie zniknąć?
– Postaram się nie dać.
– Czy nie próbowali cię przekupić, żebyś tylko dalej latał?
– Piltchard i Wren obiecywali zorganizować wszystko tak, żebym dostawał najłatwiejsze loty.
– Ty, to brzmi zupełnie dobrze – ożywił się Havermeyer. – Żeby mnie coś takiego zaproponowali. Założę się, że nie przegapiłeś takiej gratki.
– Odmówiłem.
– Głupio zrobiłeś. – Na flegmatycznym, pozbawionym wyrazu obliczu Havermeyera nagle odmalowało się przerażenie. – Ty, przecież taka umowa była nieuczciwa w stosunku do nas wszystkich! Gdybyś ty miał wyłącznie spacerowe loty, to ktoś z nas musiałby latać za ciebie w tych niebezpiecznych, no nie?
– Tak jest.
– Ty, to mi się nie podoba – zawołał Havermeyer podnosząc się gniewnie z zaciśniętymi pięściami. – To mi się wcale nie podoba. To oni mają mnie zrobić w dupę tylko dlatego, że ty się boisz dalej latać, tak?
– Idź z tym do nich – powiedział Yossarian sięgając czujnie po rewolwer.
– Nie mam pretensji do ciebie – powiedział Havermeyer – mimo że cię nie lubię. Powiem ci, że ja też nie mam ochoty brać udziału w tylu akcjach. Czy jest jakiś sposób, żebym ja się też wykręcił?
Yossarian parsknął ironicznie.
– Weź rewolwer i maszeruj ze mną – zażartował. Havermeyer potrząsnął głową w zadumie.
– Nie, to nie dla mnie. Postępując jak tchórz ściągnąłbym hańbę na żonę i dziecko. Tchórza nikt nie lubi. Poza tym chcę po wojnie pozostać w Korpusie Rezerwy. Płacą za to pięćset dolarów rocznie.
– No to lataj dalej.
– Tak, chyba będę musiał. Ty, myślisz, że jest jakaś szansa, że skreślą cię z personelu bojowego i odeślą do kraju?
– Nie.
– Ale jeżeli cię odeślą i pozwolą zabrać kogoś z sobą, weź mnie, dobrze? Nie bierz kogoś takiego jak Appleby. Weź mnie.
– Dlaczego, u licha, mieliby zrobić coś takiego?
– Nie wiem, ale w razie czego pamiętaj, że ja cię prosiłem pierwszy, dobrze? I dawaj mi znać, jak ci leci. Będę co wieczór czekać na ciebie tu w krzakach. Jeżeli nic ci nie zrobią, to może ja też odmówię dalszego latania. Zgoda?
Przez cały następny wieczór różni ludzie wyskakiwali na niego z ciemności, żeby go spytać, jak się czuje, i ze znużonymi, zafrasowanymi obliczami żądali poufnych informacji, odwołując się do jakiejś patologicznej, konspiracyjnej więzi, o której istnieniu nic nie wiedział. Różni prawie mu nie znani osobnicy z jego eskadry wyskakiwali nagle nie wiadomo skąd i pytali go, jak się czuje. Nawet lotnicy z innych eskadr ściągali pojedynczo, żeby zaczaić się w ciemnościach i wyskoczyć mu przed nosem. Gdziekolwiek stąpnął nogą po zachodzie słońca, ktoś się tam już czaił, żeby wyskoczyć i spytać go, jak się czuje. Wyskakiwali na niego zza drzew i z krzaków, z rowów i z wysokiej trawy, zza rogów namiotów i zza błotników stojących przy drodze samochodów. Nawet jeden ze współlokatorów wyskoczył z pytaniem, jak mu leci, i potem błagał, żeby nie mówić o tym wyskoku pozostałym współlokatorom. Yossarian zbliżał się do każdej przyzywającej go, przesadnie ostrożnej postaci z ręką na rewolwerze, nigdy nie wiedząc, który z szepczących cieni przemieni się zdradziecko w dziwkę Nately'ego lub, co gorsza, w jakiegoś przedstawiciela władzy oficjalnie delegowanego z zadaniem bezlitosnego ogłuszenia go ciosem pałki. Zanosiło się na to, że będą musieli zrobić coś w tym rodzaju. Nie bardzo chcieli oddać go pod sąd polowy za dezercję w obliczu nieprzyjaciela, gdyż z odległości stu trzydziestu pięciu mil trudno mówić o obliczu nieprzyjaciela, a poza tym to właśnie Yossarian zburzył most w Ferrarze zawracając powtórnie nad cel i zabijając Krafta – prawie zawsze, kiedy liczył poległych, których znał, zapominał o Krafcie. Coś jednak musieli mu zrobić i wszyscy czekali ponuro, żeby zobaczyć, co to będzie za okropność.