Paragraf 22 - Heller Joseph 59 стр.


– No to postaraj się o tym nie zapominać. – Pułkownik Cathcart po chwili odwrócił się niechętnie, jakby nie do końca przekonany, i znowu zaczął się przechadzać po pokoju ugniatając w palcach swoją długą cygarniczkę. – Skończmy z nim – wskazał kciukiem na Yossariana. – Ja wiem, co chciałbym z nim zrobić. Chciałbym wyprowadzić go na dwór i zastrzelić. Oto, co chciałbym z nim zrobić. Tak by z nim postąpił generał Dreedle.

– Ale generał Dreedle odszedł od nas – przypomniał pułkownik Korn – i nie możemy wyprowadzić Yossariana na dwór i zastrzelić.

– Teraz, kiedy spięcie między nim a pułkownikiem Cathcartem zostało rozładowane, pułkownik Korn znowu rozsiadł się swobodnie i stukał rytmicznie nogą w biurko pułkownika Cathcarta. – A więc zamiast tego odeślemy was do kraju – zwrócił się do Yossariana. – Zajęło to nam trochę czasu, ale wreszcie wymyśliliśmy cholerny plan wyprawienia was w taki sposób, aby nie wywołać zbyt wiele niezadowolenia wśród waszych kolegów, którzy tu zostaną. Czy to was satysfakcjonuje?

– Co to za plan? Nie jestem pewien, czy mi się spodoba.

– Wiem, że się wam nie spodoba – roześmiał się pułkownik Korn, znowu z zadowoleniem splatając dłonie na czubku głowy. – Wzbudzi w was odrazę. Jest rzeczywiście wstrętny i niewątpliwie będzie obrazą dla waszego sumienia. Ale zgodzicie się na niego bardzo prędko. Zgodzicie się, ponieważ umożliwi wam znalezienie się w kraju cało i zdrowo za dwa tygodnie, a także dlatego, że nie macie wyboru. Albo to, albo sąd polowy. Jedno z dwojga.

– Niech pan przestanie blefować, pułkowniku – żachnął się Yossarian. – Nie możecie mnie sądzić za dezercję w obliczu nieprzyjaciela. Postawiłoby to was w niekorzystnym świetle, a ja zostałbym najpewniej uniewinniony.

– Ale teraz możemy was oskarżyć o dezercję z jednostki, bo polecieliście do Rzymu bez przepustki. Potrafimy to zrobić bez pudła. Jeżeli się choć przez chwilę zastanowicie, to zrozumiecie, że nie mamy innego wyjścia. Nie możemy pozwolić wam chodzić sobie swobodnie, nie karząc was za jawną niesubordynację, bo wszyscy pozostali lotnicy również odmówiliby dalszego latania. Nie, możecie mi wierzyć. Jeżeli odrzucicie naszą propozycję, oddamy was pod sąd polowy, nie bacząc na fakt, że pociągnie to za sobą masę kłopotów i stanie się wielką plamą na honorze pułkownika Cathcarta.

Pułkownik Cathcart drgnął przy słowach “plama na honorze" i zupełnie nieoczekiwanie cisnął wściekle swoją wysmukłą cygarniczką z onyksu i kości słoniowej o drewniany blat biurka.

– Jezu Chryste! – krzyknął niespodziewanie. – Jak ja nie cierpię tej cholernej cygarniczki! – Cygarniczka odskoczyła od biurka, odbiła się rykoszetem od ściany, przeleciała przez parapet okna i spadła na podłogę niemal u jego stóp. Pułkownik Cathcart spoglądał na nią z gniewnym grymasem. – Zastanawiam się, czy ona rzeczywiście na coś mi się przydaje.

– Przydaje ci blasku w oczach generała Peckema, ale kompromituje cię w oczach generała Scheisskopfa – poinformował go pułkownik Korn z figlarnie niewinną miną.

– A któremu z nich powinienem się przypodobać?

– Obu.

– Jak mogę przypodobać się obu? Przecież oni się nawzajem nienawidzą. Jak mogę zyskać w oczach generała Scheisskopfa nie tracąc w oczach generała Peckema?

– Defilując.

– Tak, defilując. To jedyny sposób, żeby zyskać jego uznanie.

– Pułkownik Cathcart skrzywił się ponuro. – Też mi generałowie! Kompromitują mundur. Jeżeli tacy ludzie jak ci dwaj mogą zostać generałami, to nie rozumiem, jak mnie się to może nie udać.

– Masz przed sobą wielką przyszłość – zapewnił go pułkownik Korn z całkowitym brakiem przekonania, a jego pogardliwe rozradowanie wzrosło jeszcze na widok nieprzejednanej wrogości i podejrzliwości na twarzy Yossariana, do którego zwrócił się z chichotem.

– I tu jest pies pogrzebany. Pułkownik Cathcart chce zostać generałem, a ja chcę zostać pułkownikiem i dlatego musimy odesłać was do kraju.

– A dlaczego on chce zostać generałem?

– Dlaczego? Z tego samego powodu, dla którego ja chcę zostać pułkownikiem. Cóż innego możemy robić? Wszyscy nas uczą, że należy dążyć do rzeczy wyższych. Generał to coś wyższego niż pułkownik, a pułkownik to coś wyższego niż podpułkownik. Obaj więc dążymy. I powiem wam, Yossarian, macie szczęście, że tak jest. Trafiliście na idealny moment, sądzę zresztą, że uwzględniliście to w swoich wyliczeniach.

– Nic nie wyliczałem – odpowiedział Yossarian.

– Muszę przyznać, że podoba mi się to, jak kłamiecie – odpowiedział pułkownik Korn. – Czy nie będziecie dumni, że wasz dowódca dostanie awans na generała i że służyliście w jednostce, w której lotnicy mieli najwięcej lotów bojowych? Czy nie pragniecie, aby wasza jednostka była częściej wymieniana w rozkazach dowództwa i otrzymała więcej liści dębowych do Medalu Lotnika? Gdzie jest wasz esprit de corps? Czy nie chcecie wzbogacać tej wspaniałej kroniki i latać nadal? Macie ostatnią szansę odpowiedzieć: tak.

– Nie.

– A więc przypieracie nas do muru – powiedział pułkownik Korn bez cienia urazy.

– Powinien się wstydzić!

– …i musimy odesłać was do kraju. Zrobicie tylko dla nas parę rzeczy i…

– Jakich rzeczy! – przerwał mu wojowniczo Yossarian, pełen najgorszych obaw.

– Och, parę drobnych, nieistotnych rzeczy. Prawdę mówiąc, nasza oferta jest niezwykle hojna. My wydamy rozkaz przenoszący was do Stanów, naprawdę to zrobimy, a wy w zamian będziecie musieli tylko…

– Co? Co będę musiał? Pułkownik Korn zaśmiał się krótko.

– Polubić nas. Yossarian zamrugał.

– Polubić was?

– Polubić nas.

– Polubić was?

– Tak jest – potwierdził pułkownik Korn kiwając głową, niezmiernie uradowany nie udawanym zdumieniem i oszołomieniem Yossariana.

– Polubić nas. Przyłączyć się do nas. Być naszym kumplem. Mówić o nas dobrze tutaj i po powrocie do Stanów. Należeć do naszej paczki. Nie wymagamy chyba zbyt wiele, prawda?

– Chcecie po prostu, żebym was polubił? I to wszystko?

– To wszystko.

– To wszystko?

– Po prostu postarajcie się nas polubić.

Yossarian, przekonawszy się ku swojemu zdumieniu, że pułkownik Korn mówi poważnie, miał ochotę wybuchnąć śmiechem.

– To nie będzie takie łatwe – zadrwił.

– O, będzie to o wiele łatwiejsze, niż myślicie – odpowiedział równie ironicznie pułkownik, nie zrażony złośliwością Yossariana.

– Sami będziecie zdziwieni, jak wam to łatwo przyjdzie, skoro raz zaczniecie. – Pułkownik Korn podciągnął swoje za luźne, obszerne spodnie. Głębokie czarne bruzdy oddzielające jego kwadratowy podbródek od policzków wygięły się powtórnie w grymas szyderczej, nieprzyzwoitej wesołości. – Widzicie, Yossarian, będziecie mieli jak u Pana Boga za piecem. Damy wam awans na majora, a nawet jeszcze jeden medal. Kapitan Flume przygotowuje już płomienne komunikaty opisujące wasze bohaterstwo nad Ferrarą, waszą głęboką i niewzruszoną lojalność w stosunku do swego oddziału oraz wasze bezgraniczne poświęcenie przy wykonywaniu obowiązków. Notabene wszystko to są autentyczne cytaty. Będziemy was gloryfikować i wrócicie do kraju jako bohater odwołany przez Pentagon w celach propagandowo-reklamowych. Będziecie żyć jak milioner. Będą was traktować jak gwiazdora. Będziecie przyjmować defilady na swoją cześć i wygłaszać przemówienia zachęcające do kupowania obligacji pożyczki wojennej. Z chwilą gdy zostaniecie naszym kumplem, otwiera się przed wami cały nowy luksusowy świat. Czy to nie cudowne?

Yossarian przyłapał się na tym, że z zainteresowaniem słucha tych fascynujących szczegółów.

– Wolałbym nie wygłaszać przemówień – powiedział.

– No to dajmy spokój przemówieniom. Najważniejsze jest to, co powiecie ludziom tutaj. – Pułkownik Korn pochylił się i powiedział poważnie, już bez uśmiechu: – Nie chcemy, aby ktokolwiek w grupie dowiedział się, że odsyłamy was do kraju dlatego, że odmówiliście dalszego udziału w lotach. Nie chcemy też, żeby generał Peckem albo generał Scheisskopf przewąchał coś o jakichś tarciach między nami. Dlatego właśnie musimy zostać tak dobrymi kumplami.

– Co mam mówić ludziom, kiedy mnie będą pytać, dlaczego odmówiłem udziału w akcjach bojowych?

– Powiecie im, że poinformowano was w tajemnicy o przeniesieniu do kraju i nie chcieliście narażać życia w tej jednej czy dwu akcjach. Po prostu drobne nieporozumienie między przyjaciółmi, to wszystko.

– I uwierzą w to?

– Oczywiście, że uwierzą, kiedy zobaczą, jak bardzo się zaprzyjaźniliśmy, i przeczytają w biuletynach wasze pochwały pod adresem pułkownika Cathcarta i moim. Ludźmi się nie przejmujcie. Nie będzie trudności z przywróceniem wśród nich dyscypliny, jak tylko stąd wyjedziecie. Mogą być z nimi kłopoty, tylko dopóki wy tu jesteście. Rozumiecie, łyżka miodu może zepsuć beczkę dziegciu – zakończył pułkownik Korn ze świadomą ironią. – Wiecie, to mogłoby być rzeczywiście cudowne, moglibyście nawet natchnąć ich do odbywania większej ilości lotów.

– A gdybym tak zdemaskował was po przyjeździe do Stanów?

– Po tym jak przyjmiecie od nas medal, awans i wszystkie te fanfary? Nikt wam nie uwierzy, wojsko wam nie pozwoli, a poza tym po jakie licho mielibyście to robić? Nie zapominajcie, że będziecie należeć do paczki. Będziecie się cieszyć bogatym, przyjemnym, luksusowym, uprzywilejowanym życiem. Trzeba głupca, żeby odrzucił to wszystko dla jakichś tam zasad moralnych, a wy nie jesteście głupcem. Więc jak, umowa stoi?

– Nie wiem.

– Albo to, albo sąd polowy.

– Zrobiłbym świński kawał kolegom z eskadry, prawda?

– Ohydny – przyznał pułkownik Korn przyjaźnie i czekał obserwując Yossariana cierpliwie, z błyskiem głęboko osobistej radości.

– Ale co tam! – wykrzyknął Yossarian. – Jeżeli nie chcą więcej latać, to niech się postawią i zrobią coś w tej sprawie tak jak ja. Prawda?

– Oczywiście – przytaknął pułkownik Korn.

– Nie ma powodu, żebym naraża! dla nich życie, prawda?

– Oczywiście, że nie.

Yossarian podjął decyzję z nagłym uśmiechem.

– Zgoda! – obwieścił radośnie.

– Doskonale – powiedział pułkownik Korn z nieco mniejszą serdecznością, niż tego Yossarian oczekiwał, i zsunąwszy się z biurka pułkownika Cathcarta stanął na podłodze. Obciągnął fałdy spodni i kalesonów, które zebrały mu się w kroku, i podał Yossarianowi do uściśnięcia obwisłą dłoń. – Witamy na pokładzie.

– Dziękuję, pułkowniku. Ja…

– Mów mi Blackie, John. Jesteśmy teraz przyjaciółmi.

– Dobrze, Blackie. Przyjaciele nazywają mnie Yo-Yo. Blackie, ja…

– Przyjaciele nazywają go Yo-Yo – zawołał pułkownik Korn do pułkownika Cathcarta. – Może mu pogratulujesz podjęcia rozsądnej decyzji?

– Podjąłeś naprawdę rozsądną decyzję, Yo-Yo – powiedział pułkownik Cathcart ściskając Yossarianowi dłoń z niezgrabnym zapałem.

– Dziękuję, panie pułkowniku. Ja…

– Mów mu Chuck – powiedział pułkownik Korn.

– Jasne, mów mi Chuck – powiedział pułkownik Cathcart z nienaturalnie serdecznym śmiechem. – Jesteśmy teraz wszyscy kumplami.

– Dobra, Chuck.

– “Wychodzą z uśmiechem" – powiedział pułkownik Korn zarzucając im ręce na ramiona i wszyscy trzej skierowali się do wyjścia.

– Może byś zjadł z nami kolację któregoś wieczora, Yo-Yo – zaprosił uprzejmie pułkownik Cathcart. – Może dzisiaj? W stołówce sztabowej.

– Z przyjemnością, panie pułkowniku.

– Chuck – poprawił z wyrzutem pułkownik Korn.

– Przepraszam, Blackie. Chuck. Nie mogę się przyzwyczaić.

– Nie szkodzi, przyjacielu.

– W porządku, przyjacielu.

– Dziękuję, przyjacielu.

– Nie ma o czym mówić, przyjacielu.

– Do zobaczenia, przyjacielu.

Yossarian czule pomachał na pożegnanie swoim nowym przyjaciołom i wyskoczył na korytarz, z trudem powstrzymując się, aby nie zaśpiewać na cały głos. Mógł wracać do kraju: postawił na swoim; jego akt buntu przyniósł rezultaty; był uratowany i nie musiał się nikogo wstydzić. W radosnym i zawadiackim nastroju ruszył ku schodom. Jakiś szeregowiec w zielonym kombinezonie zasalutował mu. Yossarian odsalutował zadowolony, spoglądając na żołnierza z zaciekawieniem. Twarz żołnierza była dziwnie znajoma. Zanim Yossarian opuścił rękę, szeregowiec w zielonym kombinezonie zmienił się nagle w dziwkę Nately'ego i rzucił się na niego w morderczym szale z oprawnym w kość kuchennym nożem, który trafił go w bok pod uniesioną ręką. Yossarian z krzykiem osunął się na podłogę, zamykając oczy z przerażenia na widok dziewczyny unoszącej nóż do nowego ciosu. Był już nieprzytomny, kiedy pułkownik Korn i pułkownik Cathcart wybiegli z pokoju i spłoszywszy dziewczynę uratowali mu życie.

41 Snowden

– Tnij – powiedział lekarz.

– Ty tnij – powiedział drugi lekarz.

– Żadnych cięć – powiedział Yossarian ciężkim, nieposłusznym językiem.

– Zobacz, kto się wtrąca – poskarżył się jeden z lekarzy. – Znalazł się doradca. No to jak, operujemy?

– Tu nie potrzeba operacji – poskarżył się drugi lekarz. – To mała rana. Wystarczy zatrzymać krwotok, zdezynfekować i nałożyć kilka szwów.

– Ale ja nigdy jeszcze nie miałem okazji do operowania. Który to jest skalpel? Czy to jest skalpel?

– Nie, skalpel to jest to drugie. Zaczynaj i tnij, jeżeli już musisz. Rób nacięcie.

– Czy tak?

– Nie tam, durniu.

– Żadnych cięć – odezwał się Yossarian, odczuwając przez rozpraszającą się mgłę nieświadomości, że ci dwaj obcy faceci gotowi są go pokrajać.

– Znalazł się doradca – poskarżył się sarkastycznie pierwszy lekarz. – Czy on będzie tak gadać przez całą operację?

– Nie możecie go operować, dopóki go nie przyjmę – powiedział rejestrator.

– Nie możesz go przyjąć, dopóki ja go nie wpiszę – powiedział gruby, gburowaty pułkownik z wąsami na ogromnej różowej twarzy, która pochyliła się tuż nad Yossarianem, promieniując palącym żarem, jak dno wielkiej patelni. – Gdzie się urodziliście?

Gruby i grubiański pułkownik przypominał Yossarianowi grubego i grubiańskiego pułkownika, który przesłuchiwał kapelana i uznał go winnym. Yossarian widział go jak przez połyskliwą zasłonę. Powietrze było słodkie od duszącej woni formaliny i spirytusu.

– Na polu bitwy – odpowiedział.

– Nie, nie. W jakim stanie się urodziliście?

– W stanie niewinności.

– Nie, nie. Nie zrozumieliście mnie.

– Pozwólcie, że ja się nim zajmę – gorączkował się człowiek z twarzą jak toporek, głęboko osadzonymi, zjadliwymi oczami i wąskimi, złośliwymi ustami. – Cóż to, żarty sobie stroisz? – spytał Yossariana.

– On majaczy – powiedział jeden z lekarzy. – Pozwólcie nam lepiej wziąć go do środka i zająć się nim.

– Jeżeli majaczy, to zostawcie go tutaj. Może powie coś obciążającego.

– Ależ on wciąż obficie krwawi. Nie widzi pan? Może nawet umrzeć.

– Dobrze mu tak!

– Na nic lepszego nie zasłużył, szmatławy bydlak – powiedział gruby i grubiański pułkownik. – No dobra, John, gadaj! Chcemy znać prawdę.

– Wszyscy mówią mi Yo-Yo.

– Chcemy, żebyś nam pomógł, Yo-Yo. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi i powinieneś mieć do nas zaufanie. Przyszliśmy tutaj, żeby ci pomóc. Nie zrobimy ci nic złego.

– Wsadźmy mu palce w ranę i powierćmy – zaproponował człowiek z twarzą jak toporek.

Yossarian opuścił powieki w nadziei, że pomyślą, iż stracił przytomność.

– Zemdlał – powiedział jeden z lekarzy. – Czy nie moglibyśmy zająć się nim teraz, dopóki nie jest za późno? On naprawdę może umrzeć.

– Dobrze, bierzcie go. Mam nadzieję, że bydlak umrze.

– Nie wolno wam nic z nim robić, dopóki go nie przyjmę – odezwał się rejestrator.

Yossarian udawał nieboszczyka leżąc z zamkniętymi oczami, podczas gdy rejestrator przyjmował go szeleszcząc jakimiś papierami, po czym przewieziono go powoli do dusznego, ciemnego pokoju z oślepiającymi reflektorami pod sufitem, gdzie ciężka woń formaliny i słodkawy zapach spirytusu były jeszcze silniejsze. Przyjemny, przenikający wszystko odór mącił w głowie. Czuł też eter i słyszał brzęk szkła. Z tajoną, egoistyczną uciechą przysłuchiwał się ochrypłemu posapywaniu dwóch lekarzy. Cieszyło go, iż mają go za nieprzytomnego i nie podejrzewają, że ich słyszy. Wszystko to bardzo go śmieszyło, dopóki jeden z lekarzy nie powiedział:

Назад Дальше